niedziela, 27 maja 2012

Tak to się w życiu plecie…


Jak to już parę razy opowiadałem - pisywałem swojego czasu do Salonu24. Nie był to taki do końca stracony czas, poznałem kilku naprawdę ciekawych ludzi. I oczywiście mnóstwo durniów, szpionów i manipulantów, szczególnie lewackich. Był czas, kiedy temu szemranemu towarzystwu przewodziła niejaka Voit, prymitywnie wyszczekana i agresywna pannica o skomplikowanym, co tydzień zmienianym życiorysie (co było widać nie z plotek i domysłów, ale z jej licznych auto-enuncjacji) i jasno widocznych zamiarach: siania zamętu pośród katolików, centrystów i konserwatystów.

Przyznaję, że poświęciłem mnóstwo czasu i atłasu pokazywaniu, że stworzenie to nie miało nic wspólnego z podstawową choćby uczciwością, jakąkolwiek logiką i przyzwoitością. Łgała, smędziła, fantazjowała i oszukiwała ładnych parę miesięcy. Póki los nie zrządził, że główny punkt wsparcia ideologicznego, czerwonolicy naonczas poseł A. Celiński nie wykonał manewru, z którego śmiała się cała Polska. Póki mianowicie nie wjechał autem w zaporę drogową, zwiał jakoby z powodu szoku, a następnego dnia nie przedstawił jakiejś panienki w roli „wczorajszego kierowcy”. Voit w tym czasie jak wiadomo zdołała wymyślić nawet Zdalny Komórkowy Alkoholomierz Lewaków, dowodząc, że rozmawiała z nieszczęśnikiem tuż przed zdarzeniem i jak najuroczyściej zaświadcza, że był trzeźwy. Był, nie był – kolejne wybory przerżnął, cywilnie go nie ma. W Salonie24 też nie – co prywatnie uważam, że jest bez znaczenia, propaganda z cenzurą w sieci po prostu mnie brzydzi, a panów Krawczyka i Janke ani lubię, ani cenię.

Voit tymczasem mocniej osiadła na Mazurach, w miejscowości Wojnowo. I tam założyła internetową gazetkę „Obserwator Piski”, która następnie wzięła udział w inicjowaniu i sianiu zamętu podczas niedawnych dodatkowych, nadzwyczajnych wyborów na burmistrza Rucianego Nidy. Miejscowi chcieli go odwołać, ale mącenie przyniosło efekt, zamiar się nie powiódł. Opisywałem to w tegorocznych felietonach, nie ma sensu się powtarzać, kto zna ten zna, kto nie - niechaj przeczyta. Koniec cywilny okazał się dla pannicy żałosny: patrol policyjny złapał lewaczkę za kierownicą z odpowiednią ilością promili we krwi. Tak przynajmniej donosiły inne miejscowe media. Jak więc widać gorzała dla lewaków bywa pocieszycielką, ale równie często zgubą. Formalnie nie stało się nic, portalik działa dalej. Oczywiście dalej też parę osób zastanawia się skąd na to wszystko pieniądze, skoro nawet pół litra „Krupniku” trzeba w „Biedronce” zwędzić, a nie legalnie kupić (to też za miejscowymi mediami). Twierdziłem i twierdzę nadal, że podobne przedsięwzięcia opłacane są z jakiejś nieznanej mi „Centrali”, nieznanej w sensie lokalizacji, bo że lewactwo zawsze finansowane jest zewnętrznie to od czasów Lenina i reszty zbójów wiadomo.

Tymczasem dzisiaj ukazał się na Nowym Ekranie tekst Coryllusa (coryllus.nowyekran.pl/post/63525,czy-po-placi-rudeckiej-za-propagande) , w którym wraca autor (nieco pośrednio) do opisywanego problemu. Zacytuję fragment:
„…Była tu kiedyś osoba podobna bardzo do Renaty Rudeckiej- Kalinowskiej, która podpisywała się nickiem Voit. Osoba ta, hołubiona przez administrację, miała za zadanie „wkurzać katolicką tłuszczę kontrowersyjnymi opiniami”. Tak to sobie ktoś wymyślił. I rzeczywiście wkurzała, ale chamstwem i piramidalną głupotą. Miała jednak w sobie tyle wdzięku, że niektórzy z blogerów traktowali ją serio i nawet się z nią przyjaźnili. Ufka na przykład.
Tak się złożyło, że jeden z kolegów zaciekawiony aktywnością tej całej Voit, która obudowywała swoją osobę mitem samotniczki mieszkającej na Mazurach, pojechał tam do niej rozpoznać sytuację. Oczywiście incognito. Jak potem opowiadał, matka tej pani stała pod sklepem i chwaliła się miejscowym konsumentom wisienki, że jej córka zarabia wielkie pieniądze na pisaniu w Internecie.
Ja dokładnie pamiętam czasy Voit, bo denerwowała mnie ona bardzo. Wzorem wielu pań w wieku przedklimakteryjnym, grała na bardzo prostych emocjonalnych akordach i to przysparzało jej zwolenników. No i była zaprzyjaźniona z administracją…”


Przyznaję – o mnie tu także mowa, choć intencja wcale nie była taka prosta, Voitówną w ogóle za własne pieniądze nie zawracał bym sobie gitary. Zwyczajnie kupiłem miejsce na urlop na Mazurach i okazało się, że „to właśnie tam” grasuje wspomniana dama. Passus opowieści spod sklepu dokładnie rzecz ujmując był zasłyszany – ale owo zasłyszenie i dzisiaj potwierdzam. Zwłaszcza iż rzecz całą potwierdzali również inni stali mieszkańcy Wojnowa. Nie pamiętam już czy w owym czasie działał portalik Voit czy nie, raczej nie, w każdym razie pannica dobrą opinią się nie cieszyła, ponoć rozrabiała jak pijany zając w kapuście (nomen omen!), jakby w przekonaniu, że dzień bez nowego wroga jest dniem straconym. Więc oponentów kolekcjonowała z wielką starannością…

W wyżej przytoczonym fragmencie w jednym myli się Coryllus wskazując na byłych przyjaciół Voit, konkretnie zaś na Ufkę. Ufkę poznałem kiedyś osobiście, a był nawet taki moment, gdy wracając mroźnym popołudniem z uroczystości składania wieńców na grobie Arkadiusza Protasiuka poświęciliśmy Voitównie mnóstwo czasu. I okazało się, że z tymi rzekomymi przyjaźniami było jak to u lewaków: jak się taki do kogoś przyklei to trudno go zmyć, strząsnąć, zdezaktywować. Skąd dla mnie płynie wniosek, że w ogóle nie należy do nich podchodzić bliżej, niż na odległość kija. Powiem więcej: wściekłe lewackie samice są tu szczególnie upierdliwe. Im brzydsze – tym bardziej. I proszę mi tu tylko nie gadać, że to epitety. To diagnoza.

M.Z.

Fot.http://obsrywator.blogspot.com/2012/03/brygada-rr.html

piątek, 25 maja 2012

Imponderabilia


czyli rzeczy małe, niemierzalne, a jednak mające wpływ na całość działań człowieczych. Od pewnego czasu notują w wejściach na moją stronę istną lawinę czytelnictwa tekstów z roku 2007. Dotyczą sytuacji mojego domu i korespondencji prowadzonej wówczas z urzędami, jeden z nich straszył nas, że jeśli nie będziemy siedzieli cicho w sprawie jakości lokali mieszkalnych i cen za nie - to podniosą nam czynsz tak, że się ze śmiechu nie pozbieramy. Odpowiadałem wówczas, że jako człek nieco już w leciech doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, że:
- krowa która ryczy mało mleka daje
- mocarze wieszczący wieczne, a może tylko tysiącletnie trwanie ich reżimów skończyli marnie i nawet proch po nich nie pozostał
- nie ma decyzji nie do oprotestowania i nie ma planów, które nie mogły by być zmienione


Potem to wszystko przesunęło się w krainę cienia, moi sąsiedzi nie byli już zainteresowani ani obniżkami czynszów, ani jakimikolwiek wspólnymi działaniami. Podczas ostatnich remontów kilka lat temu wpadli na pomysł, że przy okazji uczynią ze swych mieszkań prawdziwe świątynie sztuki dekoracyjnej. Większości się nie udało, jakość usług wnętrzarskich okazała się niska, a możliwości finansowe grubo przesadzone. No cóż, ich sprawa, nie moja. Obserwując co się dzieje wokół doszedłem do wniosku, że oto niektórzy bardziej zaambarasowani są pilnowaniem tego, co niekoniecznie jest proste – a co wydobyte na światło dzienne mogło by im przysporzyć sporo kłopotów. Otrzymałem nawet kilka gróźb, tyleż pouczeń, skończyło się to wszystko zawieszeniem kilku kontaktów międzyludzkich. OK., takie życie. Tyle tylko dodam, że jako człowiek nieskomplikowany nie mam niestety szacunku dla przeciwników. A grożącym mi po prostu pogardzam.

Ciekawi mnie jednak: CO SIĘ STAŁO KOMU I KTO WRACA DO TAMTYCH KLASYCZNYCH JUŻ WPISÓW?

Bo niektóre wątki duszenia nas, obywateli i lokatorów, właśnie dzisiaj godne są gremialnego rozważenia. I ja to oczywiście uczynię na swój rachunek, indywidualnie, bez żadnego „zmiłuj”, także w oparciu o dokumenty. Jeden z nich, bodaj najważniejszy, wprost powiada, że tzw. wykup podobnych lokali owszem, będzie możliwy, ale już nie ze zniżką 80-90 procent, ale maksimum 50 procent. Zaś potencjalna sprzedaż tak pozyskanego dobra nie przyniesie kwoty miliona złotych (nadal niektórzy w nią wierzą!), ale dużo mniej. I co dalej? Komu nasz dom w całości czy części?

Może być też i tak, że czytają dawne teksty urzędnicy. Kiedyś tu wchodzili, pewnie i dzisiaj tak jest. Proszę bardzo: moje zdanie już znacie.

M.Z.

Fot. makromaniak.blox.pl

czwartek, 24 maja 2012

Zabij konkurenta – bo cię zablokuję!


Dzisiaj rzecz mała i w gruncie rzeczy lokalna: strajk taksówkarzy. Nie byłem wczoraj w centrum Warszawy – ale ci, którzy musieli tam być opowiadali o istnym horrorze. Taryfiarze sparaliżowali mosty i ulice, skarżąc się w ten sposób na swój dolegliwy los. Dolegliwość owa polega wprost na tym, że oto ktoś im chce zakłócić monopol na określony rodzaj usług. I że deregulacja zawodu (a to ci dopiero zawód, niech ich cholera!) przyniesie im same straty. Zatem wnoszą przy pomocy owego paraliżu, by władze miasta objęły typowymi taksówkarskimi dolegliwościami także tych „nowych”. UWAGA! Nie walczą o zniesienie opresji, którym podlegają – ale o to, by tymi opresjami objąć również konkurencję. Jest to istne horrendum: oto bowiem współcześni niewolnicy domagają się nie zdjęcia im z szyj obroży, ale tego, by obroże założono każdemu, kto zechce wozić ludzi! Kto się tylko w pobliżu ich profesji pojawi!

Grupy zawodowe zrzeszające się w gildie strzegące interesów swych członków są w Polsce różne. Pisałem już o nie najmądrzejszych inżynierach budowlanych i projektantach, którymi dowodzi banda pieczeniarzy ssących krociowe zyski z tej działalności. Mądrzejsi opisują każdego niemal dnia kryminalną bandę prawników. Przez sieć przetaczają się opisy działań bandy lekarskiej i w ogóle zarządzającej tzw. służbą zdrowia. Różne o tych gremiach rzeczy można mówić – ale nie to, że paraliżują i tak już sparaliżowane miasta. Narzędziem pracy klasycznego „cierpiarza” nie jest przecież stetoskop, skalpel, kodeks cywilny czy jakikolwiek inny, zszywka prawa budowlanego czy sędziowska toga. To przedmiot nieskończenie większy – pojazd mechaniczny. Można przy jego pomocy zablokować most, rondo, szeroką ulicę. Na amen i kompletnie! Za kierownicami tych blokad siedzi kilkudziesięciu czy kilkuset facetów, którym nawet do łba nie przyjdzie, że działając w ten sposób po pierwsze walczą nie z tym wrogiem co trzeba, po drugie dodatkowo przydają sobie opinię głąbów, oszustów i wydrwigroszy. Z czego słynęli od lat i jako żywo żadne bicie się w piersi, że tylko oni wożą „uczciwie”, „sprawnie” i „z wdziękiem” nic tu nie daje i złej o taksówkarzach opinii nie zmienia.

A jaki tak naprawdę jest moim zdaniem prawdziwy taksówkarski wróg? Krótko: korporacje. Założone przez byłych SB-ków i milicjantów montują w taksówkarskich autach skomplikowane urządzenia, za które co miesiąc pobierane jest określone myto, każą jeździć tylko w określonych godzinach i strefach, często za okazaniem karty klienta, z której jeśli w ogóle spływają jakieś pieniądze to najwcześniej po miesiącu albo dwóch… Procent od obrotu, opłata stała, rygor obozowy – co miesiąc idzie w błoto od 1000 do co najmniej 1500 złotych. Powie ktoś „no tak, ale dzisiaj mogę wezwać taksówkę na określoną godzinę przez telefon”. Szanowny: tę sprawę jest stanie zapewnić wcale nie bardzo skomplikowany automat. Aparat na słupku przy postoju. Cokolwiek – byle nie banda chciwych nierobów zdobiących auta coraz wymyślniejszymi wzorkami i emblematami. Dlaczego zatem, szanowni cierpiarze, nie pojechaliście pod te właśnie "korporacje”? Pod Urząd Miasta? Dlaczego zamiast ruchów sensownych i skutecznych wykonujecie manewry głupie i kłopotliwe dla tych, którzy wam życia nie ułatwią, bo po prostu nie mogą? Kto wami dowodzi i kto wpuszcza was w maliny? Czyj interes załatwiacie – bo że nie swój to pewne?

M.Z.

Fot. polska.newsweek.pl

wtorek, 22 maja 2012

Irytacja


Ten element pojawia się w wielu wpisach od pewnego czasu intensywniej, niż kiedyś: Polska w nowym kształcie wymaga nowych idei i nowych ludzi. Najlepiej „młodych” i „nie uwikłanych”. Nie zdefiniowana jasno reszta ma być POKORNA. Twierdzę dzisiaj, że jest to fałszywy wytrych wrzucony do kociołka przez zwolenników magicznego, albo jak kto woli talmudycznego myślenia. Łyka się gładko – ale już po chwili przychodzi refleksja: młodość ma wszystkie możliwe zalety prócz doświadczenia i życiowej mądrości. O to chodzi?

Tak, jest w tym wszystkim akcent osobisty. Mając oto tyle lat ile mam po wspomnianej wyżej enuncjacji czuję się odtrącony przez kogoś, kto nie ma żadnego prawa decydowania o czymkolwiek, o ludzkich życiorysach zwłaszcza. Kto owszem, przedstawia się jako porządny, myślący gość, rozsnuwa przed nami wizje szczęśliwości nie wiekuistej, a ziemskiej – ale zapomina o drobiazgu. Mianowicie o tym, że nie istnieje prawo uniwersalne nie dotyczące własnego twórcy! Szczególnie gdy sam przekroczył sześćdziesiątkę…

To klasyczna schoppenhauerowska opozycja – to znaczy taka, gdzie niejako po drugiej, rozmiękczonej stronie intelektualnej barykady stoi zaprzeczenie podstawowej wrzutki. Brzmi ona mniej więcej tak, że jeśli już odrzucamy tych „młodych i nie uwikłanych” to pozostaje nam współpraca z tuzami czasu minionego. J. K. Bielecki, Mazowiecki, produkty sklonowanego Geremka i tak dalej. Widać teraz jaśniej zastawioną pułapkę? Jawna staje się diaboliczna konstrukcja, w której nie ma innego wyjścia, jak zdeprecjonowanie każdego, kto śmiał się urodzić przed pewną datą? Nie ma wyjścia. Trzeba zaprosić kogoś, kto nie jest uwikłany ani w starość i doświadczenie, ani w młodość i brak doświadczenia. I kto bezstronnie rozsądzi jak tu ma być w przyszłości. Tu, w Polsce. Długo trzeba zgadywać kto to taki? No więc ja mam taki punkt widzenia w głębokiej pogardzie! Mentalne komuchy won! Ale nie dlatego, że urodzili się przed jakąś tam datą, ale dlatego, że usiłują realizować system zbrodniczy.

W istocie znam mnóstwo wyjątkowo porządnych ludzi w przedziale dat urodzenia 1948 – 1958. Tkwili za PRL-u na marginesie – i dzisiaj też tam są, bo jakiś mędrek tak zadecydował. Ba, nawet gorzej: dzisiaj już nie masz dla nich nadziei! Oto powód irytacji. Dalej następne już stopnie: aż do czynnej krytyki wszystkiego, co opisani „”decydenci” wymyślili. Niestety nie są geniuszami intelektu – więc podejrzewam, że zaczęli wojnę z zupełnie niewłaściwymi ludźmi.

M.Z.

Fot.rodzina.wiara.pl

piątek, 18 maja 2012

Mity i kity


I znów inne portale. I znów Polacy.eu.org. Niejaki GPS napisał był tam tekścior pt. „Ciemnogród” (http://polacy.eu.org/2251/ciemnogrod/). Nie będę przytaczał całości, nie warto, po prostu pośmieję się z wybranych fragmentów. Zaczyna się bowiem mocno: „…na rufie mojej łódki mam napisany Ciemnogród jako port macierzysty!...” Brawo! Aż chciałoby się więc zapytać skąd pomysł zostania Latającym Holendrem - ten jak wiadomo też nie miał portu ni przystani, straszył po nocach porządnych piratów i sprawiał ludziom tysięczne kłopoty. Kto go obsługiwał nie będę mówił, można sobie poczytać, a nawet zobaczyć na jakimś filmie. Za dalekie porównanie? No dobrze, powiedzmy, że ów tytułowy Ciemnogród to taki Berdyczów. Pisywało się kiedyś na Berdyczów, czyli nigdzie. Dzisiaj wiadomo, że nawet z tego Nigdzie można zrobić niezłą parodię. Czego tekst GPS-a dowodzi…

Zaczyna się pieśnią, później narracja narasta grozą. „…Ciemnogrodzianin to taki bardziej radykalny konserwatysta, który dodatkowo nie wierzy w żaden postęp. Ale najważniejszą cechą Ciemnogrodzianina jest to, że wyznaje swoje zasady bezmyślnie (dlatego jest odporny na wszelką postępową argumentację i propagandę). Ciemnogrodzianin nie wierzy w postęp i podchodzi bardzo nieufnie do wszelkich nowości. I marzy o cofnięciu się do epoki końskich furmanek i łuczywa lub nawet jeszcze wcześniej: do średniowiecza...”

Pięknie, prawda? Aż nie wiadomo nad czym tu popastwić się najpierw. Nad niewiarą w postęp? Nad bezmyślnym wyznawaniem zasad? Gdyby to wszystko miało w sobie choć setną część prawdy nie posiadał by autor żadnej łodzi z rufą na tyle szeroką, by dał się na niej wydrapać jakiś głupi napis, port, czy marzenie frustrata. Pień, zwykły pień czegoś uschniętego i przewróconego do wody, jakieś niby-wiosło – i wio, bratku, gdzie oczy poniosą. Może gdzieś na drugim brzegu, raczej w drugim wymiarze, żyje jeszcze ludek prosty, co to furmanki i łuczywa - albo i gorzej. Długo myślałem co było przed tą furmanką i łuczywem, ale nic nie wymyśliłem. Bo to jakiś zbitek bredni – a może tylko rzewne łkanie marzyciela-korwinisty?

I wtedy olśniło mnie. Toż ja znam tę krainę! Ona istnieje naprawdę! Znam ludzi, którzy coś podobnego sobie wymyślili, skonstruowali i dzielnie uprawiają, z niemałą dla się korzyścią. Mieści się całość na południowym brzegu jeziora Bełdany i nazywa Mazurski Eden, Galindia albo jakoś tak… I założył toto wcale nie wsiowy głupek pływający po wodzie na zmurszałej kłodzie, przeciwnie, facet kształcony i podkuty na cztery kończyny, sprzedający swój pomysł w wielu zachodnich przewodnikach. Nie mam pojęcia czy na ten zew przybywają doń konserwatyści z Holandii, czy komuniści z Niemiec, na pewno jest ich sporo, sądząc z ech wyprawy są zadowoleni, ba, nawet wyrażają swą wdzięczność niemałymi zwitkami podań oznaczonych jako „50” albo i „100”. Euro? To bez znaczenia, mogą być i funty szterlingi. Poglądy polityczne też nie mają tu nic do rzeczy.

Na czym polega pic? Najpierw na ochrzczeniu miejsca mianem magicznej krainy, w której były lekarz pełni zaszczytną funkcję króla. Poważnie! Króla Izegusa II. Nadjeżdżający leśną drogą turyści dewizowi napadani są notorycznie przez miejscową puszczańską ludność, prani maczugami, a następnie zanurzani w kotle ze smołą. Mogą się oczywiście wykupić. Wykupieni nie otrzymują żadnej tam wolności, co silniejsi mężczyźni stają się na przykład wioślarzami miejscowej galery. Że to łódź Wikingów? Może tak, może nie, nie bądźmy zbyt drobiazgowi. Ważne, że wieczorem niewolnicy mogą napić się piwa w podziemnej grocie. Po niezbyt umiarkowanych cenach – ale jak zabawa to zabawa!

Kpię? Ależ skąd. Kraina i miejsce istnieją naprawdę. Są sztuczne jak GPS-owy Ciemnogród. Twórca całości zarabia na swym pomyśle duże pieniądze, nic w tym nagannego. Nikomu nie przeszkadza, że leśne załogi zbójów po skończonej robocie wsiadają na chińskie skuterki i jadą do nieodległych domów. Taki life, taka konwencja…

Ale żeby zaraz ktoś natchniony duchem Galindii wywoził tę magiczna krainę do miejskiego realu i pakował w sieć jako wzór dla Polaków… Lekka przesada, prawda?

M.Z.

Fot. 1(36).jpg
white-eagle.pl

czwartek, 17 maja 2012

Chroń nas Panie od przesady i nadgorliwości!


W Nowym Ekranie blogerka Polonia napisała ten tekst (http://partenos.nowyekran.pl/post/62502,wole-koko-spoko-niz-gole-d-w-stringach), przytoczę go w całości, by nie było, że spłaszczam i manipuluję:

„…Wolę koko spoko niż gołe d... w stringach
Jak się wypiąć na euro
Może piosenka nie jest do końca w moim guście, ale przynajmniej nie będzie mi wstyd. Te panie z zespołu "Jarzębina" świetnie wyczuły (kobieca intuicja), jak należy podejść do tej całej farsy z Euro2012, a to, że stały się popularne, to pewnie nadspodziewany skutek ich wszech udzielającej się radości i uroku.
Ich dyskografia obejmuje:
1999: Jest drabina do nieba – pieśni na Wielki Post, In Crudo 1999
2009: Spod Niebieskiej Góry – muzyka Roztocza, In Crudo
2007: Ło matko kocheno, 6dB (solowa płyta Beaty Oleszek)
2003/2011: Jest drabina do nieba 2 – pieśni żałobne i za dusze zmarłych, In Crudo
Występują w ludowych strojach biłgorajskich, przynajmniej one rozsławią tą mieścinę, gdy kto inny srom jej przynosi.

Co odróżnia zespół Jarzębina od innych, które przepadły w konkursie na przebój naszej piłkarskiej reprezentacji? Czy tylko ludowość? Zdecydowanie nie tylko. Również — co brzmi zapewne paradoksalnie — święte obrazy. Liderka Jarzębiny Irena Krawiec wraz ze swoją mamą, także śpiewającą w zespole, zostały sfotografowane na tle świętych obrazów Jezusa w koronie cierniowej i Matki Bożej.
Przyznaję, to widok bezcenny. Za wszystko inne — jak w pewnej reklamie — można zapłacić kartą Master Card. Przypuszczam, że we wsi Kocudza Druga, skąd pochodzi zespół Jarzębina, na ścianach wielu, jeżeli nie wszystkich domów wiszą święte obrazy. Dla mieszkańców jest to zapewne naturalne jak słońce na niebie. A co najważniejsze, święte obrazy nie służą tylko ozdobie mieszkań, ale zapewne są wyrazem wiary. Piosenka „Koko Euro spoko” może się podobać lub nie, ale jedno jest pewne — powstała w krainie, gdzie na ścianach wiszą święte obrazy.
ks. Marek Gancarczyk…”


I przyznam się, że po prostu szlag mnie trafił! Na nic wpisy innych poważnych blogerów, dla których parodia parodii, czy jak kto woli pastisz pastiszu jest wyjątkowo kiepskim pomysłem. To ma być ludowość? Wolne żarty! Ale OK., może Polonia mieć swoje zdanie. Wzmacnianie go jednak takimi argumentami, jak wyżej dowodzi, że nic się nie pojmuje ze współczesności otaczającej blogerkę, nie rozumie gdzie i po co zawodowi rządowi manipulanci osaczają nas tandetą, pretensjonalną i pseudo-skansenową szmirą. I co z tego, szanowna Polonio, że bzdet powstał w krainie, gdzie na ścianach wiszą święte obrazy? Jesteś zresztą pewna, że tak właśnie było? A nawet gdyby - obrazom to coś przydało? Wzbogaciło linię melodyczną czy treść tekstu tego stadionowego pokurcza? Takie masz cna Polonio metody sławienia biłgorajskiej ziemi? W opozycji do właściciela sztucznego narządu, znanego bimbrownika i politycznego łobuza?

No to tylko pogratulować i mocno się zasmucić. W życiu nie napisałem złego słowa na wiarę, na jej zewnętrzne objawy, na religię jako taką. A jednak dzisiaj będzie wprost: ty wolisz koko spoko, bo w tle widzisz święte obrazy, ja "gołe dupy w stringach" (a propos: nie widzisz sprzeczności w swojej deklaracji?). Świętości z łaski swojej do tego bigosu nie dodawaj. A ponieważ to wszystko kwestia jak wiesz smaku i gustu – pewnie nigdy się wzajemnie o niczym nie przekonamy.

M.Z.

Fot.scigacz.pl

PS. Przed chwilą (21.52) znalazłem taką oto ilustrację tego, o czym piszę i a propos szajsu "koko-spoko" pisałem:


Bardzo wkoło jest wesoło, nie? Chcę przeprosić dawną Cepelię: była w porównaniu z tym współczesnym szajsem szczytem Himalajów.

środa, 16 maja 2012

UWAGA!!!


Wiem że czytają mnie również moi sąsiedzi. Ci, z którymi przed laty rozmawialiśmy o potencjalnie możliwym wykupie naszych lokali, zbieraliśmy nawet podpisy przesłane następnie do… No właśnie, nie bardzo wiadomo do kogo, ówczesna ekipa reprezentantów (nie, to już nie byłem ja!) jakoś tak zagmatwała sprawę, że albo nigdzie to wszystko nie trafiło, albo tam, gdzie sobie leży pod stosem równie nieważnych i nigdy nie rozpatrywanych podań. W latach następnych na horyzoncie pojawiło się widmo podatku katastralnego, który miał wykończyć „posesjonatów” i posiadaczy jakiejkolwiek nieruchomości. Podskórny protest przyniósł ten efekt, że na razie katastru nie mamy, ale władze miasta wpadły na jeszcze bardziej zbójecki pomysł. By nie było tak, że to tylko ja zajmuję się pisaniem przepowiedni, które sprawdzają się albo nie sprawdzają – dzisiaj cytat z tekstu Izabeli Brodackiej Falzmann. Link do oryginału: http://izabela.nowyekran.pl/post/62401,strusia-polityka

„…Przed samymi wyborami PO przegłosowała ustawę pozwalającą eksmitować z mieszkań osoby chore, z małymi dziećmi, nawet w okresie zimowym. „Mnie to nie dotyczy”- myślą sobie młodzi, wykształceni z wielkich miast. „To bardzo dobrze, że ktoś zrobi wreszcie porządek z tym marginesem społecznym, który nie płaci czynszu i samym swoim wyglądem obraża poczucie estetyki.” I glosują na PO.
Chorzy na raka umierają bez leków, czekając na operację. „ Mnie to nie dotyczy”- myśli sobie młody człowiek. „Zdrowo się odżywiam i uprawiam jogging” .I głosuje na PO.
Obecnie PO przygotowuje ustawę wykluczająca dziedziczenie najmu mieszkań komunalnych przez najbliższą rodzinę zmarłego. „ Mnie to nie dotyczy” myśli dobrze zarabiający młody człowiek, który bez trudu spłaca kredyt za swoje mieszkanie. „Dobrze im tak, dlaczego mają mieć jakieś przywileje, a jeżeli ich nie stać na kredyt - to do kanałów”.


Właśnie otrzymaliśmy kolejne podwyżki czynszów. Rośnie cena gazu, lada moment gwałtownie skoczy w górę prąd. Lokali jak nie można było wykupić – tak nie można dalej, specustawa z 15 grudnia 2011 r (Uchwała nr XXIX/615/2011) mgliście daje taką możliwość od 1 stycznia roku 2013. Oczywiście nie na dawnych zasadach i nie każdemu, co to to nie, w dupach by się obywatelem poprzewracało! Już nie będzie zniżek 80 – 90 procent, ale najwyżej 50. Albo i to nie – bo „władza” może uznać, że jak chcesz mieć to płać dwa razy tyle, cholerny kandydacie na posesjonata!

Dlaczego piszę słowo „władza” w cudzysłowie? Bo nauczono mnie kiedyś, że suwerenem, czyli prawdziwą władzą nie jest PO i obecny prezydent Warszawy – ale jej obywatele. I stawiam tezę, że to nie obywatele chwytają za gardło innych obywateli – ale ci, którym emerytury, własność i wolność jak to się powiada „wisi bolszym kalafiorem”. Oni już mają co mieć chcieli. Nam grozi nowe osiedle w kanałach (jak twierdzi cytowana wyżej doskonała autorka), albo pod mostem. Nasze dzieci? A na zmywak w Niemczech czy Irlandii!

Z czego wniosek, że jacyś chętni na nasze mieszkania już są.

M.Z.
Fot. bezmapy.pl
--------------
PS. Dzięki uprzejmości dobrego człowieka, Zenka Jaszczuka, tekst ten ukazał się również w portalu Polacy.eu.org. Oto link: http://polacy.eu.org/2249/uwaga-/

poniedziałek, 14 maja 2012

Kontrolerzy idei


Impulsem inicjującym felieton na ten temat jest tekst Krzysztofa Wojtasa opublikowany w portalu Polacy.eu.org (http://polacy.eu.org/2235/metody-manipulacji/) Uważam temat za ważny, a nawet więcej – tak bardzo ważny, iż wart wnikliwej analizy. Wszystko co poniżej nią nie jest - to raczej wolne skojarzenia wynikające z wieloletniego blogowania i jeszcze dłuższego pisania w zawodzie. Ale… Jak wiadomo diabeł siedzi w szczegółach. Być może ich obejrzenie przyda się komuś do wysnucia własnych impresji na temat. Zaś pełną analizę popełni ktoś, kto miast obracania się w sferze impresji (jak ja) zechce użyć naukowych narzędzi oglądu tego ważnego zjawiska.

Pisze K. Wojtas tak: „…większość portali „społecznościowych” zakładana jest przez organa, których celem jest kontrola przepływu informacji. Przy dowolnej tematyce wprowadza się ograniczenia typu cenzorskiego. Początkowo dotyczą form wypowiedzi, by z czasem eliminować niektóre tematy…” Pełna zgoda! Ale ja akurat skupił bym się na innym aspekcie tego problemu. Chodzi mianowicie o rozpoznanie treści, ale też przypisanie ich do konkretnych osób. I tu rzecz dziwna: okazuje się bowiem, że są pośród blogerów tacy, którym coś wolno i tacy, którym wolno zdecydowanie mniej. Jedni mogą nawoływać do przewrotu wprost. Inni akcentując tylko swoje prawicowe czy konserwatywne myślenie dostają w określonym portalu wieczystego bana, czyli po prostu bezpowrotnie znikają. Stawiam diagnozę: ci drudzy są dla służb mniej groźni. Pierwszych natomiast należy potraktować tak, jak wywiady świata traktują rozpoznanych agentów strony przeciwnej czy wrogiej: spacyfikować i spróbować „odwrócić”. To znaczy – przedstawiam tu domniemane myślenie służb właśnie, nie blogerów. Z literatury przedmiotu wynika, że metoda odwracania jest najskuteczniejsza i w pewnym sensie najbardziej ekonomiczna. Odwrócony po podpisaniu cyrografu nie ma już do kogo się zwrócić. Podpadł i tu i tam – przy czym może za sprawą „odwracaczy” jeszcze trochę podziałać, pooddychać. Publika czytająca i komentująca swych ulubieńców nigdy nie będzie wiedziała kto, kiedy i w czyim interesie działa. Dał się „odwrócić”, czy nadal myśli samodzielnie? Czy jego śmiałe sformułowanie są wynikiem odwagi osobistej, czy zgody aktualnych przełożonych? Jest czy nie jest prawdziwym autorem publikowanych tekstów? Kto i po co skłonił go do podejmowania określonych tematów?

„…Interesujące są metody promocji i blokowania konkretnych idei i ludzi powiązanych – poszukujących dróg wyjścia…” Bardzo delikatna materia, ponieważ agenci wpływu (czy jak byśmy ich tu roboczo nie nazwali) działają nie pośród przedmiotów martwych, ale pośród żywych ludzi, pomiędzy nami. Po drugie znamy ich nie z ciemnych okularów i podniesionego kołnierza płaszcza, ale z imienia, nazwiska i twarzy. Nie możemy tylko uczynić jednego - jasno, wprost i w oparciu o dowody powiedzieć „ty jesteś agentem, idź sobie precz!”. Nie ma żadnych dowodów, agentura nie posługuje się legitymacjami służbowymi, ba, wyposaża swych pracowników w przekonujące życiorysy i legendy, amatorska weryfikacja jest praktycznie niemożliwa. Choć dla wielu osób bardzo skuteczną metodą jest porównywanie kontaktu personalnego ze światem wpisów… Gdy jaskrawo oba te światy do siebie nie pasują – zapalenie się czerwonej lampki ostrzegawczej nie wydaje się przesadą podjętych środków ostrożności.

W pewnym momencie swych rozważań zwraca uwagę K. Wojtas na rzecz, która mnie na przykład zdaje się elementem bardzo ważnym. To blokada dopływu nowych blogerów do już istniejącego obiegu i zarzucanie debiutantów masą nieistotnych, małych i chciałoby się rzec upierdliwych pytań. W skrajnych wypadkach autorowi wpisu o polityce fiskalnej państwa zadaje się pytania o kolor butów żony i rodzaj zupy na niedzielny obiad. Przesada? W pewnym sensie tak – ale dla łatwiejszego zobrazowania w czym rzecz i z czym początkujący mogą się spotkać nawet na najpoważniejszych portalach. Ja osobiście zetknąłem się też z naiwnymi, ale nachalnymi i prostackimi próbami formowania na płaszczyźnie publicznej czegoś w rodzaju tajnych oddziałów partyzanckich. „Bo dalej to już tylko strzelać do drani…” Z łuku dla huku, prowokatorku? To strzelaj sobie sam, widać liczysz na durniejszych od siebie…

A inne metody dezawuowania myśli interlokutora, z „poważną dyskusją” na czele… No cóż, myślę, że Schopenhauer w swej rozprawce o sztuce erystyki ujął to najbardziej syntetycznie, niewiele się od jego czasów zmieniło, bida polega na tym, że mało kto dzisiaj czyta klasyków - i naiwniaków łatwo włożyć do wora sposobami sprzed naprawdę wielu lat. Podobne próby stosowane są dzisiaj dość rzadko, szybko połapano się, że ich użycie równoznaczne jest z bardzo szybkim spaleniem agenciaka, zmiana pseudonimu niewiele daje, styl jest jak odcisk palca, jeden i niepowtarzalny. Niestety niewielu jest specjalistów analiz tego przedmiotu… Skupiono się więc na stałym, ustawicznie powtarzanym nękaniu metodami łagodniejszymi. Lub na powoływaniu kompletnych, tworzonych od podstaw portali, które dezawuują samą swoją obecnością wszelkie inne od założonych sposoby myślenia i pisania. Konkrety? Proszę bardzo – nie tak dawno sporo czasu poświęciłem opisom prób odwołania burmistrza w gminie Ruciane Nida. Istniejący tam portal pewnej znanej wcześniej z Salonu 24 lewaczki o ksywie Voit spowodował takie zamieszanie, że konia z rzędem temu jej czytelnikowi, który połapał by się o co w ogóle szefowej tej „lewizny” chodzi. A rozwiązanie jest arcyproste: chodzi właśnie o zamęt, dezorientację, ustawiczne odwracanie kota gonem, rozmywanie kryteriów i zasad. Pewnie powiodło by się pannie z odzysku lepiej, gdyby nie drobiazg, czyli zamiłowanie do trunków. Podobno złapano ją za kierownicą z niezłym ładunkiem promili we krwi. Czy nie przypomina to przypadkiem zdarzenia, jakie parę miesięcy wcześniej było udziałem jej dobrego znajomego, posła Celińskiego? Tyle że Celiński jak mówią zdążył dać nogę przed przybyciem służb. Madame Voit już się to nie udało. Co nie znaczy, że przestała truć atmosferę. Przeciwnie – działa dalej w najlepsze, a każdy miesiąc istnienia jej szmatławca to miesiąc dopisywany do „chwalebnego” życiorysu zawodowego damesy. Pewnego dnia zniknie – ale dossiers działania „na rzecz samorządności” zabierze ze sobą i nie wykluczam, że jeszcze ktoś się na to nabierze.

I wreszcie najbardziej „finezyjna” forma działania agentury wpływu: stopniowe obezwładnianie czytelników rzekomą konserwatywnością, nawet sarmackością, prywatnymi zainteresowaniami sportowymi (lub jakimikolwiek innymi – tu chodzi o wykreowanie takiego blogera na zdrowego, bezpośredniego gościa) i „odważnym waleniem” w schematy lub rzeczy, które chce się przedstawiać jako naganne skróty myślowe. Wstępne dyskusje pod takimi wpisami przeradzają się rychło w oswojenie. Agent jest już w zbiorze, prowadzi z jego przedstawicielami jakąś grę, spiera się i często przedstawia pozornie racjonalne argumenty. To poligon – widzi na nim bowiem rozkład sił. Jest w stanie dokładnie ocenić kto stanowi dlań intelektualne zagrożenie, kto nie daje się wciągnąć w meandry talmudycznego rozumowania – a kto nie. Im więcej upłynie czasu pobytu agenciaka na danym forum – tym lepiej. Jedni stracili dlań czas, inni cierpliwość, jeszcze inni powoli czują się zmęczeni i nie mają sił bzdurom przeciwstawić żadnych ostrych argumentów. Zwykle też podobni osobnicy posługują się wytrychem typu „swoboda wypowiedzi”. Nie można ich usunąć z powodu zakodowanego w większości pragnienia wolności, także wolności słowa.

Nie? Proszę przeczytać wpis agenta GPS1965, następny po tekście K. Wojtasa. W pełni odpowiada mojemu opisowi. Chyba że chcecie dać się wodzić za nos dalej. Może to i urokliwe… Ale głupie!

M.Z.

Fot.garnek.pl

poniedziałek, 7 maja 2012

Wyznania teoretyka


Tytuł nie wziął się znikąd: faktycznie teoretycznie jestem… teoretykiem. Literatury. Prawdę mówiąc wydział polonistyki wyposażając mnie kiedyś w ten tytuł na bazie stosownej pracy popełnił kardynalny błąd rozrzutności. Nigdy z wyuczonych narzędzi oglądu czy analizy tekstów literackich nie korzystałem, wybrałem inny zawód, gdzieś podświadomie uznając wspomniane narzędzia albo za nieprzydatne, albo po prostu bałamutne. Okres pobytu na ukierunkowanych już ostatnich latach studiów pokazał jedno: jak gorączkowo młodzi adepci wiedzy literaturoznawczej poszukują nowych obszarów eksploracji. Wyrywają starszym maleńkie, z reguły nieurodzajne poletka kamienistej gleby. Sieją tam jakieś tajemnicze ingrediencje i czekają latami co też z nich wykiełkuje. Może jakie potężne drzewo nowej wiedzy? Z pewnym zażenowaniem przyznaję, że sam tak uczyniłem, teoria była tak arogancko nowa (ale nie o odmieńcach!), iż promotorzy nie bardzo wiedząc co z całością uczynić wycenili ja maksymalnie wysoko - i serdecznie na pożegnanie pomachali autorowi. Uniwersytecką, źle płatną asystenturę objęła koleżanka, która miała zwyczaj nie wychylać się aż tak bardzo…

Co było później? Formalne zawalenie się w Polsce teorii lewackich, przez pryzmat których starano się oglądać wszystko, co weszło w starcze oczka „socjalistycznie zasłużonych dla nauki” - nie przyniosło niestety narodzin nowych, ożywczych prądów umysłowych. A już o prawicowym ich skrzywieniu nie było co marzyć! Zmiany okazały się kosmetyczne, nadto przeprowadzone niechlujnie: „społeczną rolę literatury” zastąpioną „wydźwiękiem obywatelskim i patriotycznym”, co było czystą fikcją, bo nałożone na ostro promowaną przez żydów nienawiść do patriotyzmu jako takiego spowodowało, że mało kto chciał się babrać w działaniach nie uznanych przez salon. A Salony przez tę nację były zdominowane… Ośrodki akademickie jeszcze bardziej. W pewnym sensie trudno się dziwić, że młody człowiek idąc na jakąś uczelnię, a później podejmując na niej pracę naukową liczy na osobisty sukces i awans, a nie towarzyski i zawodowy ostracyzm… Sukces czy satysfakcja to nawóz osobistego wzrostu i dobrego samopoczucia. Na tym rośnie dalej poczucie przydatności, umiejętność radzenia sobie z zadaniami, które przedtem wydawały się niemożliwe do realizacji. No ale co ja tam będę opowiadał rzeczy, o których wie i dziecko – jeszcze jaki niedospany psycholog udowodni mi zaraz, że projektuję własne marzenia w obszar, „o którym jako tworze niezwykle konsystentnym nie mam bladego pojęcia”… Z drugiej strony chciałoby się powiedzieć, że młody człowiek pozostając na uczelni jako jej pracownik nie powinien tak od razu cechować się daleko posuniętym konformizmem… Mówię tu o polskich uczelniach, innych po prostu nie znam.

Po pozornie przełomowej dacie 1989 roku młodym poszukiwaczom rychło przyszły na ratunek zagraniczne ośrodki lewactwa wszelkiej maści. Znaczna ich część okazała się ukryta w USA. Oczywiście w pierwszym planie chodzi o miejsce, w którym badało się wszelkie komplikacje natury ludzkiej (prawda jak to ładnie brzmi dla badacza?) i w którym owe „badania” nie spotkały się z odrzuceniem, którego dostąpili doktrynerzy klasycznie socjalistyczni w Europie. W istocie akceptacja dla dewiacji wszelkiej maści okazała się doskonałym nośnikiem dla wprowadzenia w krwiobieg para-naukowy treści, które ludziom żyjącym w PRL-u zdały by się z góry podejrzane, ba, niektórzy odrzucili by je nie wnikając w meritum. O co chodzi? W skrócie o to, że byli lewaccy doktrynerzy nie mogąc już dalej udawać, że są reprezentantami świata pracy musieli znaleźć sobie zastępczy obiekt adoracji i oczywiście wyzysku. Padło na nieszczęsnych pedałów, lesbijki, transwestytów i wszelkiej maści odmieńców fizycznych i psychicznych. Istnieli zawsze. Zawsze byli marginesem. Pewnego dnia stali się nową wymuszoną „normą”. Ruszyła cała machina propagandowa, każdy wypreparowany z otoczenia dewiant, nieudacznik, człek pozbawiony klasycznej identyfikacji płciowej (a może tylko socjalnej?) był dla owych prądów myślowych cennym nabytkiem. Co lata całe kryło się w zaciszu prywatności, zakątków duszy i umysłu, zadymionych pokojach i pozostałościach po alkoholowych imprezach – pewnego dnia ruszyło na łamy naukowych rozważań, później na ulice i przewoźne platformy, podobne do tych z brazylijskich karnawałów. Nowe pierwiastki odkryto w starych tekstach. Pożądane zachowania u zapomnianych już autorów. Rozpoczęło się najdziwniejsze święto rozkodowywania ponoć nieznanych wcześniej czy ukrytych znaczeń, przydawania im nowej rangi, mianowania ich czymś godnym manifestowania czy świętowania. Bo też w istocie uruchomiono coś, co wiele lat wcześniej określono mianem karnawalizacji. Stanu przejściowego, bytu w pewnym sensie postawionego na głowie i jednorazowego. Rozciągnięto jego ramy, czas trwania. Później godzien był już poważnych badań i dysertacji. Wielu obserwatorów tego zdarzenia wyraża opinię, że nigdy dewiacjom nie poświęcono tyle uwagi, co podczas tej para-naukowej kampanii. I że ilość pary, która winna w swej istocie napędzać tłoki naukowego postępu poszła w całości w gwizdek. Niestety w niektórych środowiskach od tej właśnie pory facet przebierający się za cycatą śpiewaczkę czy baba udająca kulturystę stali się nie tyle normą (tego nie udało się jednak osiągnąć!) co w pewnym sensie towarzyskim obowiązkiem. Salony uzyskały naukową rangę bytu…

A może to jednak mylny trop, może plemionom prymitywnym, odseparowanym od współczesności miejscem i sposobem życia poświęcano podobną ilość uwagi? Niestety nie. Odmienność seksualna i jakoby wynikająca z niej zaburzona identyfikacja miejsca w grupie ludzkiej okazały się na tyle atrakcyjne, że godne dalszych para-naukowych wysiłków. Doskonale to wszystko korespondowało z narzuconą skutecznie przez lewaków i ich klony "poprawnością polityczną". Kolebką owej "wolności od wolności" były oczywiście konserwatywne Stany Zjednoczone. Właśnie tam znaleziono sposób, by sprytnie ukryć lewackie, a czasem wręcz marksistowskie ideały - pod przykrywką "postępowości" i atrakcyjnej "nowoczesności". Posłużono się starym, wypróbowanym sposobem zdefiniowanym jeszcze przez Rzymian w postaci zasady „divide et impera”: ludziom wychowywanym w kulturze purytańskiej i do przesady pielęgnującej tradycję zaoferowano bunt i możliwość stania się "nowym" człowiekiem. Dwie pieczenie przy jednym ogniu: tradycja zdemolowana, ale nie przez „rewolucjonistów”, lecz „dociekliwych badaczy natury ludzkiej”. Któżby nie chciał z tej okazji skorzystać… Co to ma wspólnego z lewactwem? Przypomnę więc tylko hitlerowskie starania stworzenia nowej „rasy panów” i równie intensywne próby ulepienia „radzieckiego człowieka”.

Czy więc dzisiaj możliwym jest pokazanie prawdziwych źródeł powstania podobnych para-prądów myślowych, ergo ujawnienie prawdziwego ich oblicza, także propagandowego lub jak ja wolę ideologicznego? Nie sądzę. Młody naukowiec nie złoży wszak oświadczenia, że oto ruszyło go sumienie i przyznaje, iż swoją pracę magisterską napisał do spółki z kimś trzecim, albo wręcz zlecił jej napisanie fachowcowi. Wydawca setki książek o urokach życia w queerowej komunie nie przyzna się, że jest szalbierzem czy agentem działającym na czyjeś zlecenie i oto postanowił oddać nieuczciwie zarobione pieniądze na rzecz dajmy na to wspólnot chrześcijańskich.

Wróćmy wszakże do teorii queer. Czy normalny w sensie fizycznym mężczyzna może i powinien wypełniać w zbiorowości funkcje męskie, kobieta - kobiece? A jeżeli nie – to kim jest tak względem preferencji seksualnych, jak roli społecznej? W sieci jak do tej pory ukazał się tylko jeden rozsądny tekst na ten temat, zanotowałem jego fragmenty, autorem jest MisQot . Pisze on tak, cytując na początku wytłuszczony fragment z Gazety Wyborczej, którego autorkami były panie Marzena Lizurej i oczywiście Kazimiera Szczuka:

„…Teoria queer (tłumaczona przez nas jako teoria odmienności lub teoria odmieńców) pojawiła się na początku lat dziewięćdziesiątych… Śmieszy mnie dorabianie naukowej gęby teoryjce wynalezionej przez grupę lewicujących odmieńców. W każdej populacji, czy to ludzkiej czy to zwierzęcej występuje - ze względu na fizjologię procesu krzyżowania - niewielka grupa jednostek "błędnych", silnie uszkodzonych genetycznie, odróżniających się jakimiś cechami od ogółu. W przyrodzie, rządzonej twardą ręką darwinizmu, takie jednostki znikają zazwyczaj bezpotomnie. A u ludzi? Pokonaliśmy, ha ha, Naturę i niedługo będziemy rozmnażać pary homoseksualne - oczywiście ku chwale nauki i postępu. Tymczasem Natura to ewolucja, a nie rewolucja!
Czyli - streszczając - queer to manifest tych, którym wąskie (sic!) ramy hetero- i homoseksualizmu "nie wystarczają"... Trudno o czytelniejszą definicję chorego, hedonistycznego postrzegania świata, społeczności i seksualizmu przez pryzmat egoizmu i egocentryzmu. Cóż, gdy człowiek nie musi już dbać o dach nad głową i jedzenie, a przyjemności i sztuki ma w nadmiarze, to mu się przewraca w głowie…”


Autor tego fragmentu pisze dalej, że dziwnym jest zapał, z jakim salonowe, GazetoWybiórcze autorki szukają gdzieś po świecie prawdziwie naukowej „teorii queer” definiującej płynność tożsamości seksualnej, zamazującej niepodważalne różnice psychofizyczne pomiędzy płciami. Nie mogę ani przyznać mu racji, ani zaprzeczyć. Nie mam pojęcia, czy taki „dzilawąg” w ogóle kiedykolwiek mógł powstać. Choć nie wykluczam, że podjęte były próby jego stworzenia, wiele ośrodków naukowych rozsianych po świecie zajmuje się od lat rzeczami „ o których filozofom się nie śniło”. Jaka jest ranga tej naukowej konstrukcji? Sądzę, że przede wszystkim przelotna. I że być może gdzieś i kiedyś jakieś dzieciaki na zajęciach z literaturoznawstwa czy psychologii będą się uczyć o istnieniu tych wysiłków – jako ślepej uliczce poznania ludzkiego.

Bloger MisQot przywołuje na koniec swych rozważań taki fragment tekstu wymienionych wyżej pań: „…Queer stawia wiele pytań, obala mity uznawane za oczywistość, pokazuje represyjny charakter normy i pozwala wszystkim odmieńcom (nie tylko seksualnym) schronić się pod parasolem płynnej tożsamości…” Odautorski komentarz jest ostry: „…Tego bełkotu już nie skomentuję, bo musiałbym użyć wobec autorki słowa powszechnie uznanego za obelżywe i w Wiekach Ciemnych określającego pacjenta szpitala psychiatrycznego... A przecież NIE WOLNO!...” Powiem, że w pierwszym porywie serca chciałem się i ja pod tym podpisać. Ale zaraz potem przyszła refleksja, że właściwie nie takie cuda już świat widywał, nie pierwsza to próba stworzenia wizji społeczeństwa, w którym niewielki procentowo sektor osobników zboczonych i zdziwaczałych seksualnie, nie ponoszących za nic odpowiedzialności, hałasuje tak, jakby były ich miliony, a każdemu należał się co najmniej rząd dusz nad resztą tych wszystkich standardowych prostaków, do których sam mam honor się zaliczać.

M.Z.
Foto. maxvoltage.wordpress.com

piątek, 4 maja 2012

Z pieśnią na ustach


W ogóle nie interesuję się zawodami, w których dwudziestu spoconych facetów biega za nadętym świńskim pęcherzem. W nosie mam nadchodzące Euro i głęboko pogardzam autorami marnotrawionych na najdroższe stadiony świata publicznych pieniędzy. Wiadomo, że szalbierstwo JUŻ ujawniło się w materii budowy szybkich połączeń kolejowych i drogowych. Zapewne wkrótce ujawni się więcej obszarów, w których miłośnicy „gały” zrobili nas w konia. Dzisiaj wszakże kilka uwag o hymnie - piosence, którą zmajstrowali dla nas z okazji tej hucpy. Podobno wkrótce tzw. Władza podpisze ukaz, na mocy którego wszyscy będziemy ją kochali po grób. Beze mnie.

Utworek jest jaki jest, prosty i zapewne melodyjny. Są też ludzie, dla których jest prymitywny i fałszywy. Tak, to ja. Cała ta narracja z jakimś nigdy nikomu nie znanym Kołem Gospodyń Wiejskich na kilometr śmierdzi kpiną szalonego wielbiciela szmoncesów i festiwali klezmerskich, organizują takie od lat w Krakowie. Jest w sumie obrzydliwa. Mógłbym tak długo pastwić się na gustami tego nieszczęśnika, który najpierw całość skonstruował, później doprowadził do promocji. Dzisiaj tłumaczy się jak wszyscy fałszerze wyborczy: tak zdecydował naród w plebiscycie SMS-owym. Akurat! Ciekawe są jednak głosy popierające wybór tej szmiry. Wszedłem na Nowy Ekran, a tam wyznania Docenta Zza Morza. Przytoczę fragmenty, ortografia nie jest pomyłką, tak „stało” w oryginale i tak pewnie pisuje Docent:


1. „…Nie mamy się czego wstydzić przed "Europą". Gości interesuje nasz audentyzm i prawda, a nie epigonizm i naśladowanie już przebrzmiałych trendów…
…Wybór tej piosenki na hit Biało-Czerwonych i hymn Euro 2012 wywołał typowe utyskiwania, z nieśmiertelnym „ależ co Europa sobie o nas pomyśli”?...”


2. Audentyzm i prawda są tym, czego inni szukają w nas – nikogo nie intreresują jakieś popłuczyny po tym, co wcześniej miał u siebie.

I co odpowiedzieć podobnemu modelowi? Że większość z nas tak zwany wstyd przed Europą ma głęboko w ogonkowej stronie – bo to głupstwa wmawiane Polakom przez michnikowszczyznę? Że przez lata, w których Docent starannie szlifował paryskie czy nowojorskie bruki, pilnie zmywał gary w meksykańskich garkuchniach albo też modyfikował historię polskiego narodu, zapominając jego języka – ten nie godził się na zaloty wobec niego w postaci Cepeliad i podobnego szajsu? Że te wszystkie bzdety, które „naukowiec zza morza” chce tu przedstawić jako PRAWDĘ I AUTENTYZM INTERESUJĄCE obce nacje (tak to się pisze, mniemam, że przed docenturą była i matura ale czy słusznie?) są prawdami wyssanymi z brudnego palucha?

Chyba, że jest jak w starym i brutalnym dowcipie. Co to jest: pierze, sprząta i gotuje, także dupy nie żałuje, dla ułatwienia dodajemy, że jest okrągłe? Tak, Docent – to właśnie Koło Gospodyń Wiejskich! W tym kierunku ciągniesz? Tak widzisz kraj swoich narodzin? Takiej się zeń spodziewasz muzyki?

W tej sytuacji nie wiem już czy współczuć, czy rozpocząć akcję zbiórki pieniędzy na jakieś poważne zastrzyki. Takie robione grubą igłą…

M.Z.

Foto: http://img1.demotywatoryfb.pl/uploads/201002/1266936291_by_portaledge_500.jpg

czwartek, 3 maja 2012

Co jest po drugiej stronie lustra?


Śmieszne pytanie, prawda? Jeśli jeszcze zadaje je facet, który w kilku już ostatnich wpisach wprost powiada, że coś tam sprzedał i coś tam kupił tylko dlatego, „że tak było zapisane na górze” to może całość być zrozumiana jako zdewocenie, idiotyzm i demencja. W porządku, niechaj będzie i tak, zupełnie mnie to nie boli. Nadal uważam, iż zdarzają mi się rzeczy, które zdecydowanie wykraczają poza normalne pojmowanie tego, co dzieje się wokół, jakie mogą być przypadkowe rozmowy czy nieprzewidziane kontakty. I powiem wprost, że bardzo mi się to podoba.

Kilkanaście miesięcy temu sprzedawałem Hondę Accord. Stara seria jeszcze z początków lat 90-tych, bez ABS-ów, klimatyzacji i temu podobnych wodotrysków. Silnik obsługiwał zwykły gaźnik, fotele były bardziej podobne do klubowej kanapy, niż niewygodnych współczesnych „kubełków”, ale całość jechała jak wściekła – lub aksamitnie i łagodnie gdy tak jej kazałem. O woli sprzedaży przesądził brak najprostszego schładzacza, podczas dość upalnego urlopu po prostu gotowaliśmy się z żoną we wnętrzu łowiącego upał czerwonego koloru karoserii. Nie było łatwo z tą sprzedażą! Autko napadli najpierw młodzi ludzie skorzy do kupienia, ale „za połowę ceny”. Później starsi „koneserzy” skłonni nawet do zapłacenia jakiejś tam kwoty, ale pod warunkiem udzielenia im wieloletniej gwarancji i zagwarantowania bezpłatnego serwisu posprzedażowego. Wariactwo i absurd? Widać nic im nie szkodziło formułowanie takich właśnie żądań. Autko trafiło w końcu w ręce normalnego nabywcy. Nie wnosił do mnie nigdy żadnych pretensji, mogę więc domniemywać, że był zadowolony z transakcji. Nie nakłamałem nigdzie, opowiedziałem wszystko, co wiedziałem o aucie, nawet obiecałem dostawę tylnych lamp, po które nikt nigdy się nie zgłosił (to były lampy zapasowe, te zamontowane nie nosiły śladów uszkodzeń).

A dzisiaj telefon właśnie w sprawie owej Hondy. Pewien pan chciałby kupić ją dla syna. Bo ma być to auto może i nie nowe, ale pewne, dobrze wyglądające i takoż jeżdżące. Od dbającego o nie właściciela. Pasują wszystkie wymagania - prócz tego, że Hondy już nie mam. Tak czy siak z sympatycznym rozmówcą przegadaliśmy niemal godzinę, pewnie zasypałem go gradem informacji, które niby leżały na wierzchu, ale to zwykle przyczyna, dla której ich nie zauważamy. Mam nadzieję, że się przydałem i że to, co powiedziałem okaże się pożyteczne…

Dlaczego dzisiaj o tym wszystkim? Okazuje się oto, że normalni ludzie jednak potrafią się jakoś odszukać, nawiązać kontakt i wymienić co najmniej kilka uwag o świecie wokół. Czy więc uważam, że dwóch normalnych to coś nadzwyczajnego? Nie. Ale dwóch normalnych kontaktujących się ze sobą po powodzi informacji o sprzedażach pewnie i miliona samochodów w ciągu tego minionego roku (to się dokonało wokół, nie za ich sprawą) – to takie całkiem zwyczajne nie jest. W każdym razie jakie by nie było – podoba mi się. Dowodzi bowiem, że można i tak.

M.Z.