wtorek, 27 marca 2012

Mit „połowy ceny”


Zaczęło się od tego, że swoje auto kupiłem mniej więcej rok temu. Trzydrzwiowy kompakt o sportowej charakterystyce, co ciekawe wszystkie zmiany wprowadziła sama fabryka i niemiecki dealer. Wtedy, rok temu, taka była sytuacja: żadnych wielkich podróży, maksimum dwoje pasażerów, niezawodność Toyoty, stosunkowo mała pojemność i ten charakterystyczny lekko sportowy „ząbek”… Zostałem więc posiadaczem Toyoty Corolli, model E11, wersja Limited, czyli mocno usportowiona, fotka mówi wszystko. Poprzedni właściciel dużo opowiadał, ale najważniejszego nie wyjąkał. W skrócie – w auto weszło ponad dwa tysiące złotych. Niewielki uliczny wojownik stanął na nogi.

Ale czas płynie nieubłaganie, zmienia się wszystko wokół, u mnie też. Dzisiaj potrzebuję auta większego, najlepiej czterodrzwiowego, z dość obszernym bagażnikiem. Więc Corolla wystawiona do sprzedaży. Dokładny opis, w nim zaś deklaracja, że oto przedstawiam auto, którym nowy właściciel jeszcze tego samego dnia może wybrać się na przykład do Paryża. W razie mechanicznej awarii pokrywam wszelkie poniesione koszty. Czy to mówi coś o stanie pojazdu? Moim zdaniem mówi wszystko. Żadnych konieczny wymian, napraw, modyfikacji. Wsiadasz, odpalasz, jedziesz. Cena 8.200 zł. Mniej więcej 2 tysiące niżej, niż wszystkie poniesione koszty. No ale jak wiadomo w motoryzacji lajf is brutal und wery zasadzkas…


Zaczęło się od dwudniowego telefonicznego milczenia. Liczniki odwiedzin strony z ogłoszeniem cykały równomiernie, ale w sieci głucha cisza. Zaprzyjaźnieni sprzedawcy komisowi: czekają aż ci „zmięknie rura”. Faktycznie, pierwszy rozmówca jakimś okropnym dyszkancikiem zaczął coś bełkotać o tym, że „wczoraj nie mógł, bo był na dyskotece, dzisiaj po naradzie z dziewczyną dają… połowę. I bedom się targować, bo czas leci…”.

Bez specjalnego zdziwienia, sprzedając swoje poprzednie samochody już tak miałem. Odpowiedź zawsze jedna: za połowę to sprzedawali przedwojenni złodzieje. Współcześni za jedną trzecią wartości. Ja nie tylko nie ukradłem, ale wzbogaciłem legalne, dobre auto o pewność użytkowania. Więc nie mamy o czym gadać. „Pan się zastanowi”. Nie. Pan nie będzie się zastanawiał, zły początek rozmowy, młody biznesmenie.

Skąd w ogóle bierze się mit połowy ceny? Kiedyś powiedział bym, że nie wiem. Dzisiaj wiem. I powiem. Bierze się z siermiężno-pańszczyźnianej mentalności handlarzyków, dla których zarobek na pietruszce jest równie godny, co zarobek na skomplikowanych tworach technicznych. To znaczy – nie znają się ani na jednym, ani na drugim, potrafią za to biegle liczyć banknoty zwinięte w gustowny rulonik.

No dobra – ale poziom cen określają przecież nie moje ewentualne zwidy, lecz wolny rynek. Idziemy zatem do internetowych statystyk. Takie same auta wyceniane są w przedziale od 9 do 10 tysięcy złotych. Standardowe modele, znacznie uboższe i mało charakterystyczne na siedem tysięcy. Aluminiowe felgi w nich, warte jakieś 600 – 800 złotych, wyłącznie za dopłatą. U mnie w standardzie. Więc co jest grane?

Kiedy przed laty doradzałem bliźnim jak sprzedawać samochody ukułem podstawową zasadę tej czynności: nie licz na ilość zgłoszeń, ale na jedno właściwe. Jak do zamka nie da się na raz włożyć pięciu kluczy, lecz jeden – tak głupich rozmów należy unikać jak ognia, nie przedłużać. Chcesz to bierzesz, nie chcesz - nie zawracaj gitary.

Kolejne zgłoszenie: ten sam numer telefonu, ale inny rozmówca. „Pan się już zastanowił?”. Tak. Pan podtrzymuje zeznania. „Łee, to do bani, ja mam mniej”. A ile masz? Pięć tysięcy. To szukaj bratku dalej. Tylko po co ja do diabla zapytałem ile ma? Czyżbym jednak wsiąkał w to siermiężno-pańszczyźniane myślenie?...


W ciągu tych dwóch dni wymieniłem w Corolli sworzeń wahacza, tuleje gumowe i łączniki drążka stabilizatora przedniego. Skomplikowane? OK., dla mało wtajemniczonych 350 złotych. Zwariowałem? Nie. Raczej przychylam się do myśli, że nie zmienię ceny finalnej nawet na jotę - więc będę tym autkiem jeździł dalej. A u mnie technicznie pewne to musi być pewne. Zaś pasażerowie tylnej kanapy trochę się namęczą przy wsiadaniu, w końcu to nie mój problem, na swoje stanowisko za kierownicą wchodzę swobodnie szerokimi drzwiami…

M.Z.

poniedziałek, 26 marca 2012

Są sprawy…


…które według niektórych obchodzić mnie nie powinny – a jednak obchodzą. W małym stopniu, bo małym – ale obchodzą jako kronikarza i obserwatora. Nie wspominam już o złośliwości, która aż się prosi wypowiedzieć w tym miejscu: nikomu nie dawałem żadnego prawa do dekretowania czym mam się interesować, a czym nie. Więc paszła mi won! No!

W Nowym Ekranie ukonstytuowała się Rada, teraz trwają wybory na prezydenta. Nikt nie mówi co na to właściciel portalu, ale widać nie jest to konieczne, by interesował się majątkiem stworzonym za własne pieniądze. No chyba że to po raz kolejny w tym kraju nie jego, a powierzone. Może przez starszych i mądrzejszych, może przez jakieś służby, nie wiadomo. Nie zawracam sobie tedy tym głowy. Na razie w wyborach „prezydenckich” prowadzi zdecydowanie bloger Carcajou. Za nim pozostali GPS65 (albo jakoś tak) i niejaki Spirito Libero. Teraz będzie o nich właśnie.

Carcajou… Poznałem faceta w dniu wydania przyjęcia powitalnego dla Nowego Ekranu w ubiegłym roku. Miły gość, lubi wypuszczać stale w jednym i tym samym miejscu baloniki, władze miasta chyba mają mu to za złe. Jest uroczo bezczelny, całkiem jak student pod koniec pierwszego roku. I tyle wie, ile student na praktykach robotniczych (były takie jeszcze w latach 70-tych) PRZED pierwszym rokiem. Z przyjemnością napił bym się z nim wódki, z góry wszakże zastrzegając, że teoria dzielenia zapałki na sto części nie jest pasjonującym mnie tematem.

GPS 65… Najkrócej: nadal mam ochotę dać klientowi w mordę za jego „egzegezę” Powstania Warszawskiego. Znacznie lepiej dla całej ludzkości będzie gdy ograniczy się do jeżdżenia na swojej ulubionej trzykołowej hulajnodze. Nawet jeśli przebierze się w śpioszki i różowy kapelusik. Sam siebie określa mianem „libertarianin i trajkarz”. A uchowaj nas Boże przed takimi cudakami! Tego akurat osobiście nie znam. I poznać nie zamierzam.

Spirito Libero… Ciekawa postać. Co nie jest pozytywnym epitetem. A nawet przeciwnie – to zarzut. Zanim spotkałem osobiście słyszałem wiele o magicznych umiejętnościach i wielkiej władzy nad słowem. Nie potwierdziło się. Rozmawia się z facetem i natychmiast choruje na komunistyczną przypadłość: co innego pamięć i obce komentarze, co innego realia. Wiem, że lubi błyszczeć „na tle”. Ale trochę przypomina mi pewnego kolegę ze studiów: cztery lata wszystkie jego panienki przysięgały, że charakteryzuje się „milczącą inteligencją”. Na piątym roku okazał się prostym durniem. Coś mi każe trzymać się od gościa z daleka.

I teraz ci faceci przejęli rząd dusz „blogerskiej braci”. Czy mnie to boli? Ależ skądże! Bo ze mną jest jak w starym kabaretowym dowcipie z początku lat 70-tych: jadą goście jadą koło mego sadu. Do mnie nie zajadą – bo ja już tam kurwa nie mieszkam…

M. Z.

sobota, 17 marca 2012

Usprawiedliwienie


No cóż, opuściłem się ostatnio bardzo, nie pisałem i prawie w ogóle na własną stronę nie właziłem. Pewnym oczywiście usprawiedliwieniem może być tu nadchodząca wiosna – u mnie niesie otępienie i stupor, śpię dłużej i chce mi się w plener, nie przed ekran. Ale też jest tak, że spraw, o których należało by napisać jest tak wiele, iż tłoczą się wszystkie nad przepaścią klawiatury, przepychają, w końcu gdzieś spadają i nie ma już nic do utrwalenia.

Nasz najgłupszy z możliwych rząd jak zwykle wprowadził mnóstwo tematów zastępczych, spokojnie zniósł ileś tam manifestacji (w tym pszczelarzy – bardzo groźni, bardzo!), po czym po cichu dopuścił do kolejnej podwyżki, tym razem gazu. Surowca i tak najdroższego w Europie, widać jednak miejscowym kretynom było mało, bo sięgnęli po więcej. Nie wiem kto tam prowadzi kalkulacje i jakie, chodzi o to, że nawet komuchy zdawały się wiedzieć, że istnieje naturalna granica, poza którą są już tylko rozruchy i bunty. Ja wiem, że zawsze inspirowane – ale aby dynamit eksplodował po pierwsze musi być dynamitem. A tu nic, żadnej rządowej ani ludzkiej pamięci i żadnego palenia opon. Może nawet to jest już mistrzostwo świata, niejaki Stan Tymiński coraz słuszniej powiada, że Polacy to jednak naród bojący się. Cóż, gdy za długo siedzi się na antypodach i nie wie do końca co tu się przez minionych dwadzieścia lat wyprawiało z obróbką polskich serc i umysłów to można sobie tak gadać. Z drugiej strony źdźbło prawdy w owym gadaniu jednak jest… W moim domu w każdym razie doprowadzono do sytuacji, że po tej gazowej podwyżce lepiej będzie zainstalować w największym pokoju zwykłą kozę na drewno, rurę wywalić za okno i zimą na wierzchu piecyka grzać wodę do kąpieli. Kto by w dwudziestym pierwszym wieku mógł przypuszczać, że jeszcze zatęsknimy za ciepłem miejskim, tym dostarczanym do domu grubą rurą z Żerania lub Siekierek? Ale jeśli znaleźli by się tacy – to los postanowił dać im przestrogę. Właśnie taka rura pękła ostatnio na skrzyżowaniu Sikorskiego i Sobieskiego, topiąc przy okazji kilka samochodów i paraliżując ruch w kilku ludnych dzielnicach. Piątek bywa w Warszawie naprawdę intensywny, a właśnie ruszyły pierwsze działki i podróże terenowe. Mam nadzieję, że zalaniu uległa też najnowsza ponoć instalacja do łupienia kierowców, którzy zwykle w tym miejscu przekraczają prędkość, dodam, że jest ona tam ograniczona do poziomu absurdu. Czy pamiętają Państwo, że za komuny taka działalność miała nawet naukową nazwę? To było coś w rodzaju „nietowarowego drenażu rynku”…

A propos: uważam generalnie, że jest to początek starannie zaplanowanej kampanii mającej na celu uczynienie z rodaków takich gołodupców, że niektórzy z nich zaczną marzyć o Biafrze albo Abisynii. Dwa dni wcześniej kilkakrotnie usłyszałem w tak zwanym „Radiu dla ciebie”, że oto w Radomiu do prywatnych mieszkań weszli dzielni strażnicy miejscy i wlepili po mandacie tym, którzy z powodu ubóstwa palili w piecach czymś tak okropnie trującym, jak stare meble. Faktycznie - zgroza i horror! Zastanawiam się jednak jak to się praktycznie odbywało: weszli ci strażnicy ogrzać się na zaproszenie, czy też łamiąc futryny? Weszli nie mając nakazu prokuratorskiego? Wolno im więcej, niż równie dzielnym policjantom? Coś tu po prostu nie gra, nie pasuje. No ale z faktami prasowymi a pewnie i radiowymi tak to już bywa. Mają straszyć, a nie być prawdziwymi.

Jaki więc cel opowiadania podobnych pierdół w kraju, gdzie prawdziwe wyroki śmierci wydają i wykonują komornicy, sądy nie bardzo wiedzą czym są prawa obywatelskie, a ojcem można zostać nie poprzez czynności określane przez Blumsztajna jako „pierdolenie” (to sprawa transparentu, jaki ten głupek dźwigał na jednej z manifestacji), ale przy pomocy wyroku? Myślę, że pewnym wyjaśnieniem może tu być uprawiana przez zawodowych manipulatorów, od wielu lat, teoria „narracji”. Mistewicz i ten drugi palant, nie pomnę już nazwiska, dostatecznie długo wmawiali publice, że z jednej strony w kraju jest pięknie, bo mamy opatrznościowych mężów stanu, kłamią, ale inaczej ani można, ani oni potrafią - z drugiej wszakże jest na tyle do bani, że każdy powinien wiedzieć skąd mu nogi wyrastają. I w świetle tych ustaleń lepiej jest siedzieć cicho i podziwiać nawet gdy nie ma czego podziwiać – oraz strzec tego, co zostało już zagrabione, wybaczone, ale w każdej chwili może zostać odebrane. W tym szaleństwie jest jakaś metoda. By jednak nie wywyższać manipulatorów, o których tu wspominam powiem tylko tyle, że wiele lat temu, właśnie wtedy, gdy co najmniej jeden z nich prowadził opisywaną już przeze mnie kampanię robienia młodzieży wody z mózgów pod hasłem „Lepiej być niż mieć” – dobierano tych panów pod kątem przewin typu „korek, worek i rozporek”. Bezpieka dobierała rzecz jasna. I tak to trwa do dzisiaj.

Jeśli na koniec powiem, a mówię to ostatnio niemal bez przerwy, że władza wszystkich możliwych szczebli robi wszystko, by wpoić w obywateli przekonanie, iż nic, co mogło by być uznane za pewne nie jest dane na zawsze – to chyba nie zdziwi się nikt twierdzeniu „Komuna nie umarła”? No bo jak się tu dziwić? Lepiej już wyjść na wiosenne słoneczko i popatrzeć, że cud odżywania jest możliwy także w realu…

M.Z.

czwartek, 8 marca 2012

Parada pojęć


Opowiadałem ostatnio o referendum w pewnej odległej gminie. O tym dlaczego się nie udało, dlaczego uważam te nieudane manewry za działania celowo rozproszone i nieskuteczne, wreszcie o tym, kto jest wszystkiemu winien. Ale powiedzmy, że to było mówienie o materii realizacji tych czy innych zamierzeń. U ich podstawy znajduje się coś całkiem innego, myślę, że przez lata zatraciliśmy świadomość tego, co było najpierw, jajo czy kura. Najpierw był bowiem socjotechniczny zabieg. W skrócie polegający na tym, że im więcej ludziom i samorządom zabierano samorządności, im większy zamęt czyniono obywatelom w głowach – tym łacniej częstowano ich wszystkich opowiastkami jak to będzie dobrze, gdy władza znajdzie się w bezpośredniej bliskości obywatela.

Prawdę powiedziawszy nie jest to żadna nowa teza, spotkałem się z nią zaraz po roku 1989, czyli w czasie, gdy przy problemie samorządności jako takiej poczęli majstrować przedstawiciele nieboszczki Unii Wolności. Pisałem już o tym, nie chcę się powtarzać, dodam tylko, iż stworzona przez tych rzekomych specjalistów hybryda sprzyjała zamętowi, w którym następnie wyparowało „to i owo” z majątku wspólnego. Ziemia, zabudowania post-pgr-owskie, należące do tych instytucji pałace i solidne domy, szkoły, kompletne zakłady pracy. Lokalny majątek przeszedł w prywatne ręce, tak się jakoś złożyło, że nikogo z miejscowych, pozostających poza politycznym układem (mafijnym?) na początku nie było stać nawet na maleńką cząsteczkę czegoś, co tkwiło pod bokiem, na co patrzyli całe swoje dorosłe życie. Pojawili się nowi „dobroczyńcy”. Z grupy tych, co "ukradli pierwszy milion"? Może tak, może nie, kto to dzisiaj sprawdzi. Bardzo szybko okazało się, że problemy samorządowe w tym akurat miejscu, gdzie owi ludzie „zainwestowali” swoje nie wiadomo skąd wzięte pieniądze interesują ich mało lub wcale. Odwrócono gierkowską jeszcze reformę administracyjną (tu muszę koniecznie dodać: nie śpiewam pieśni pro-socjalistycznej!), dzisiaj wiadomo już, że z tego tylko powodu, by stworzyć nowe miejsca pracy dla wiernych pretorian. Nikt na początku nie zauważał, że tak "się jakoś porobiło", iż im mniej wspólnej kasy tym więcej urzędniczych stanowisk z wcale niemałymi apanażami. Wkrótce więc samorządność dla obywatela żyjącego w gminie i problemami gminy okazała się nie zbawieniem, ale kulą u nogi. Zmuszony był utrzymywać armię durniów nie mających pojęcia o zarządzaniu czymkolwiek wspólnym, chciwych i przekupnych. Powstawała nowa klasa pasożytnicza. Wbrew głoszonej zasadzie zależna wcale nie od wyborców, ale od pogmatwanego systemu prawnego tworzonego przez centralę – i z centrali zarządzanego.

Na to wszystko nałożyło się kilka innych „smaczków”: stopniowa likwidacja państwowej służby zdrowia, wprowadzenie nowych uzbrojonych formacji typu „straż miejska”, absurdalne żądania mniejszości narodowych (Puńsk: już w 1991 roku zażądano oddania miejscowemu zespołowi tanecznemu budynku przychodni lekarskiej), czy metoda outsourcingowa. Ta ostatnia polegała w gminach mniej więcej na tym, że oddawano w prywatne ręce takie newralgiczne instytucje, jak ciepłownie ogrzewające osiedla mieszkaniowe, elementy infrastruktury turystycznej, przystanie, plaże, parkingi itd. Ba, nawet księgowość w niektórych gminach prowadzona jest przez jednostki od gminy kompletnie niezależne! I okazało się, że wieść o tym, iż tylko własność prywatna radzi sobie dobrze jest w wielu miejscach prawdziwa wyłącznie w zakresie „sobie dobrze”. Gdzie popełniono błąd? To nie każdy chce wyartykułować, ja nie widzę przeszkód: za psi grosz oddano majątek, dostęp do informacji w ręce hołoty, cwaniaków, pieczeniarzy i geszefciarzy. Czyli byle komu.

Publicysta Piotr Marzec (http://marcowe.nowyekran.pl/post/55213,wielka-mistyfikacja-i-abdykacja-suwerena) pisze o tym tak:

„…Wszystkie instytucje państwa i wszystkie segmenty władzy państwowej (władza ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza, ale także media) są podrzędne i służebne względem suwerena.Zarówno rząd, jak i wszystkie instytucje państwa pełnią względem suwerena takie same funkcje, jakie pełnili rządcy i różni oficjele u magnatów, czyli zarządzają dobrami swego pryncypała. W przypadku suwerena kastowego lub oligarchicznego jest to jego dobro wspólne, które suweren sam definiuje i które jest całkowicie odmienne od dobra poddanych (eksploatacja poddanych jest też dobrem wspólnym takiego suwerena). To samo dotyczy władzy sądowniczej, która wbrew stereotypowym poglądom, nigdy nie jest niezależna. Ktoś zawsze mianuje i odwołuje sędziów, ktoś ich opłaca, ktoś się zajmuje egzekucją ich wyroków i wreszcie ktoś ich samych rozlicza z przestrzegania prawa. Jeśli władza sądownicza jest „samowystarczalna”, sama staje się suwerenem…”

Gdzie zatem obywatel tej czy innej gminy ma się sytuować? Kim w istocie jest? Ten sam cytowany wyżej autor daje tego bardzo jasną wykładnię:

„…Ulokowanie społeczne i społeczny zakres suwerena decyduje o ustroju państwa. Jeśli suwerenem jest jednostka – autorytaryzm (np. dyktatura lub monarchia absolutna), wąska grupa – oligarchia, uprzywilejowana grupa społeczna – stanowa (np. I RP), całe społeczeństwo – demokracja. Warunkiem władztwa suwerena grupowego jest równoprawność wszystkich członków grupy będącej suwerenem, co z kolei wiąże się z demokracją wewnątrz społeczności suwerena…”

I właściwie nic tu dodawać czy ujmować nie należy.

M.Z.

Fot. kom‑88292.jpg ostroda.wm.pl

środa, 7 marca 2012

Diabeł siedzi w szczegółach


To jest właściwie pytanie do premiera i podległych mu lizidupców – z zastrzeżeniem, iż ja dobrze wiem, że takich pytań temu akurat człowiekowi, tym ludziom zadawać nie należy, czysta strata czasu. Przerzućmy to więc do kategorii pytań retorycznych: w jaki sposób państwo chce zachęcić - albo może i zmusić - pracodawców do zatrudniania ludzi w kategorii „50+”? Bo o podniesieniu wieku emerytalnego gęby mają pełne najrozmaitszych wytłumaczeń i złotych rad. O konkretach cisza. Więc jak to do cholery jest, panie i panowie? Wiem, nie jesteście prawdziwą władzą, jesteście pozorami władzy. Ale czy nie pora już zadbać o lepszą oprawę tego powszechnego kłamstwa? O kilka drobnych, ale konkretnych gestów?

Co mnie podkusiło do podobnych dywagacji? Rocznica. 101 wysłanych aplikacji w sprawie pracy właśnie. W ciągu minionego roku ANI JEDEN pracodawca nie zadał sobie nawet trudu odpowiedzi najkrótszej: „Nie!” Spełniam wszystkie opisane w ogłoszeniach wymogi. Deklaruję wolę stawania do konkursu kompetencji. I nic. Jestem najwidoczniej za stary. Powinienem uczcić partię czynem - zdechnąć przed terminem. Wygrywa średniactwo. Niekiedy wręcz miernota. Ale młoda…

Wielokrotnie już przywoływałem tu zdanie przypisywane Cyceronowi: nie masz nic pożyteczniejszego od człowieka doświadczonego, wokół którego kręcą się ludzie młodzi – chcący czegoś się dowiedzieć. Nie ma młodych, którzy chcą się dowiedzieć? A może nie ma pracodawców tolerujących kogoś, kto wie i potrafi? Znakomita większość inseratów czaruje tymczasem rzeczywistość: „oferujemy pracę w młodym, dynamicznym środowisku”. Załóżmy, że kategoria młodości nie wymaga tłumaczenia. Ale co oznacza „dynamika”? Ponieważ miałem już okazję widywać takie zbiory ludzkie coraz mocniej przychylam się do zdania, że owa dynamika to nic innego, jak rozpaczliwe miotanie się wokół tematu, który człek bardziej doświadczony załatwia metodą odwołania się do określonych źródeł i własnej wiedzy. Więc czemu, drodzy pracodawcy, kupujecie zbiory gorzej działające i niewydolne właśnie z powodu braku doświadczenia?

Oczywiście znam prawdziwą odpowiedź. Młodzi są plastyczni. Łatwo dają się ugniatać na obraz i podobieństwo. Szefa, właściciela, nadzorcy… Biorą gówniane pieniądze za równie gównianą pracę – co wypełnia w całości wymogi obowiązującego i szalejącego socjalizmu. Po stażu wywala się ich na zbitą mordę, przychodzą następni. Od strony pracodawcy płacącego ARCY-WYSOKIE KOSZTY PRACY w pewnym sensie jest to usprawiedliwione. W pewnym sensie – ponieważ per saldo cierpi na tym firma, jej zewnętrzny obraz, sprawność działania. Tylko kogo to obchodzi… Zawsze można powiedzieć, że prywatna firma rządzi się prywatnym zasadami. Gdy sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem – to też prywatna sprawa.

Dla sprawiedliwości muszę dodać: wiek dojrzały sam w sobie też nie jest wartością nadrzędną. Pisałem o tym – spędziłem kilkadziesiąt miesięcy pośród mocno przejrzałych, komunistycznych durniów. Niczego dobrego przez ten czas dla ludzi nie zdziałali. Dbali wyłącznie o własne i korporacyjne tyłki. Po prostu obrzydliwość! Potem stało się jednak tak, że los przerzucił mnie do firemek prowadzonych przez współczesnych „młodych, prężnych menadżerów”. I to był dopiero dramat! Mój nie tak dawny szef spieprzył wszystko , co się nadawało i nie nadawało do spieprzenia. Zbyt mocno uwierzył kiedyś w to, że „śpiewać każdy może”. Nieprawda! Musi jeszcze umieć śpiewać. Ten nie umiał – i co gorsza nie chciał się nauczyć. Wyższe Uczelnie Gotowania na Gazie niestety wypuszczają w świat półprodukty. Bywa tak, że nie mając nic do powiedzenia po polsku piszą w życiorysie: jestem równie doskonały w języku angielskim. Drogie Smoki Milusie: zero we wszystkich językach świata to jest zero. W ten sposób diabeł umościł się w szczególe…

M.Z.

wtorek, 6 marca 2012

W polityce…


…na szczeblu podstawowym, myślę nie tylko o gminie jako o jednostce administracyjnej, ale też o poszczególnych portalach sieciowych czy blogach osób prywatnych zaczyna dziać się coraz gorzej. Z grubsza polega to na tym, że ktoś, kto wchodzi do areopagu lokalnych władców ciał i umysłów mości się tam wygodnie i z reguły nigdy nie spada poniżej pewnej zaczarowanej linii. Raz wyżej, raz niżej – ale jest gdzie być chce i nic złego mu się nie dzieje. W tyle razy opisywanej gminie Ruciane Nida, kropli, w której zamyka się cały ten opowiadany przeze mnie świat, nie mieszka wcale siedem tysięcy dusz – ale ledwie kilkanaście. Ich nazwiska łatwo wymieni czteroletnie dziecko. Zamieniają się stanowiskami, znikają na czas jakiś i pojawiają ponownie, nie młodnieją, a nadal są zalotni (i zalotne!) – w sumie wpływu na innych nigdy nie tracą. Pozostałe ponad sześć tysięcy dusz po prostu nie istnieje. Nie ma ich, nie wydają z siebie głosu, czasem tylko jakaś nawiedzona idiotka opowiada o świecie pełnym dziubdziusiów i bławatków. I że bardzo chciała by w takim żyć. I cóż jej powiedzieć? Że niedopieszczenie niesie ze sobą różne objawy?

Podobnie rzecz ma się z portalami, dla których pisywałem i które opuściłem widząc, że przychodzi mi tam potykać się stale z tymi samymi ludźmi, dla których byłem nie dyskutantem, ale kimś do „podkupienia”. Później zaś do posterowania, dzieci mają takie elektroniczne zabawki na baterie. A gdy to się nie udało - kimś do usunięcia, wszystko jedno jaką metodą. Poszedłem więc na rękę tym dzielnym ludowym milicjantom: pobiłem się sam. To znaczy, pardon, opuściłem zgromadzenie.

Jaka jest więc konstrukcja tego typu pułapki, kto ją konstruuje i kto stoi na jej straży? Bo jak powiada poeta „grzmi samo i samo się błyska” – ale reszta to już sprawka ludzi. Stawiam otóż tezę, że jest to współczesna tzw. razwiedka. Działa od lat w sposób już opisywany: przejmuje cichą kontrolę nad gminą lub portalem, zapala fałszywą latarnię przyciągającą ludzką uwagę i czas, wszczyna zamęt i uzyskuje na mikro-świat wpływ prawdziwego władcy. Posługując się przy tym metodami zadziwiająco prymitywnymi, ale jak się okazuje skutecznymi. Podstawowa przynęta na portalach da się zamknąć w słowach „Każdy ma prawo…” Do opowiadania o meandrach swej duszy, nie do końca sformułowanych poglądach na coś tam, niejasnego języka, błądzenia w uczynkach (no ale chciał dobrze…). Czy przepychania teorii, w czasach mojej młodości opisywał je dowcip o wpływie zorzy polarnej na miesiączkę u pingwinów. To jest moim zdaniem postawa jak najbardziej niesłuszna. By śpiewać w operze czy tańczyć w balecie trzeba umieć to robić. A przy pisaniu to już nie? Można bełkotać, udawać dyslektyków, ściągać cudze prace i prezentować ślusarza jako doktora filozofii?

Po co animatorzy zamętu to robią? By skanalizować nastroje. Upuścić nieco ciśnienia w dętce rowerowej albo grupie niezadowolonych. Oczywiście pod pełna kontrolą. Jak wiadomo wszem i wobec blogerzy i wyborcy są jak krowy: nie pilnowane na pewno wejdą w szkodę. Skąd w takim razie sztuczne i niczym nie wytłumaczalne lokalne wojny? Proste: by podwładni pamiętali skąd im nogi wyrastają. I żeby nieufnych lub zbyt ostrych w poglądach można było policzyć. Jest też takie powiedzenie Clausewitza, że armia zbyt długo siedząca w koszarach traci zdolność bojową. Więc co jakiś czas trzeba ją przynajmniej na manewry wygonić…

Im jestem starszy tym mam więcej wrogów. To nie jest biadolenie! Bardzo jestem dumny z tego, że coś tam zobaczyłem wcześniej od innych, z czegoś się wycofałem czy zrezygnowałem – więc wrogowie gotowi jak spod prasy drukarskiej. Spotkany na jednym portali pewien osobnik chyba w przypływie słabości wyznał kiedyś, że zanim skontaktował się ze mną w realu sprawdzał jak najdokładniej telefonicznie czy aby na pewno to, co piszę choćby tutaj będzie odpowiadało temu, co mówię podczas bezpośredniego kontaktu. Podobno mu się zgodziło. To miło, drogi bracie: mnie w twoim wypadku nie zgodziło się nawet w setnej części. A zastosowałem dokładnie tę samą metodę! Uważam przeto po tych komparatystycznych ćwiczeniach, że jesteś farbowańcem. Oczywiście to już nie mój problem – tam gdzie brylujesz mnie nie ma, tutaj cię nie wpuszczę. I nie zachodź mnie proszę od dupy strony bełkocąc o wolności słowa: jak już pewnie wiesz nie jestem demokratą, a twoja wolność słowa kończy się tam, gdzie zaczyna moje poletko. Możesz to sobie nazwać nadzorem właścicielskim. Albo jak tam chcesz.

A chciałem dzisiaj powiedzieć coś o wartościach… Jest jednak tak, że do jednego mówić już nie chcę, drugi zapatrzony w swój pępek bombastycznie nazwany, ktoś tam chce się kłócić, wiosna mnie rozwala, dzień słoneczny, potem znowu mróz – więc odłożę sobie te wartości na inną okazję.

M.Z.
Fot. tech.wp.pl

czwartek, 1 marca 2012

Rocznice beznadziei


Nie lubię okrągłych rocznic. Dwadzieścia lat, czterdzieści, za Cheopsa, jakieś stulecia i tysiąclecia… Bardziej bawi mnie myśl taka, że w karciany sposób (oczko!) dwadzieścia jeden lat temu, dokładnie o tej porze wyjechałem po raz pierwszy za własne pieniądze, z prywatnym paszportem za granicę. Coś tam zobaczyłem, odpryski tego w różnych wpisach także na tym blogu, dzisiaj bardziej chodzi o to, że wtedy miałem coś, czego obecnie doznać nie potrafię: nadzieję. Że będzie spokojniej, że będzie praca, bez tych wszystkich politycznych i administracyjnych stresów, ze spokojnie doroślejącymi dziećmi. Okazało się to mirażem. Rozwiewał się stopniowo, ale skutecznie. Aż do finału.

Ponieważ najpierw trafiłem do Belgii - ten mały kraj stał się na dość długo wyznacznikiem wszystkiego, co się w następnych latach pośród moich emocji działo. Belgowie po okresie oswajania się z dziwnym przybyszem ostrzegali, że nasz hurra-optymizm nie będzie trwał wiecznie, jest bowiem oparty na fałszywych przesłankach i kompletnie błędnych rozwiązaniach politycznych. Pytali na przykład kiedy powsadzamy do więzień wszystkich sprawców naszej uprzedniej niedoli, na nowo napiszemy prawdziwe podręczniki historii, stworzymy narodowy rząd, pokażemy bankierom jak działać i gdzie ich miejsce, ba, nawet pogonimy leniwych i przekupnych celników. Cóż rzec na takie dictum? Wzruszało się ramionami – przecież są ważniejsze sprawy. Jakie? No… jakieś tam… Wtedy w oczach rozmówców zapalało się coś na kształt światełka „troskliwego zrozumienia i wybaczenia”. Tak: choremu na rozum należy wybaczyć jego nieobyczajne zachowanie. Może po kolejnej dawce leków nieco mu się poprawi…

Wracałem, wyjeżdżałem, znów wracałem. Co ruch - to ciężej szło. I nie z winy Walonów czy Flamandów – z winy Polaków. Im staranniej zacierano ślady po wyjątkowo przerażającym przejściu granicznym pomiędzy dwoma państwami niemieckim w Helmstaedt tym ciężej żyło się w kraju z podnoszącymi łeb sowieckimi nawykami wiecznego ustalania granic ruchu, kontrolowania obywateli, pobierania od nich mnożących się stale opłat za wszystko, ponownego przyduszania do ziemi. Moja ulubiona Antwerpia też dziczała, coraz więcej w niej było agresywnych kolorowych, już nie dało się spokojnie maszerować ulicami wieczorem, pojawiły się dzielnice, do których w ogóle lepiej było nie wchodzić. Ludzie stamtąd wyprowadzali się z centrum i zamieszkiwali na obrzeżach, może jeszcze dalej, ale transport nie stanowił w tym kraju problemu, praca zresztą też nie. Inaczej niż u nas – tu angażowano już nie na etat, ale jakieś lipne umowy, nie wypłacano należności, o każdą zarobioną złotówkę trzeba było walczyć coraz ostrzej. A droga azylu politycznego w Belgii była już definitywnie zamknięta… Ostatecznie jeszcze wtedy Polak mógł zostać murarzem, tych brakowało zawsze. Ja nie miałem ochoty.

Dzisiaj już wiadomo kto wtedy, na ile i jakim sposobem oszukał nas wszystkich i każdego z osobna. Dzisiaj ci ludzie zajmują się działalnością misyjną wobec przygłupich tubylców, perorują z sejmowych ambon, nauczają myśleć na szklanym ekranie, wskazują, zakazują i planują jakby tu jeszcze Polaka udupić. Wszystko jedno, młodego czy starego, teraz już liczy się wyłącznie sztuka, w tym czasie tyle i tyle sztuk ma być złupionych, kropka. Władza bawi się coraz okrutniej i bardziej kosztownie, ktoś więc te talary dla zabawy panów musi wyprodukować, oddać dobrowolnie lub pod przymusem. Jaką mam mieć nadzieję? Że pewnego dnia przylecą Marsjanie i wszystko złe padnie? Że dzieci znormalnieją? Opozycja się narodzi lub obudzi? Przecież to wszystko złuda… Jak „oczko” w kartach mogła oznaczać wygraną fortunę – ale nie znaczy NIC. Usiadłem do złego stołu ze złymi, cynicznymi i oszukańczymi graczami…

M.Z.
Fot. sieć

Samorządna karykatura


W tym co piszę ostatnio przewijają się wątki samorządności. Zawodowo obsługiwałem tę tematykę w opisywanych już latach 1986 – 1992. W zakresie samorządu terytorialnego. Nie było takiego? Oficjalnie był. Z innym nazewnictwem stanowisk i pozorami samorządności – ale był. Po roku 1989 miało być lepiej, a nawet wspaniale… Okazało się, że nie jest ani wspaniale, ani kolorowo nawet. Jak większość nadziei tamtych czasów - i samorządowa okazała się złudą. W zakładach pracy nie była skuteczną tamą przed zbójecką dewastacją, a potem równie zbójecką prywatyzacją. I tu i tam działo się równie źle – kompetencje okazały się bardziej papierowe, niż realne, opornych wyeliminowano lub po prostu przekupiono. Reszta nie miała już nic do gadania.

Do roku 1989 obywatel „robotniczej” ojczyzny generalnie przypisany był nie do miejsca zamieszkania, ale do zakładu pracy. Zakład organizował mu domy wypoczynkowe latem czy zimą, przedszkola i kolonie dla dzieci, miejsca zamieszkania, ba, nawet czas wolny. Mało kto już pamięta wesołe wycieczki zakładowe na grzyby lub ryby, cel nieważny, istotne było podróżowanie, oczywiście pod narkozą, bo autokary rzadko należały do luksusowych. Narkoza powodowała zresztą, że lepiej niż dzisiaj zachowana była dbałość o ekologię – któżby tam po dotarciu na miejsce łaził po mokrych krzaczorach w poszukiwaniu grzybów, zwłaszcza gdy wzrok mętny, a krok niestabilny... Więcej osób wie pewno o Nowej Hucie, osiedlu stricte zakładowym, a nie samorządowym. Gdy w prawdziwej hucie „się rypło” – w Nowej Hucie też. I mamy taki skansen jaki mamy. Samorząd zakładowy jako taki oczywiście istniał na papierze –„suwerennie” przydzielał nadwyżki nie wyeksportowanego nie wiadomo gdzie papieru toaletowego, dystrybuował też mydełka w czasie, gdy ich w sklepach brakowało, rajstopy damskie i goździki na Święto Kobiet. No i oczywiście odpowiadał za lepsze lub gorsze pokoje w domach FWP, tu jednak owa suwerenność była już nieco okrojona, wiadomo, że organizacja partyjna do apartamentów miała pierwszeństwo. Samorząd terenowy był po prostu karykaturą: nie dość, że wybierano wyłącznie tych, których należało wybrać to jeszcze wszystkim sterowała „przewodnia siła narodu”.

Po roku 1989 „reformatorzy” wpadli na pomysł, które sprzedano pospólstwu jako triumf „nowego” podejścia do reformy państwa: ludzi oderwano od zakładów pracy i przyszpilono do miejsca zamieszkania. Pojawiły się co prawda głosy, że tym samym odcina się ich od źródeł finansowania – ale tę krytykę zdławiono błyskawicznie i zamieciono pod dywan. Władcą samorządów postanowili zostać nowi panowie: w skrócie mówiło się o nich UW-ole. Tak, Unia Wolności właśnie. Ta sama, której ludzie stanowili nowe prawa samorządowe, później gmatwali je bez końca, by w końcu wyszło na to, że jest dzisiaj jak jest, czyli kiepsko. O tym zresztą niżej. W tym miejscu dodam tyle, że na początku lat 90-tych w samej UW walczyły ze sobą dwie koncepcje samorządowe, obie zresztą importowane: niemiecka i francuska. UW-olskim „wkładem w rozwój” stało się niechlujne połączenie ze sobą obydwu. Złośliwi powiadali, że to k... skrzyżowana z helikopterem. Jak wiadomo takie coś nie ma prawa latać, nawet w miasto.

Kto dzisiaj „trzyma samorządową kasę”? Teoretycznie „trzyma”, a może raczej „decyduje o trzymaniu” organ ustawodawczy. Powstaje w wyniku ogłoszonych i przeprowadzonych wyborów w samorządzie terytorialnym, na przykład gminnym u podstawy. Jakie te ordynacje i kampanie wyborcze są wie już dziecko. Dostają się więc na radnych ludzie przypadkowi lub namaszczeni przez możne partie współczesnego świata. Wybrańcy znają się na różnych rzeczach i sprawach, rzadko jednak na dynamicznym zarządzaniu gminnymi finansami. Te pozostawały kiedyś w rękach „fachowców” osadzonych w organach wykonawczych. Krótko mówiąc starych cwaniaków, którzy niejednego króla przeżyli i z niejednego pieca chleb jedli. Teoretycznie rozliczani są z zysku lub oszczędności. Tym tłumaczą wszelkie swe kroki, nawet te nieudane. Cóż, nie myli się tylko ten, który nic nie robi – mówią w razie kłopotów. I zwykle zapada cisza. A że podczas licznych pomyłek znakomicie zarobili szwagrowie i znajomi królika to było już tajemnicą poliszynela. Samorząd „odjechał” od obywatela ku mamonie. I pewnie dlatego nie ma już ani jednego ani drugiego. Stał się żerowiskiem niektórych. Wybranych – lub wskazanych.

By nie gmatwać wywodu powiem tyle, że moim zdaniem dzięki starannie zaplanowanym posunięciom dyżur nad gminnymi skarbcami pełnią ci, którzy mieli dyżur pełnić. Wielu „fachmanów” pochodzi jeszcze z naboru przed 1989 rokiem, wielu było przez stare kadry szkolonych i ugniatanych. Skutecznie. Samorządna gmina przez minionych ponad dwadzieścia lat stała się niczym innym, jak tylko żerowiskiem dla wybranych, a osadzonych na urzędniczych stanowiskach. O to żerowisko pasożyt dba jak najstaranniej – ale tylko w tym zakresie, jaki jest mu niezbędny do pobierana sowitych uposażeń i przeprowadzania przedsięwzięć przynoszących profity. Mieszkańcy w pewnym sensie są tu tylko tłem. Owszem, płacącym stosowne myto, to w końcu element, na którym między innymi się żeruje – ale dalej już niekoniecznym do wysłuchania czy udzielenia mu pomocy. Ich zadowolenie czy brak zadowolenia jest mniej ważnym, niż na przykład zadośćuczynienie grupom popierającym kolejnego „władcę”. Można na przykład sprzedać gminne miejsce, dom, w którym od lat mieszkali kolejni gminni lekarze – można, ponieważ nikt nie zapyta co się stanie, jeśli kupujący zaprzestanie praktyki i trzeba będzie postarać się o innego lekarza. Być może lokalny satrapa wie coś, o czym nie wiedzą inni, może ma w planach budowę kolejnej „lekarzówki” z publicznych pieniędzy, to nie są jednak sprawy, o których rozmawia się mieszkańcami.

Więc czy dzisiejsza super-karykatura samorządności nie jest aby bardziej dolegliwa? Czy dzisiejsze świty administratorów, łaskawie od czasu do czasu wizytujących podległe im żerowiska nie są aby większe, bardziej bezczelne i aroganckie, zaś całość nie przypomina dawnych „gospodarskich wizyt”, tak propagowanych za późnego Gierka?

Jak się przed tym bronić, jak konstruować grupę obywatelską, która w naturalny i prawnie dozwolony sposób wyprze strukturę skostniałą, niewydolną i przekupną? Pojawia się coraz więcej głosów, że nie da się tego zrobić wprost – ale można to uczynić poprzez powołanie do życia czegoś na kształt państwa podziemnego. Polskie doświadczenia są tu przeogromne. A też współczesna technika, choćby Internet, wydaje się sprzyjać podobnym czynnościom. Doświadczenia małych gmin pokazują jednak, że takie zabiegi winny być poprzedzone opracowaniem kompletnego, inteligentnego planu. I jego realizacją powinien zając się Przywódca z prawdziwego zdarzenia: zorientowany w prawnych niuansach samorządności, zdecydowany, gotów do publicznej obrony swego zdania. Pojawienie się Przywódcy zakłada istnienie nie jakiegoś tajnego ośrodka decyzyjnego, przeciwnie, tu bardziej chodzi o konkretnego, publicznie prezentującego się człowieka, który będzie w stanie zapalić do swych pomysłów ludzi jeszcze nie przekonanych.

A co w sytuacji, gdy takiego przywódcy brak, plany nie istnieją, narasta wyłącznie proste (by nie powiedzieć: prostackie) niezadowolenie, liczba bezrobotnych rośnie, a bieda galopuje poprzez puste, post-PGR-owskie pola? Oczywiście nie ma tu jednej, uniwersalnej rady. Po części odpowiedź wynika z historii choćby Solidarności: ta pierwsza i właściwa korzystała szeroko z usług doradców. To, że w efekcie przejęli oni władzę nad ruchami potężnego związku wynika po pierwsze ze złego tych doradców doboru, po drugie z aktywnych posunięć tajnych, PRL-owskich służb, które zdołały nasycić agentami niemal każdy solidarnościowy zespół. Ważne jest dalej dokładne przyjrzenie się rozmaitym samozwańcom, którzy w wypadku niezadowolenia ludzkiego pojawiają się jak spod ziemi, za jedno czy przywiezieni motorówką, czy podrzuceni w inny sposób. Ta sama historia dowodzi, że jednak miało miejsce właściwe rozpoznanie ich intencji i roli, że znaleźli się ludzie, którzy dokładnie zdiagnozowali sytuację. Pozostaje jak zwykle pytanie: a czy ich wysłuchano?...

Niebezpieczeństwa złego doboru wspomnianych doradców i zaakceptowania ludzi działających pod „fałszywą flagą” istnieją zawsze – i w wielu przypadkach prawdziwe ludzkie niezadowolenie może okazać się dla nich elementem sztuczki, która przykrywa całkiem inne, tajemne działania. Tak szeroko opisywaną przeze mnie paradę manewrów w małej gminie Ruciane Nida uważam właśnie za podobne czynności. Czy nikt nie widział tego, że nieprawdziwą, farbowaną rzeczniczką ludzkiej złości z dnia na dzień staje się aktywna lewaczka, a więc osoba, dla której miejsce zamieszkania nie ma najmniejszego znaczenia, liczą się zewnętrzni dyspozytorzy i ich plany? Przecież to była fałszywa reprezentantka, bez poparcia kogokolwiek miejscowego, podpita i hałaśliwa mentalna gówniara z jak najfatalniejsza historią podobnych działań w innych miejscach kraju… Te informacje były publicznie dostępne, wystarczyło pół godziny spędzone przed ekranem komputera… Czy nikt nie był w stanie odebrać choćby części czytelników dwóm pozostałym ośrodkom zamętu sieciowego? Zapewne tak – ale nie wykonano niczego. Lub powiem łagodniej: nie wykonano niczego skutecznie. Portal, który miał się tej damie sprzeciwiać okazał się humbugiem – wkrótce wyszło, że w gruncie rzeczy popiera istotę tego, o co lewaczce chodziło. Dopuszcza do głosu jakieś Mariole, którym wydaje się, że dwa razy do zdania wpakowane słowo "tolerancja" czy "szacunek" usprawiedliwiają każdą głupotę, każdą banialukę... A może to też fałszywa flaga i autor sam ze sobą dyskutuje, sam sobie stawia głupawe pytanie i udziela na nie głupawych odpowiedzi? Powstaje hałas, po którym przyjdzie zniechęcenie, marazm, poddanie się wszystkim czynnościom „władzy”… „Chwalcie szefa swego – możecie mieć gorszego”. Gdyby ktokolwiek miał w tym miejscu wątpliwości tyczące się stawianej diagnozy – zapytam go o jeden tylko detal. Dlaczego mianowicie reprezentant „niezadowolonych” po przegranej kampanii raczył wypowiedzieć się mętnie właśnie u lewaczki? Od kiedy grali w tę samą grę? Co mają znaczyć menelskie deklaracje „Będę z wami dalej”? Chłopczyku kolorowy: niezadowoleni naprawdę powinni ci ukręcić łeb, spowodować cywilną śmierć i nigdy więcej nie brać do żadnych działań! Chyba żeś też wynajęty do spektaklu aktorzyna drugiego planu...

M.Z.

Fot. andrzejorzechowski.republika.pl