niedziela, 16 października 2011

LOGIKA LAWIN


Porobiło się w ostatnim czasie tak, że po okresie bezruchu ruszyła mała lawinka zdarzeń, by zaraz po niej mogła się pojawić większa. Oczywiście nie mówię tu w zakamuflowanej formie o wygranej w totolotka, jak wiadomo nie jest to możliwe, choć naiwni i pełni bezpodstawnej wiary twierdzą inaczej. Mówię bardziej o cyklu spotkań i rozmów, jakie odbyłem i jakie są jeszcze przede mną, choćby jutro. Wynika z nich kilka ustaleń, zrazu wydały mi się dziwne, później już nie tak bardzo. Ale opowiem po kolei…

W Nowym Jorku jak wiadomo pojawiły się spore grupy młodych ludzi, którzy mówią coś, co jeszcze nie tak dawno w ogóle Amerykanom nie mieściło się w głowach: a mianowicie, że bankierzy oszukują, nadto zachowują się jak naziści, przez co lud trzeszczy niczym lód w styczniu czy lutym, gdy zima sroga i końca jej nie widać. Manifestacje na Wall Street, czyli głównej siedzibie bankierskich i giełdowych grandziarzy usunięto z ulicy siłą i podstępem, niestety wieść jak to wieść, rozeszła się lotem błyskawicy po świecie. I o dziwo znalazła nawet swych współwyznawców w spokojnej krainie nad Wisłą. Niedawno podobną manifestację zorganizowano też w Warszawie, jesienne wróble ćwierkają, że stało się tak za podpuszczeniem pewnej sporej gazety. Miałem okazję rozmawiać – skoro już od wspomnienia rozmów zacząłem – z jednym z uczestników owej manifestacji. I młody człowiek powiedział ni mniej ni więcej to, że wszystko zorganizowane było wzorowo, nieznani sprawcy przygotowali stosowne transparenty, a szeptana wieść wnosiła, że w Polsce bankierów napadać raczej nie należy, w końcu rodzice młodych ludzi mają tyle kredytów, że już postawienie choćby jednego z nich w stan natychmiastowej wymagalności przyniesie demonstrantom więcej szkody, niż pożytku. Napadnięto zatem pracodawców. Że niby wolą umowy czasowe, a nie stałe, a w ogóle przed młodymi nie rozpościerają wizji świetlanej i bezkonfliktowej przyszłości. Nijak mój rozmówca nie mógł pojąć, że w naturze istnieje coś takiego, jak następstwo rzeczy i zdarzeń. I z niego wynika otóż, że najpierw rodzice manifestantów zmajstrowali kiepskie prawa, potem przedsiębiorcy starali się do nich dostosować, w efekcie jest co jest, zatem naprawę należy owszem, zacząć, tyle że nie od tego końca.

A cwany młodzian mi na to, że w niuanse finansowe to on się wtrącał nie będzie, pieniądz jak wiadomo jest towarem, procenty mnożyć trzeba – zatem o te zmiany to niechaj martwi się inna demonstracja. Im kazano co kazano – i oni to wykonali.

Ciekawe, prawda? Mnie nie dziwi o tyle, że trochę już żyję, to i owo pamiętam, więc metoda robienia sztucznego zamętu i precyzyjnie sterowanych demonstracji nie jest dla mnie czymś kompletnie nowym. Przeciwnie: coś przypomina i daję słowo, że nie były to jasne czasy. To właśnie dlatego od wielu lat stanowczo odmawiam zapisywania się do tworzonych internetowo tajnych oddziałów partyzanckich, grup oporu i grup poszukiwaczy sprzeczności. Za dobrze bowiem pamiętam jak to wszystko kończyło się dla ludzi, którzy jakimś przypadkiem należeli do innego plemienia, niż teoretycznie powinni należeć.

W kolejnej zaś rozmowie wrócił wspomniany przed chwilą element, czyli twierdzenie, że pieniądz jest towarem, zaś procenty to obowiązek obywatelski i moralny, dalej tych bzdetów nie ciągnę, mam inną opinię. W niej stoi jak byk, że pieniądz to nie towar, lecz miara wartości, dobrze, gdy wytworzonej, a nie zmajstrowanej tak, jak majstruje się króliki w zaciszu cylindra cyrkowego sztukmistrza. Kilka razy w czasach minionych miałem okazję pożyczać dobrym znajomym niewielkie kwoty – i zawsze stawała pomiędzy nami kwestia ile mają mi oddać. Twierdziłem, ze pożyczona stówa domaga się zwrotu w wysokości stówy. Kandydat na pożyczkobiorcę nieodmiennie zaczynał mi się uważnie przyglądać kombinując co też takiego trzymam w zanadrzu i czy przypadkiem ta stówa nie okaże się dlań czymś nieskończenie przykrym. Tłumaczyłem tedy, że są na świecie takie krainy, w których „procent” jest czymś nieznanym, ba, prawnie zakazanym – i nikt nie słyszał, by taka na przykład Arabia Saudyjska narzekała na krach finansów publicznych. „ No ale ty przecież nie jesteś Arabem czy jakimś innym antysemitą?...”

Rany boskie! Nie jestem ni jednym ni drugim! Tkwię uparcie w pewnym wyobrażeniu świata, które kiedyś mi wpojono, widzę, że sprawdza się wszędzie tam, gdzie ludzie postępują wobec siebie normalnie, może to jakiś relikt innej cywilizacji, dla mnie jak najbardziej polskiej i w żadnym wypadku nie „anty”. „A po wtóre nie pożyczę ci już tej stówy – przez automatyczne twierdzenie, iż Arab to od razu antysemita, zaś ja głupszy od obu. Won gnoju!”

No a jutro kolejne rozmowy, w jednej z nich z całą pewnością stanie problem co lepsze i dla kogo: umowa o dzieło czy umowa-zlecenie. Obawiam się, że wybór będę miał niewielki.

M.Z.

czwartek, 13 października 2011

Teraz jest wojna – rozmowa z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem

Przywołuje ten tekst, ponieważ uważam go za najdoskonalszą eksplikację tego wszystkiego, o czym ostatnio pisałem i mówiłem w wielu gronach. Przeczytajcie - WARTO!!
==================================

Jest wielu Polaków (i ja jestem wśród nich), którzy przewidują najgorsze i dopuszczają taką możliwość, że zbliża się następny rozbiór Polski.

To oczywiście nie będzie taki rozbiór jak te w XVIII w., ten będzie wyglądał zupełnie inaczej. Ten nowy rozbiór może już się nawet zaczął, może już trwa. Ci, którzy potrafią coś zobaczyć przez szczeliny Wielkiej Ściemy, dobrze wiedzą, od czego się zaczął: od likwidowania polskości, od rzucania nas na kolana, od wyśmiewania i lżenia naszej przeszłości i naszych bohaterów. Likwidacja polskości to jest krok pierwszy, drugim będzie likwidacja Polski.

Z Jarosławem Markiem Rymkiewiczem rozmawia Joanna Lichocka.




Spotykamy się z okazji wydania pierwszego numeru „Gazety Polskiej Codziennie”, to właśnie od wywiadu z Panem zaczęło życie nasze nowe pismo.

Może „Gazeta Polska Codziennie” pokaże Polakom choćby kawałek, choćby kilka kawałków rzeczywistej Polski, takiej Polski, w której naprawdę żyjemy – tej, która jest naszym życiem i naszym losem. Tak widziałbym sens pojawienia się „Gazety Polskiej Codziennie” w kioskach i tego od niej oczekuję. Jedna z ostatnich książek Kazimierza Brandysa, opisująca w trybie eseistycznym ostatnie lata PRL-u, nosiła tytuł „Nierzeczywistość”. To jest właśnie słowo, którego należy użyć do opisu tego, co pokazują nam teraz wielkie media – wielkie telewizje i wielkie gazety. Wystarczy nacisnąć przycisk pilota i oto ukazuje się nam NIERZECZYWISTOŚĆ, czyli Polska podstępnie i nikczemnie zmyślona: nierzeczywiste państwo, nierzeczywista jego gospodarka, nierzeczywiste jego problemy, nierzeczywista armia, nierzeczywiste finanse, nierzeczywiści (to bardzo ważne) Polacy i nad tym wszystkim nierzeczywisty rząd. W tle jest jeszcze nierzeczywista Europa. Nawet mniej ważne szczegóły tego fikcyjnego obrazu są (prawdopodobnie to też jest konieczne) wyprodukowane w głowach jego twórców: mamy więc nierzeczywistych mędrców oraz nierzeczywistych artystów i nierzeczywistych literatów, pouczających nas, że nierzeczywistość jest rzeczywistością. Wszystko to przypomina obraz ostatnich lat PRL-u, choć oczywiście jest też w tym wiele nowych elementów. Kazimierz Brandys pewnie by się trochę zdziwił. Często o tym myślę, bo choć różniliśmy się co do tego, jak ma wyglądać przyszłość Polski, to był mój bliski i drogi przyjaciel: czy napisałby teraz „Nierzeczywistość po raz drugi”, czy uznałby, że ta nowa nierzeczywistość to jest rzeczywistość, z którą trzeba się pogodzić i w którą trzeba uwierzyć – jeśli chce się jakoś żyć.

Kto jest twórcą tego nierzeczywistego obrazu? Kto go produkuje?

Kto to tworzy, to nie jest ważne – producenci kupowani są za pieniądze i nie warto się nimi zajmować. Ważne pytanie brzmi tak: po co tworzona jest ta nierzeczywistość, po co i komu jest potrzebna ta fikcyjna Polska? Otóż tworzona jest ona po to, żeby zasłonić (a najlepiej – całkowicie unicestwić) Polskę rzeczywistą. Ci, którzy wyszukują właściwy przycisk pilota albo otwierają właściwą gazetę, dowiadują się, że żyją w bardzo miłym kraju, w którym żyje im się bardzo przyjemnie, a jeśli nawet w tym życiu pojawiają się jakieś nieprzyjemne problemy, to wiadomo, że nasz rząd jakoś sobie z nimi poradzi, bo jest bardzo miły. Miła jest też Europa i mili są nasi żołnierze walczący o pokój w Afganistanie. Jeśli gdzieś (jak ostatnio) ktoś kogoś morduje, to miła Europa potrafi temu zapobiec i ukarze niemiłych terrorystów, a nasz rząd nie pozwoli, żeby u nas coś takiego się zdarzyło. – Nie chcecie w to uwierzyć? – pyta telewizor. – No to nie będziecie żyli miło i przyjemnie. – A któż nie chciałby żyć miło i przyjemnie, a nade wszystko – spokojnie? W imię świętego spokoju (w imię spokojnego wychowywania dzieci i spokojnego dorabiania się) miliony Polaków uwierzyły już więc w tę nierzeczywistość. Może ją pani nazwać, pani Joasiu, Wielkim Matrixem albo, jeśli pani woli, Wielką Ściemą. Ja wolę tę drugą nazwę, bo jest zakorzeniona w polszczyźnie, jest pochodną ściemniania. Tysiące specjalistów od produkowania Wielkiej Ściemy ściemnia, żeby nie było widać rzeczywistości, czyli prawdy o Polsce. A prawda jest taka, że rzeczywista Polska jest pełna niepokoju, pełna złych przeczuć, nawet pełna grozy – nie zna swojej przyszłości, nie wie, co się z nią stanie, pyta o to i nie znajduje odpowiedzi. Po to jest Wielka Ściema – żeby to pytanie nie było stawiane, żeby Polacy o tym nie myśleli. Bo gdyby pomyśleli, to doszliby do wniosku, że kiedy nierzeczywistość pryśnie, to zniknie też nierzeczywisty rząd ze swoją nierzeczywistą Europą, a wtedy oni, Polacy, staną twarzą w twarz z nieznaną i groźną rzeczywistością – i trzeba będzie coś z nią zrobić, trzeba się będzie jakoś uratować, trzeba będzie uratować Polskę – ale nie wiadomo, jak.

Jeśli rząd, który rządzi nierzeczywistą Polską, jest nierzeczywisty, kto w takim razie nami rządzi?

Tego nie wiem. I chyba nikt dokładnie tego nie wie, może nawet Jarosław Kaczyński tego nie wie. Profesor Andrzej Nowak powiedział kilka miesięcy temu, że Polską rządzą teraz medialni oligarchowie. To jest jako tako widoczne, kto chce, może znaleźć na to dowody, nawet liczne (jeden z dowodów: identyczne elementy Wielkiej Ściemy wytwarzane są równocześnie we wszystkich mediach, niemal o tej samej godzinie), ale to jest chyba tylko jakaś część prawdy. Uprawniony wydaje się bowiem domysł, że jest ktoś znacznie potężniejszy, kto rządzi tymi medialnymi oligarchami. Ten ktoś (powtarzam: nie wiem, kto) rozmyśla teraz o tym, jaki ma być nasz los – co należy zrobić z Polską. Z Polską rzeczywistą, bo nierzeczywista, całkowicie bezpieczna, miła i wesoła, będzie pokazywana (czyli będzie istniała) w naszych telewizorach także wówczas, kiedy rzeczywista zostanie zlikwidowana. To jest w naszych dziejach narodowych (myślę o tej tajemniczości, sekretności rzeczywistej władzy) sytuacja dość wyjątkowa, bowiem nawet w fatalnej drugiej połowie XVIII w., kiedy Polską, tuż przed rozbiorami, nikt już nie rządził, to jednak rządził nią król Stanisław August, którym rządzili kolejni rosyjscy ambasadorzy oraz pruscy rezydenci, którymi rządzili caryca Katarzyna oraz król Fryderyk II. Carycą rządzili zaś do pewnego stopnia jej kolejni kochankowie, no ale to już była wewnętrzna sprawa Rosji, a nie nasza.

Dlaczego widzi to pan tak dramatycznie? Nikt nie przewiduje końca Polski, jakiegoś następnego rozbioru.

Niech pani, pani Joasiu, nie mówi – nikt. Jest wielu Polaków (i ja jestem wśród nich), którzy przewidują najgorsze i dopuszczają taką możliwość, że zbliża się następny rozbiór Polski. To oczywiście nie będzie taki rozbiór jak te w XVIII w., ten będzie wyglądał zupełnie inaczej. Ten nowy rozbiór może już się nawet zaczął, może już trwa. Ci, którzy potrafią coś zobaczyć przez szczeliny Wielkiej Ściemy, dobrze wiedzą, od czego się zaczął: od likwidowania polskości, od rzucania nas na kolana, od wyśmiewania i lżenia naszej przeszłości i naszych bohaterów. Likwidacja polskości to jest krok pierwszy, drugim będzie likwidacja Polski. Teraz musimy się naradzać, żeby do tego nie dopuścić i żeby, kiedy to najgorsze już się (niewidzialnie, niepostrzeżenie) dokona, nie było wielkiego krzyku: ratuj się, kto może! Musimy myśleć o tym, jak się mamy wszyscy razem uratować – jak uratować Polskę, której przyszłość jest zagrożona. Zniszczenie Wielkiej Ściemy – to jest pierwszy warunek i od tego trzeba zacząć.

Po katastrofie smoleńskiej część Polaków dostrzegła to, co nazywa pan Wielką Ściemą, zobaczyła kłamstwo. To był dla wielu moment uchylenia kurtyny.

Tego nie jestem pewien. Katastrofa smoleńska, a także to, co zobaczyliśmy po niej – a zobaczyliśmy okropne, zawstydzające widowisko: gnijące, rozpadające się państwo, które nie było w stanie, i nie tylko nie było w stanie, ale po prostu nie chciało, nie zamierzało opowiedzieć się po stronie swoich mordowanych obywateli – to wszystko miało z pewnością wielki wpływ na stan umysłów w Polsce. Wielu Polaków zapewne zrozumiało to, co ja zrozumiałem: że państwo polskie odwróciło się ode mnie, że nie będzie mnie bronić (jeśli, jak to się mówi, przyjdzie co do czego), ponieważ nie jest zainteresowane moim losem – ma jakieś inne, ważniejsze interesy. Ale całe światło było skierowane na wrak smoleńskiego samolotu i każdy, kto na niego patrzył, wyobrażał sobie (ja przynajmniej od razu to sobie wyobraziłem), że mógł być tam w środku, a potem pośmiertnie pytałby: czy wystrzelono rakietę, czy wybuchła bomba, czy strzelano z kałasznikowów, czy samolot wleciał we mgłę i zderzył się z brzozą? To spojrzenie na smoleński wrak prowadziło do rozpoznania charakteru państwa – do rozpoznania, że ono się odwróciło i że nie utożsamia się ze swoimi obywatelami, że jego obywatele nic go nie obchodzą; i że wobec tego sami, bez udziału państwa, musimy opłakiwać naszych umarłych. Ale oto, czego nie jestem pewien: czy to prowadziło również do rozpoznania przyszłości tego zhańbionego państwa, do rozpoznania jego dalszych losów?
Jarosław Kaczyński mówił ostatnio o białej fladze, która została wywieszona nad Kancelarią Premiera w Alejach Ujazdowskich. Ja, jeśli nie ma nic przeciwko temu, trochę rozszerzyłbym tę jego metaforę i powiedziałbym, że ta biała flaga została wywieszona przez rząd Wielkiej Ściemy nad całą Polską – nie tylko nad Kancelarią, nie tylko nad Alejami oraz nad smoleńskim wrakiem, ale nad wszystkimi zewnętrznymi i wewnętrznymi interesami Polski. A jeśli wywiesza się białą flagę nad całą Polską, nad jej obywatelami, nad jej ziemią, no to oczekuje się, żeby tę kapitulację ktoś przyjął, zaprasza się, żeby ktoś z niej skorzystał – czyli zaprasza się do rozbioru. Dlatego powinniśmy myśleć o tym, jak się uratować. Powinniśmy zacząć szukać jakichś środków zaradczych.

Co to znaczy? Czemu mamy zaradzić? O jakich środkach Pan mówi?

Musimy wyraźnie usłyszeć i zrozumieć, co mówi nam smoleński wrak. Mówi, że powinniśmy opłakiwać naszych umarłych. Ale mówi też (uwięziony przez obce państwo i porzucony przez państwo polskie – jeśli to jeszcze jest państwo polskie) coś więcej i właśnie to trzeba usłyszeć – mówi, że państwo – bojące się swoich sąsiadów, podporządkowane im i jawnie to okazujące – może zostać zlikwidowane. Jako twór niepotrzebny ani swoim obywatelom, ani swoim sąsiadom, no, może potrzebny tylko swoim władcom. Ale kto by się tam przejmował takimi władcami. Imperium posyłało niegdyś (sprzymierzonych z nim) gruzińskich królów i krymskich chanów do Kaługi czy do Irkucka – kiedy już nie byli potrzebni. I to się może powtórzyć. A jeśli państwa może nie być, to musimy zacząć się organizować. Po 10 kwietnia to się jakoś zaczęło i dało, jak dotychczas, całkiem niezłe rezultaty. Myślę tu o tych widowiskowych akcjach, takich jak marsze na Krakowskim Przedmieściu, jak żałobne manifestacje wokół Krzyża i potem już tylko przed Pałacem Namiestnikowskim, ale też o tych wszystkich inicjatywach, których jest, jak słyszę, bardzo wiele w całej Polsce, w większych i mniejszych miasteczkach. Pojawiają się więc jakieś obywatelskie projekty, małe organizacje, różne kluby i stowarzyszenia, które w pewnym momencie będą mogły być użyte do tego, żeby się ratować. Być może dobrze byłoby – mając w pamięci wiek XVIII, jego lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte – pomyśleć nad pewną zmianą charakteru tych organizacji. To nie było bowiem tak, że pierwszy rozbiór, ten w roku 1772, poszedł trzem zaborcom łatwo. Zaczęło się od czteroletniej wojny domowej, którą nazywa się Konfederacją Barską, a która faktycznie była partyzancką wojną z wojskami carycy Katarzyny oraz wspierającymi Rosjan wojskami króla Stanisława Augusta. W czasie tej wojny niewiele brakowało, żeby zorganizowane zostało małe niepodległe państwo polskie, mała Rzeczpospolita gdzieś wokół Lanckorony, może wokół Częstochowy. Przegraliśmy tę wojnę, bo byliśmy wtedy słabsi, ale może dobrze by było, żeby ci, którzy teraz – po cichutku, po cichutku – planują zlikwidowanie Polski, wiedzieli, że będziemy się bili, właśnie tak jak w XVIII w. I nie pójdzie im z nami łatwo. Będziemy się bili – jak konfederaci barscy – pod sztandarami Maryi. Więc dobrze by było, żeby ci ludzie wiedzieli o tym, kiedy w swoich gabinetach coś planują.

A co Pan powie tym, którzy czytając to, co Pan tu mówi, powiedzą: to szaleństwo, poeta coś bredzi, bo jakiś nowy rozbiór Polski, likwidacja państwa polskiego to są rzeczy teraz, w XXI w., kompletnie niewyobrażalne?

Tym Polakom chciałbym zaproponować, żeby zwrócili uwagę na pewne analogie historyczne i przypomnieli sobie, co działo się w Polsce w połowie XVIII w., kiedy kończyły się rządy Sasów i zaczynały rządy Stanisława Augusta, a faktycznie rządy kolejnych rosyjskich ambasadorów: Repnina, Stackelberga, Sieversa i tak dalej. Rzeczpospolita rozpadała się, a należałoby nawet, żeby dobrze oddać istotę tego procesu, użyć tu słów nieprzyjemnych: Rzeczpospolita gniła i cuchnęła, ale Polacy, choć niby dobrze o tym wiedzieli, niby rozumieli, co się dzieje, nawet opisywali to gnicie, w ogóle nie wyobrażali sobie, czym to się skończy. Trupi zapach gnijących zwłok Reczypospolitej nie nasuwał im myśli, że te zwłoki niebawem zostaną uprzątnięte. I kiedy w roku 1795 państwo Polaków ostatecznie przestało istnieć, okazało się, że właściwie nikt się tego nie spodziewał. To było kompletne zaskoczenie – że Polski już nie ma, że może jej nie być. Wielu Polaków popełniło wtedy samobójstwo, wielu popadło w stan obłąkania, wielu uznało też, że Polski nigdy już nie będzie. To dobrze pokazuje wspaniały wiersz Franciszka Karpińskiego „Żale Sarmaty nad grobem Zygmunta Augusta, ostatniego polskiego króla z domu Jagiełłów”, ostatni wiersz tego wielkiego poety, opublikowany w roku 1801 – mowa jest tam o tym, że Polacy z właścicieli swojego państwa stali się w nim nagle cudzoziemcami: „Insi rozdani na Moskwę i Niemce / Na roli ojców płaczą – cudzoziemce”. Właśnie to, że Polacy mogą stać się cudzoziemcami w swoim kraju, wydawało się naszym osiemnastowiecznym przodkom niewyobrażalne. O tym ważnym doświadczeniu historycznym dobrze byłoby teraz pamiętać – w historii zawsze może zdarzyć się coś, czego nie przewidujemy – coś takiego, co wydaje się kompletnie niewyobrażalne. Nie należy więc lekceważyć objawów – podobnie jak w wieku XVIII. Opis objawów powinien być połączony z przewidywaniem skutków.

Jakie to objawy?

Polska jest wyprzedawana. Kto jest właścicielem polskich fabryk? Do kogo należą polskie gazety? Już wiadomo, że komunikację może uratować tylko sprzedaż kolei. Komu? Polakom? W wierszu Karpińskiego mowa jest o tym, że korona polska „poszła na handel”. U nas teraz wszystko, co się da sprzedać, poszło „na handel”. Kto to wymyślił i kto to postanowił? Czy ktoś zapytał Polaków w roku 1989, czy właśnie tego sobie życzą? Czy wyraziliśmy na to zgodę – na to wydziedziczenie? Tu, w Milanówku, jest tylko jedna fabryka i są dwa duże supermarkety – ani fabryka, ani supermarkety nie należą do Polaków. W fabryce i w supermarketach pracują polskie dziewczyny i zapewne są szczęśliwe, że mają pracę – na polskiej ziemi „cudzoziemce”. Łatwo przewidzieć, że niebawem pojawi się też pytanie: do kogo należy polska ziemia i stojące na niej domy? Telewizje i gazety Wielkiej Ściemy będą oczywiście z zachwytem informować, że zagraniczny kapitał chce u nas inwestować, dzięki czemu mamy z czego żyć. Ale przecież my przez wieki żyliśmy z pracy naszych rąk, a wszystko, co wypracowaliśmy, należało do nas. Jeśli to, co się teraz dzieje, to nie jest rozbiór – to jak to się nazywa? Wszystko, co mieliśmy, wymyka się nam z rąk. I zostajemy z pustymi rękami, kompletnie bezbronni wobec nadchodzących wydarzeń historycznych.

Te obywatelskie projekty, kluby i stowarzyszenia, o których pan mówił, miałyby służyć odzyskaniu własności?

One mogłyby, kiedy będzie taka potrzeba, zapobiec temu, co może się wydarzyć – temu najgorszemu. Mam ogromne uznanie dla ludzi, którzy co miesiąc wychodzą na Krakowskie Przedmieście i swoim przemarszem pod Pałac Namiestnikowski mówią, że pamiętają o tym, co się zdarzyło 10 kwietnia. Mówią, że nie zamierzają zapomnieć, i to trzeba koniecznie powtarzać. Determinacja pamięci, ciągły wysiłek pamięci zwróconej ku naszej chwalebnej przeszłości to jest fundament narodowego istnienia. Ale może ta determinacja powinna teraz trochę inaczej wyglądać. Może mniej powinno być lamentacji i mniej żałoby, przydałoby się zaś trochę więcej waleczności.
Co to znaczy? Co by Pan chciał, by działo się na Krakowskim Przedmieściu?
Polacy przez wieki zaborów byli rozdzierani przez dwie skłonności, obie trwale obecne w naturze ludzkiej. Kiedy odbierano im wolność, chcieli się bić, chcieli walczyć i organizowali kolejne powstania. Ale bywało też tak, że opanowywał ich, kiedy niewola stawała się nie do zniesienia, instynkt śmierci. Wtedy klękali na Krakowskim Przedmieściu albo na placu Zamkowym, tak jak w czasie demonstracji przed powstaniem styczniowym, i mówili: nie będziemy się bronić, zabijajcie nas, a nasza krew niech pójdzie na ofiarę. Taki instynkt śmierci to jest coś, co niekiedy zdarzało się w historii – nie tylko w historii Polaków. Narody czy plemiona, których istnienie było zagrożone, uznawały, kierując się jakimś tajemniczym instynktem, jakby słuchając jakiegoś sekretnego rozkazu, że powinny zniknąć, ponieważ ich historia (ich wędrówka przez dzieje) utraciła sens. Mnie się zdaje, że coś podobnego przydarzyło się Jadźwingom, którzy, schwytani w pułapkę między Polakami a Krzyżakami, odeszli w głąb swoich lasów i już nigdy z nich nie wyszli. W manifestacji na Krakowskim Przedmieściu jest coś z tego nastroju przed powstaniem styczniowym, coś z chęci ofiarowania krwi, a nawet życia, i to mnie bardzo niepokoi. Słyszę – jeszcze słaby, ale to się może wzmóc – głos, który mówi: umrzyjmy wszyscy razem jak ci w smoleńskim wraku. Powtarzam: powinniśmy być bardziej waleczni, ponieważ nasze dalsze dzieje mają głęboki sens, ufundowany na sensie dziejów, które upłynęły. Polskie wzory waleczności są w czasach Pierwszej Rzeczypospolitej, w tej wspaniałej epoce wielkości i chwały Polaków, i do tych właśnie wzorów powinniśmy się teraz odwoływać, a nie do żałobnej atmosfery, żałobnych dziejów wieku XIX.

Ci ludzie z Krakowskiego każdego 10 kwietnia modlą się, domagają się prawdy o Smoleńsku, ale też starają się nie prowokować i nie dać się sprowokować. A i tak nazywani są faszystami, frustratami, nienawistnikami.

Nie chcę się tu chwalić, ale ja też jestem nazywany faszystą, a nawet gorzej.

Mówi się o nich z pogardą, że są „wyznawcami religii smoleńskiej”.

Ja też jestem wyznawcą religii smoleńskiej. Co prawda, nikt mnie tak jeszcze nie nazwał, ale jestem wyznawcą, ponieważ uważam, że to, co wydarzyło się pod Smoleńskiem, jest i pozostanie jednym z najważniejszych wydarzeń w historii Polski. To będzie przez wieki wspominane, opisywane, analizowane, będzie też jedną z takich dziejowych metafor, które używane są jako klucze otwierające narodową historię. Tego już nic nie zmieni, żadne obelgi. To wydarzenie już jest częścią narodowej legendy, a takie legendy są niezniszczalne – trwają tak długo, jak trwa naród. Kto tego nie rozumie, jest słaby na umyśle, a w dodatku nic nie wie o historii Polaków. Ale mówmy o czymś poważniejszym niż obelgi.

Czego więc oczekuje Pan dziś od Polaków?

Oczekuję, że będą pamiętali, jakie jest ich miejsce w dziejach Polski – że nie są ostatni i po nich będą jeszcze jacyś inni Polacy, będzie nawet wiele pokoleń Polaków. Jeden z moich wierszy, napisany mniej więcej rok temu, a opowiadający o dziejach mojej rodziny, kończy się właśnie tymi słowami: „Wszedłem i powiedziałem – nie jestem ostatni”. Napisałem ten wiersz dla mojego wnuka na jego pierwsze urodziny. Mam syna, mam ośmioletnią wnuczkę Anielkę i wnuka Ignacego, który skończył teraz dwa lata. Zapewne nie będę już długo przebywał na tym świecie, bo jestem starym człowiekiem, ale chcę, żeby oni żyli w wolnej Polsce. Nie jesteśmy ostatni, nikt z nas nie jest ostatni, a to znaczy, że wszyscy mamy jakiś obowiązek wobec tych, którzy przyjdą po nas.

Na czym ten obowiązek polega?

Jeśli Ignacy i Anielka mają żyć w wolnej Polsce, to musimy obronić wolność Polaków. Ona jest teraz zagrożona. Trzeba jej bronić wszelkimi dostępnymi nam sposobami.

Pan nas wzywa do powstania?

Polacy powinni zdecydować się teraz na czyny godne ich wolności.

Te organizacje, o których Pan mówił, obywatelskie kluby i stowarzyszenia, powinny się uzbroić?

Jestem poetą, nie mam żadnej recepty, która mówiłaby, jak ratować Polskę. Byłoby niedobrze, gdyby to polscy poeci – jak to działo się w XIX w. – produkowali takie recepty. Choć Mickiewiczowskie „O wojnę powszechną za Wolność ludów prosimy Cię, Panie” to nie była, jak się później okazało, zła recepta, bo po pewnym czasie poskutkowała. Prośby poskutkowały i wybuchła wojna powszechna, która przyniosła Polakom niepodległość. Ale ja nie mam żadnej recepty, tylko czuję i wiem, że Polska jest teraz śmiertelnie zagrożona. Właśnie Polska, a nie polskość, bo myślę, że ci ludzie na Krakowskim Przedmieściu, a także ci wszyscy ludzie w małych miasteczkach, którzy chcą coś zrobić dla naszej wspólnej narodowej sprawy, są gwarantami, że polskość jako sposób istnienia przetrwa wszystkie burze dziejowe. Zagrożone jest natomiast istnienie polskiej państwowości, suwerenność organizacji życia polskiego. A zagrożenie suwerenności może oznaczać zagrożenie wolności, która jest najwyższą wartością naszego życia ziemskiego.

Czy to znaczy, że nie ma wolności bez suwerenności państwowej?

Tego nie jestem pewien. Kiedy zwrócimy się ku naszej przeszłości, to z łatwością stwierdzimy, że brak własnego państwa z pewnością ograniczał wolność Polaków, ale czy ją likwidował? Pojawia się tu pytanie, czy polską wolność w ogóle da się zlikwidować, czy to jest coś takiego, czemu można ukręcić łeb? Owszem, byli tacy, którzy próbowali to robić – jak caryca Katarzyna albo Adolf Hitler – ale wygląda na to, że oni czegoś nie wiedzieli, byli niedoinformowani. Jak i ci, którzy produkują teraz Wielką Ściemę. Trzeba bowiem pamiętać, że polska wolność, ta, którą odziedziczyliśmy po naszych przodkach, rycerzach Pierwszej Rzeczypospolitej, to jest wolność szczególna, bliżej nieznana w innych regionach, w innych krajach Europy oraz świata. To jest wolność szlachecka, wolność szlachty, która obierała sobie króla, ale potrafiła też urządzać bunty i rokosze, kiedy król na tę jej wolność podnosił rękę i próbował ją choćby odrobinę ograniczyć – a więc wolność anarchiczna, zwrócona ku samej sobie i nade wszystko ceniąca samą siebie. Teraz, kiedy nasza wolność szlachecka stała się naszą wolnością ludową, wolnością całego polskiego ludu, nabrała ona też charakteru trochę łobuzerskiego, właśnie ludowego – bo teraz cały polski lud jest polską szlachtą i chce być wolny, jak była wolna polska szlachta – no i mamy wolność trochę łobuzerską, anarchiczno-łobuzerską. Mnie się ta anarchiczno-łobuzerska wolność współczesnych Polaków szalenie podoba i widzę w niej potężną siłę, która może ocalić Polskę – która może sprawić, że Wielka Ściema rozpadnie się na kawałki i moje wnuki będą żyły w wolnej Polsce.

Pan sam był wyrazicielem i reprezentantem tej anarchiczno-łobuzerskiej wolności, gdy ostatnio w sądzie, który skazał Pana za wyrażenie opinii o środowisku „Gazety Wyborczej”, oświadczył Pan, że musi to na Rusi, a w Polsce jak kto chce.

Jak mi się wydaje, to się trochę nie spodobało, bo mówiono, że to było właśnie łobuzerskie. Stary człowiek, niemal osiemdziesięcioletni, w dodatku poeta, w dodatku profesor, w dodatku specjalista od Mickiewicza – a łobuz. A właśnie. Bo w Polakach jest coś takiego – i teraz, po doświadczeniach wojen światowych oraz komunizmu znajduje się to nawet, być może, w samym centrum polskości – jest w nich takie przekonanie, że w każdej sytuacji, nawet fatalnej, nawet zaprzeczającej ich wolności, są ludźmi wolnymi i cały świat, a w każdym razie wszyscy ludzie nie-wolni mogą im po prostu – nadmuchać. Wolność byłaby więc tożsama z człowieczeństwem Polaków? Tożsama z ich polskością? To bardzo możliwe. Nawet jak schylają kark i ktoś im po tym karku depcze, to też czują się wolni.

Czuł się Pan wolny w tym sądzie, gdzie Pana upokarzano i obrażano?

Czułem się tam wolny. Także oczywiście dzięki tej wspaniałej publiczności, która w poczuciu absolutnej wolności dawała wyraz swoim przekonaniom. Coś pani opowiem, pani Joasiu. Kilka dni temu, z okazji rocznicy wybuchu wojny, zorganizowano w Milanówku koncert, przyjechała orkiestra uliczna z Warszawy. Poszliśmy z Ewą posłuchać. Śpiewali na targu i pod „Biedronką” piosenki okupacyjne i powstańcze. „Teraz jest wojna, kto handluje, ten żyje”. A nawet w trochę innej wersji to zaśpiewali: „Teraz jest wojna, kto nie handluje, nie żyje”. Sprawiło mi to przyjemność, bo wróciło do mnie moje dzieciństwo z rogu Koszykowej, Marszałkowskiej i Śniadeckich – pamiętam, jak na ulicach Warszawy, na Piusa i pod Halą na Koszykach śpiewano, w latach wojny, i „kto handluje, ten żyje”, i „siekiera, motyka, bimber, szklanka”. Ale nagle, pod „Biedronką”, objawiło mi się też, i to było ważniejsze niż powrót do dzieciństwa, to łobuzersko-szlacheckie, anarchiczno-archaiczne polskie poczucie wolności. To śpiewała ta Warszawa cywilna, handlująca, kombinująca, przekupująca Niemców, nie ta wojskowa, akowska, nie ta, która była stolicą Państwa Podziemnego, tylko ta Warszawa łobuzów, szydzących, z dna rozpaczy, z głupiego malarza, który przegra wojnę. Byłem tam, pod „Biedronką”, ze łzami w oczach, w samym centrum współczesnej polskości. Dane mi było rdzenne poczucie polskiej wolności. Jest wojna, jest strasznie, mordują, łapią, wysyłają do Oświęcimia, na roboty, ale co tam – my śpiewamy „kto handluje, ten żyje”, bo jesteśmy wolni. Ale jeszcze jedno mnie poruszyło, gdy usłyszałem te słowa „teraz jest wojna”. Właśnie tak, pomyślałem, teraz jest wojna i wobec tego trzeba się zachowywać jak żołnierz na wojnie lub jak warszawski łobuz na wojnie. Teraz jest wojna, pani Joasiu – będziemy się bić z Wielką Ściemą. Będziemy się z nią bić o naszą wolność. Siekiera, motyka, bimber, alasz – przegra wojnę głupi malarz.


ze strony:



http://www.bibula.com/?p=44312

Przywołał całość
M.Z.

środa, 12 października 2011

Po "wyborach"


Stało się co się stało. Szczerze mówiąc przeżyłem to dość mocno. Nie to że ocalały bliźniak przegrał, to dokonało się najwyraźniej na jego własne życzenie – ale to, że wygrali Destruktorzy. Aż chciałoby się powiedzieć, że baba z brodą (albo facet z biustem – już nie pamiętam), wielbiciel sztucznych fiutków i świńskich łbów, wielu pieczeniarzy i dupków, stado oszustów, kilku zdrajców i mnóstwo zawodowych manipulatorów – to dla wielkiego kraju żadne zagrożenie.


Niestety ani my tacy wielcy, ani bezpieczni w uścisku wymienionych. Pełno w sieci rad i wskazówek co czynić dalej. Ledwie dzień minął, gdy z tych szeptów dobrych cioć i wujków zrobił się taki jazgot, iż mam go już dość. Każdy wie najlepiej. Im niżej siedzi tym więcej widzi. Im bardziej w sobie zakochany, tym mocniej do tej miłości chce przekonać resztę świata. Powoli robi się to obrzydliwe. Znów porad jak mam żyć udzielają mi gówniarze i dyletanci. Mają wszak ogromne doświadczenie – 25-27 lat życia, więc ich zdaniem jest o czym mówić. Albo doświadczenie w skręcaniu rur ciśnieniowych. Śpiewać każdy może – choć niestety coraz gorzej…

Tymczasem trzeba powiedzieć sobie jasno: żyjemy jak pod okupacją, mamy wrogie obywatelom państwo. Jego funkcjonariusze kurczowo trzymają się resztek okrągłego mebla, nie oddadzą ni drzazgi. Już mają plany udupienia narodu bardziej, niż udupili do tej pory. Akcyza paliwowa do góry więc i żywność. Kataster, który podniesie czynsze na wysokość nie do spłacenia. Strefa śmiertelnej biedy poszerza się każdego dnia, w centrach wielkich miast może nie widać tego tak bardzo, przynajmniej na razie – ale na tak zwanej prowincji wszystko jasne jak słońce. W którymś z poprzednich tekstów napisałem, że lud nie wyjdzie tak długo na ulice, jak długo będzie miał psią skórę czy kaszanę na grilla i pół litra do popicia trucizny. Podtrzymuję diagnozę – z zastrzeżeniem, że ta chwila zbliża się milowymi krokami. Właściwie jest już za progiem. Minęła pora grillowania, a do garnków nie ma co włożyć. Teoretycy społecznych manipulacji podpowiadają, że zapalnikiem staną się nie ci, dla których bieda jest stanem zwykłym i znanym – a jednak jakoś resztkami sił ciągną swój wózek. To będą raczej ci, którym albo tak się pogorszyło, że widzą przed sobą już tylko sznur – albo ludzie doznający bardzo gwałtownego tąpnięcia finansowej gleby i nie potrafiący radzić sobie za pięć złotych dziennie. Polscy milionerzy nie staną w obronie żłoba z bronią w ręku. Tego, co nakradli będą bronili pokorą. Głodni żadnej broni nie mają, za to po pięcioro i więcej dzieci. Więc dla forpoczt buntu w sędziwym wieku, na przykład spod krzyża, pozostały nowe zagłuszaczki na ulicach miast i większe auta przewożące współczesne ZOMO na miejsce akcji. Rozgrzane sądy bez weryfikacji i komornicy sądowi.
Tylko co to za władza, której argumentem dzisiaj komornik i zomowiec? Ile nieszczęść trzeba, by wszystko pękło w paroksyzmie krwawej tragedii?

Ale jest wyjście, nie ostateczne i nie uniwersalne, nie na zmianę poglądów, lecz na przeżycie – jakieś tam przeżycie. Płynie z pamięci. To co teraz powiem pewnie nie trafi do młodych. Są tak dobrze wykształceni i z tak wielkich miast, że nic do nich nie dociera... Ale moje pokolenie, dzisiaj bez mała 60-latków przeżyło przecież zawieruchę jaruzelsko-polską, wszystkie te stany wojenne, kartki, niepewność dnia i trwałą pamięć odpowiedzi na pytanie „Kiedy będzie lepiej?”. Już było – taki był prawidłowy odzew. Jeździliśmy po mięso na wieś, nawet ryzykując przepadek „narzędzia przestępstwa”, czyli samochodu z połową „blondynki”. A samochód to był wtedy naprawdę majątek… Pijaliśmy zły lub czasem nienajgorszy bimber. Płaciliśmy walutą, której żaden Rothschild nie był w stanie zdewaluować: realnym towarem za realną usługę. Wymienialiśmy buty na kurtki, kawę na wódkę kartkową, tę na usługę hydraulika, rzeczy zbędne w jednym domu na konieczne w innym. O ile pamiętam, a skleroza jeszcze mnie nie dopadła – nie było tak jawnych podziałów, jak dzisiaj. Tak, nie było też takiego rozwarstwienia – ale faktem jest, że masło docierało do mnie od żony pewnego pułkownika z wydziału przestępstw gospodarczych dzielnej milicji ludowej. Cóż, sąsiadów się nie wybiera… Ja jej za to stare, ale dobre futro po jakiejś ciotce. Mleko w proszku dla dzieciaków pochodziło od miejscowego pijaczka - z dobrymi kontaktami w pobliskim kościele. Nauczyłem jego syna poprawnie pisać po polsku, akurat zbliżała się matura.

Gdzieś się to później rozmyło, rozwiało, pozacieraliśmy dawne ślady, pogubiliśmy adresy i wskazówki. Dzisiaj trzeba będzie pilnie i szybko odgrzebywać stare notatniki, nawiązywać łączność. Bo kopiąc wyłącznie schrony zdechniemy w nich nie podczas ataku, ale z nudów i głodu, sami.

Więc mieli rację ci, których za ich okrzyki „Kochajmy się jak bracia, nie kłóćmy się!” atakowałem dość zajadle? Nie, nie mieli racji. Bo to co robili było jak idealistyczne pyskowanie. W przeciwieństwie do nich nie namawiam do natychmiastowego stworzenia raju na tym padole łez. Ani do kochania wrogów. Raczej do napisania recepty jak się nie dać, jak przetrwać w grupie i samodzielnie. Co kto umie, wie czy potrafi – i jest gotów położyć na stół dla wymiany. Czy wszyscy wejdą do kręgu podobnego obrotu? Nie. Trzeba będzie wyeliminować oszustów i mistyfikatorów. Skłonnych do manipulacji i naciągaczy.

A później uczyć resztę, ba, wszystkich chętnych do słuchania. O wartościach, zasadach i pryncypiach. Robota na tyle lat, że pewnie mnie już na to nie wystarczy. Ale trzeba.

PS. Tak, na fotkach to autentyczne kartki na benzynę i jedzenie z lat 80-tych. Większość moich zajadłych przeciwników nie może tego pamiętać – właśnie zajmowali się brudzeniem tetry. Co to jest tetra? Tkanina, z której tworzono pieluszki wielokrotnego użytku. Taka protoplastka pampersa… W każdym razie Polacy przeżyli i te „okoliczności przyrody”. Dzięki temu, co napisałem wyżej.

PS. Piszę też w witrynie Polacy.eu.org w komentarzach do tego samego tekstu, że dziwnym zrządzeniem losu nikt, ale to nikt nie zajął się podczas tej nieudacznej kampanii takimi problemami, jak własność czy sztucznie rosnący, wytwarzany z powietrza dług. Gdyby tylko znalazł się wizjoner, który powiedział by ludziom coś w tej materii sensownego - nie mielibyśmy dzisiaj problemu Palikota, Rudego, Żyrandolowego czy transwestytów w Sejmie. No ale...

M.Z.

poniedziałek, 10 października 2011

Co się dzieje?




Różni ludzie, różne opinie, niektóre oczywiście całkowicie wspólne. W dzisiejszych komentarzach spodobała mi się zwłaszcza opinia blogera Nowego Ekranu t-rexa. Oto ona:

„…Zamieniliśmy czarne gumowce a'la Lepper na czerwonego penisa a'la Palikot. Znaczy - europeizujemy się. Idziemy do przodu, z duchem czasu, ramię w ramię z resztą zlaicyzowanego świata. Jedno jest pewne - będzie wesoło…”
t-rex - Tyrannosaurus Rex schodzi do Hadesu…


Co to oznacza praktycznie? No cóż, kiedy się już napijemy jak dwaj panowie z pierwszej fotki – zapewne nabierzemy ochoty na przedmiot fotki drugiej.


Zapewniam jednak Czytelników, że kiedyś trzeba wytrzeźwieć. Obudzić się. Oby nie w tym towarzystwie, jakie właśnie sobie zafundowaliśmy – bo wówczas kac nieusuwalny.
M.Z.

piątek, 7 października 2011

Dostało mi się, oj dostało…

Za ostatni tekst. A konkretnie za ten jego fragment, w którym wyznaję szczerze, iż pisywałem do Salonu24. No pisywałem. Przecież jednak nie chwaląc ani Jankego, ani Celińskiego, nie wdając się w przyjazne pogaduszki z lewakami płci obojga i nie bredząc pochwał na temat minionego. Powiem nawet, że wycofując się odczuwałem pewien dyskomfort, może nawet wstyd – bo była tam postać, której jak się zdaje poświęciłem za wiele czasu. Promując? Po stokroć nie! Zresztą poczytajcie sami, wyjątkowo przywołuję tu usunięty oryginał. Dotyczy kobitki o ksywie Voit:

Kasandra z północy

Właściwie chciałem ten wpis zatytułować „Z pamiętnika podkuchennej – część druga”. Ale wieszcza Kasandra pasuje tu bardziej. Została.

Historia rzeczy i zdarzeń z Krakowskiego Przedmieścia znana jest tak dobrze, że nie wymaga syntetyzowania. Mogę w skrócie powiedzieć, że źródłem wszystkiego była arogancja polityków hierarchów, komentatorów i linii wielu gazet. Rozjątrzyła spór – ale jak to ma w zwyczaju niczego nie załatwiła. O najwęższej, najbliższej krzyżowi grupce powiedziano już wiele, niektórych epitetów nie znałem, mimo że żyję lat kilka. Mimo że obejrzałem nagranie filmowe, na którym niejaki Niemiec zachowuje się tak, jak zwykle się zachowywał bywalec knajp siódmej kategorii i burdeli trzynastej. Knajactwo pozornie uszlachcone telewizyjną kamerą – ktoś powiedział i to jest strzał w dziesiątkę. A jak zdefiniować to zdanie:

„…Stado sprzed Pałacu trzeba w końcu usunąć. Siłą, jeśli nie dało się sposobem…”



Otrzymaliśmy więc drugi odcinek refleksji podkuchennej. Pani Voit, pisze Pani dalej w ten sposób o wrogich sobie najwyraźniej osobach:
„…Jest po prostu za późno, a atmosfera, podsycana przez ludzi pokroju Cejrowskiego czy Pospieszalskiego - o części rodzin ofiar katastrofy związanymi z PiS i politykach nie wspomnę - szybko nie opadnie…”

To oczywiście etykietki, dość zgrabnie włożone w nieważne słowa. Zaciekawiła mnie ta rzecz o „pokroju” Cejrowskiego czy Pospieszalskiego. Co miała Pani na myśli? Dla ułatwienia: Pani sama jakiego jest mianowicie innego pokroju?

„…Symbol został ośmieszony, ośmieszony został autorytet Kościoła, autorytet państwa, policji, prezydenta…”

Tyle powiem na takie dictum w Pani ustach: ciężko jest rozmawiać o wychowaniu dzieci z Babą Jagą. Bo z Pani dorobku publicystycznego i felietonowego absolutnie nie wynika, by była Pani znawczynią Kościoła czy pozostałych wymienionych tu elementów. Cóż mogę uczynić? Chyba tylko odwołać się do tytułu, lekko go modyfikując: podkuchenna Kasandra z północy. Niestety wówczas zabija Panią Jej własne zdanie, też cytuję:

„…Tylko wtedy nie było jednego - spiskowej teorii dziejów. Teraz jest ona wszechobecna i podsycana jak się tylko da. Jest irracjonalna, ale wzięła górę nad rozsądkiem…”

Przesadzasz kobito: a kiedy ty sama byłaś rozsądna?


M.Z.

czwartek, 6 października 2011

Gdzie podziewa się cześć Kataryny?




To jest temat oczywiście wywołany, pisze o nim kilka osób w różnych miejscach, między innymi Coryllus na Nowym Ekranie. Proszę w tym miejscu o nie odbieranie tego jako reklamowanie Coryllusa, jestem jak najdalszy od podobnych zabiegów. Ten facet zadba już tam sam o siebie…


O co chodzi? O to, że wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, iż blogerka Kataryna dała się wkręcić w projekt GW. Albo: chodzi też o to, że Kataryna zawsze należała do Salonu GW, tyle że potajemnie i na zasadzie śpiocha. Dzisiaj jako wzór „prawicowej działaczki frontu ideolo” mieszka duchem na Czerskiej. I stąd wielkie zdziwienie wielu, może nawet dramat dla niektórych.

Dla mnie nie. Nie pasjonowałem się twórczością pani K. ani za czasów pisywania do Salonu24 (oj miałem ja taki okres błędów i wypaczeń…) ani nigdy później, także w czasie wywołanej przez niejakiego Michalskiego afery związanej z ujawnieniem przezeń tożsamości blogerki. Teksty wychodzące spod tego pióra coś mi przypominały – i prawdę powiedziawszy nie były to wspomnienia przyjemne. Określę je jako stres wynikający z obowiązku częstego czytania rozkładu jazdy. Rozkładowi w chwili oddawania go do druku nie można oczywiście zarzucić kłamstw, podawania półprawd i tak dalej. Wszystko tam jest solidnie udokumentowane. Ale czy można pasjonować się podobną lekturą? Mile ją wspominać i czytać do poduszki? Po stokroć nie! Gdy później okazało się, że tę krzepnącą w oczach wielu widzów i czytelników firmę blogerską zasila cała sieć osób zbierających i podsuwających pod nos autorki informacje – bańka pękła z hukiem i do końca. Umiłowanie do zbiorowych działań na niwie pisarskiej budzi we mnie po prostu obrzydzenie. Nigdy nie wiadomo „czyje co je” – więc kogo właściwie wielbić i za co? Wielką mistyfikatorkę, czy raczej jej murzynów?

Coryllus twierdzi, że Kataryna to jednak marka. Marka prawicowa, obojętnie co się przez to rozumie. Nie zgadzam się! Pozbawiona jakiegokolwiek polotu, wyraźnie pracująca w znoju i mozole, nie porywająca, ale za to piekielnie trudna w polemice. Z powodu chwiejnego zachowania w wielu sytuacjach nigdy nie wydawała mi się żadną marką, a ustawianie jej na pozycji lidera prawicowego pisania służyło (jak widać dzisiaj!) różnym manewrom prowokacyjnym i destrukcyjnym, o tych sowieckich metodach pisałem nie tak dawno w jednym ze swoich tekstów. Łobuzeria mainstreamu oczywiście nie zrobiła Katarynie żadnej krzywdy, nie miała najmniejszego powodu. Po pierwsze dlatego, że gdyby Kataryna okazała się tylko kupiona - to któż wyrzuca złotą (a może tylko tombakową?) biżuterię do kosza natychmiast po uregulowaniu rachunku? Po drugie jeśli była naprawdę śpiochem Czerskiej – to oficer prowadzący nie po to jest oficerem prowadzącym, by mordować swoje wojsko. W końcu jeśli prawdą jest, że zaczynała w Kłamliwej to można domniemywać, że tam właśnie została wyszkolona i zadaniowana. Po czym wysłana „w świat” dla stworzenia pewnych pozorów i szumu wokół siebie. Obudzenie śpiocha nastąpiło w wybranej przez dowódców chwili. Zapewne według nich dzieje się na tyle źle, że trzeba wszystkie ręce wywołać na pokład. Co też i się stało…

Coryllus: „…GW działa bowiem bardzo przejrzyście już od lat. Zasada jest prosta i nader skuteczna – wszystko czego dotkniemy jest nasze. Nawet jeśli jest wasze to jest nasze. No, chyba, że przestanie nam być potrzebne…”

Tu pełna zgoda. Tak działają. Takie mają cele. Czego się nie dotkną to stygmat nie do zmycia.

Najbardziej paradny natomiast jest komentarz pod oryginalnym tekstem, jak zwykle pryncypialnie odzywa się Pastereczka Circ, wszyscy wiedzą, że to moja anty-faworyta. Pisze tak:

„…coryllus- Dostałeś propozycję z Czerskiej? Katarynę rozpoznaliśmy lata temu z kilkoma ludźmi z forum Michalkiewicza, właściwie od początku. To taki śpioch, który jest do specjalnych poruczeń, na przykład przed wyborami, by przechyli(ć- poprawka autora) szalę w ostatniej chwili, prócz innych funkcji. Funkcjonariuszka…”

Nie lubię Pastereczki, to wiadome. Obawiam się jednak, że tym razem ma świętą rację. Trochę szkoda – wolę „nie lubić” w sposób czysty i jasny…

M.Z.

środa, 5 października 2011

Czy brak tematów?




Odpowiedź jest oczywista: w żadnym wypadku tematów nie brakuje! Pomiędzy dość ważnymi – jak koniec dziennikarskiego chamstwa tego obrzydliwca Lisa – mnóstwo nieistotnych, mnożonych jakby specjalnie, dla zamętu. Powiem nawet, że ilość wrzutek, informacji o małych, drobnych zdarzeniach, które winny być rozstrzygane na miejscu (a nie są!) gmatwa obraz całości.

Oto na przykład na wiecu wyborczym Andrzeja Gwiazdy jakiś osobnik usiłował jak najwulgarniej zakłócić jego przebieg. Dzielnej policji z bronią gładkolufową, radarem czy choćby procą oczywiście nie było. Pewnie polują w lesie na kibiców albo inne futerkowe stwory. Jaki ta ich celowa nieobecność ma wpływ na losy Polski? Żaden. Albo co najwyżej estetyczny. Uwieczniony na filmie spaślak był tak obrzydliwy, że już za sam wygląd należało by go obić na miejscu. Ale cośmy sobie pogadali tośmy pogadali… Jutro dowiemy się, że policjanci nie mogą być obecni wszędzie. Serio? Nigdy nie ma ich tam gdzie trzeba, zawsze obecni tam, gdzie można kogoś rozjechać rozpędzonym tajnym pojazdem?

Niestety ani jutro ani też pojutrze nie dowiemy się co na temat polityki energetycznej, mieszkaniowej i wobec banków sądzą kandydaci na posłów z naszych okręgów wyborczych. Po co nam to? Trwa czarowanie rzeczywistości: kandydaci zapewniają z kosztownych plakatów „mam doświadczenie i będę dbał”. Ja też mam doświadczenie. I jak do tej pory o różne rzeczy, dla siebie i dla innych ludzi, dbam bez poselskiego uposażenia. A przydało by mi się, oj przydało…

Spory miedzy monetarystami i ich przeciwnikami, nawet nie wiem jak ich nazwać. I kolejne miraże – będziemy „już niedługo” jeździć pociągami 300 km na godzinę. Odkąd się urodziłem, nie było to wcale tak niedawno, słyszę jedno i to samo. Dzisiaj znów. Obietnice, fantasmagorie, przysięgi nie do dotrzymania. Mam dość! Kiedy w moim komunalnym domu poczuję się jak u siebie, a nie jak na folwarku mojej pani administratorki? No kiedy do jasnej cholery!!?!

Drobiazg sieciowy: polemiści i wyznawcy teorii dziubdziusia. Dziubdziuś wstaje rano szczęśliwy, bierze w mordę od sąsiada w poczuciu radosnego spełnienia, niektóre dziubdziusie pewnie i do pierdla idą z uśmiechem na ustach. Tak mają, to jest coś emocjonalnie niedorobionego – jeśli prawdą jest, że istota ludzka odczuwa czasem coś tak egzotycznego, jak gniew. Dziubdziuś się nie gniewa – „nie umi”. Głośno za to wydaje okrzyki paszczą. Jesteśmy jednym narodem! Kochajmy się jak bracia! Darujmy sobie nasze winy! Ejże, radośni obywatele: moje ekstremalne zdanie sprowadza się do konstatacji, że ani nie rodzimy się równi (bo jedni mają smykałkę do muzyki, inni do kradzieży), ani równo nie zarabiamy bez względu na umiejętności (głupsi mają o dziwo więcej), ani też nie charakteryzujemy się taką samą wrażliwością. Więc dalej jazda mi z tymi pierdołami o równości i zgodzie! Bank niczego mi nie daruje – ale ja mam niby mówić dobrze o bankach, tak? No to won z mojego życia! (A propos: nie mam w bankach żadnych długów).

I wreszcie zmora mojego życia – farbowane szczury polityczne. Dawni agenci i donosiciele, lewaki wszelkiej maści, całe to kurestwo sprzedające Polskę za bezcen, nawet nie z godnością przedwojennego złodzieja, który nie brał mniej, jak połowę: dożywotni zakaz pełnienia jakichkolwiek funkcji publicznych, najniższa emerytura, możliwość podróży w jedną stronę na Kołymę czy gdzie tam wybierzecie! Niektórzy pewnie wniosą postulat o wieszaniu. Nie jestem okrutnikiem – ale tym razem odwrócę się i udam, że nie słyszę. Bo może istotnie paru trzeba wywiesić za okno?

No więc tematów jak mrówek. Nie wiadomo w co ręce włożyć, o czym pisać najpierw. I organizm popada w stres: drzemie. Może jutro okaże się bardziej klarowne?

M.Z.

Fot. Gazeta Prawna

poniedziałek, 3 października 2011

Ciągi myślowe



Unikam telewizji jak ognia. Nie oglądam produktów „czwartej władzy”, ponieważ nie jestem ciekaw wnętrza umysłów tej bandy wysoko opłacanych przeciętniaków, których nie tylko nie wybierałem, ale też nie upoważniałem do decydowania o moich gustach, myślach, postrzeganiu świata. Więcej: ja ich po prostu tak dalece nie cenię, że od lat zastanawiam się, czy to aby już nie pogarda…

Ale potem na jesieni przychodzi pierwsze przeziębienie. Ciepłe kapcie, może i łóżko, jakieś aspiryny. I ręka po kilku godzinach ciszy niemal bezwiednie wędruje do pilota, na nim przycisk „Power”. Zaczyna się seans spożywania trucizny…

Dzisiaj na pięciu kolejnych programach trafiłem zrządzeniem losu na reklamy. TYLKO NA REKLAMY! Czy nie widzą Państwo czegoś wręcz diabolicznego w fakcie, że manipulując pilotem w krótkim, kilkunastominutowym czasie trafia się wyłącznie na reklamy? A tam: żryj, mebluj się, kupuj nowe żyrandole, trafiaj zniżki na super drogie auta, kupuj sralny papier pięciowarstwowy, wspomagaj sieciowe markety, znowu żryj, dzieciom po sto rzekomo tanich zeszytów, i znów natężaj się nad porcelaną, przyklejaj plaster na zmęczone nogi, smaruj zad czymś znieczulającym… W imię jakiejś opętanej idei konsumuj, wydalaj, znowu konsumuj, jeśli nie masz kasy to pożyczaj, gdy braknie na spłaty to konsoliduj długi… Jak jakiś robal. Żryj i wydalaj. Płacz i płać! Będziesz szczęśliwy jako posiadacz, konsument, pal sześć, że ci to wszystko niepotrzebne, w końcu ile żyrandoli można wieszać w jednym pokoju, ile kupować drogich aut na kredyt 50/50, ile ton tego sralnego papieru schować za szafą?

Wymiękłem po piętnastu minutach, znów przycisk „Power”, błogosławiona cisza. Myśl uporczywa: gdzie my właściwie jesteśmy? To już pełna destrukcja, czy tylko jej uwertura? W konkurencyjnym radio oficer frontu ideolo, jakieś znane nazwisko, napręża się jak w obstrukcji, przesłuchuje znanego lewackiego polityka. „Co pan myśli o tym, co o tamtym”… Człowieku, zmiłuj się: lewacy nie myślą, lewacy wykonują instrukcje, lewacy chcą by się stał ich wymarzony raj! I nie chcą uwierzyć, że nawet gdyby się stał – to pierwsi pójdą pod nóż, nie nacieszą za długo niczym, słodkie owoce triumfu nie dla nich! Taka jest sowiecka doktryna, taka praktyka. Więc nie będzie żadnych po ichniemu sprywatyzowanych szpitali, będzie co najwyżej prywatny dół i takiż grabarz.

Informacja z sieci: w Zielonej Górze policyjne nie oznakowane auto zabiło przechodnia. Znów chcieli spacyfikować kibiców, tym razem żużlowych. Ich ograniczenia prędkości nie obowiązują. Pałkarze do środka, noga na gaz, niech uważa ten co na piechotę… Szukam w dostępnych internetowo enuncjacjach prasowych szczegółów. Nie ma nic. Coś podpalono w odwecie, kogoś pobito, innego zatrzymano. Ogólnie, tylko ogólnie. Gdzie dziennikarze agencyjni, którzy dawno tam powinni być, rozmawiać ze świadkami, opisywać prawdziwe przyczyny i prawdziwy przebieg zdarzeń? Instynkt podpowiada: może i byli, ale kto im te informacje puści? Jak je wyłuskać z powodzi reklam i namawiania do żarcia i srania? Teraz trzeba czekać na odgórną wykładnię z politbiura, pierwsze komentarze najpewniej dopiero około dwudziestej. Jakie będą? Jak zwykle – kłamliwe. Coraz większa grupa odbiorców już wie: PRZEKAZIORY GORZEJ JAK ZA KOMUNIZMU, kłamią zawsze i wszędzie, więc po co sobie zawracać nimi głowę?

A więc destrukcja wszystkiego, czy jeszcze wybiórcza? Z ostatniej chwili info o tym, że w odwecie podpalono kilka radiowozów. I co wam pałkarze po systemach destrukcji słuchu w Warszawie, gdy w małym, odległym od stolicy mieście użyto na przykład tradycyjnych butelek z benzyną?

M.Z.

sobota, 1 października 2011

Nie będę grał w ruletkę!


Bankowi oszuści w natarciu! Bo jak inaczej to nazwać? Jak inaczej podejść do planu zawładnięcia kolejnym sektorem własności poza-bankowej? Działają po cichu, ale sprawnie. Krótka opinia o tak zwanej odwróconej hipotece. Posiadacz mieszkania własnościowego sprzedaje ja bankowi na zasadzie rat. Wycena nieruchomości, ustalenie kwoty, za którą bank w określonym czasie gotów jest odkupić rzecz od właściciela, wypłacanie comiesięcznych rat. Samotni starsi ludzie teoretycznie mogą w ten sposób poprawić swój byt materialny. Co bogatsi zapewne zwiedzić kawałek świata.

Ale dlaczego ja właściwie mówię o samotnych? Przecież może to zrobić również ojciec wielodzietnej rodziny i dziadek wnukom…

Teoretycznie mnie to nie dotyczy – nie jestem u siebie, ale na pasku jakiegoś bliżej nieokreślonego „Miasta”. Skoro bowiem mieszkanie nie moje to nie oddam się finansowej rozpuście, nie wykupię „odwróconej hipoteki”, nie przehulam kasy na filipińskich dziwkach żeńskich lub męskich, czy luksusowych wczasach pod namiotem nad zimnym Bałtykiem.

No ale lubię od czasu do czasu pofantazjować. Jestem w stosownym wieku, zakładam, że mieszkanie moje, dzielnica atrakcyjna, idę do banku i mówię „Bierzcie, miesięcznie chcę za to trzy tysiące”. Ale, ale – powiada bank – musimy najpierw wycenić pańską własność. I wyceniają. Oczywiście według własnych zasad. Nie sądzę, by wyszło, że te moje m-ileś warte jest więcej, niż jakieś 500 tysięcy złotych. Wykonajmy więc szybkie obliczenie: ile lat bank będzie płacił mi te trzy tysiaki miesięcznie, by mu się transakcja opłacała? 166,66 miesiąca. Niecałe czternaście lat.

Więc co stanie się jeśli pożyję jeszcze piętnaście, czyli rok dłużej? Przyjdzie miły pan i poda szklaneczkę „czegoś absolutnie bezbolesnego”? A może z przejeżdżającego samochodu ktoś odda serię z automatu? Spadnę ze schodów? Izba skarbowa skieruje mnie do kliniki eutanazyjnej na przymusowe „badania”?

A co z moją żoną, moimi dziećmi albo wnukami? Przeklną sukinsyna, co przepartaczył dobro w najgłupszy z możliwych sposobów? Tak, idiotów bez fantazji nie wspomina się na ogół ciepło. Co innego taki modelowy pradziadek, który na paryskie kurewki i latającą po talerzu kulkę w Monte Carlo wydał całą fortunę. No, z tą całością może trochę przesadzam, wywiózł to, co dało się zapakować do walizki, mało nie było, ale też małżeńskiej sypialni nie wywoził. W końcu wrócił do prababci, a ta po sprawdzeniu, czy uciekinier nie ma pryszczy na uszach - darowała. Współcześni bliscy tacy wspaniałomyślni raczej nie są.

Niedawno jakiś bankowy prachwost chciał mnie namówić na dyskusję o tym problemie. Szczerze mówiąc kazałem się gościowi pocałować w doopę. Jak najuroczyściej oświadczam, że tę „inicjatywę bankową” uważam za zwykłe szalbierstwo. A o czymś takim nie ma co poważnie dywagować.

M.Z.