Jeszcze niedawno na szczycie rankingów popularności
znajdował się Nowy Ekran. Reszta politycznych portali zdawała się obsuwać w
nicość, Ekran bił ich na głowę pomysłami, świeżością i otwartością mówienia o
wszystkim i wszystkich. Jak dzisiaj wiadomo nie trwało to szczególnie długo,
był jakiś spór pomiędzy postaciami wiodącymi portalu, rzecz się rozpadła na dwa
sporej wielkości kawałki, żaden z nich jakoś nie przypomina pierwowzoru. Mimo
iż kolejne pokolenia „gwiazd” blogerskich co jakiś czas składają płomienne
deklaracje o służbie jawnemu słowu i demokracji… Mało to widać nośne. W 3Obiegu króluje system
opierania się bezprawnym mandatom, Łażący Łazarz ma tu swoje pięć minut i
chwała mu za to – w Neonie24 znów przemawia Ryszard Opara i znów mało kogo
przekonuje. Rzeczy stały się swoimi własnymi cieniami. Opisując to kolokwialnie
aż chce się powiedzieć, że niby śmieszne ruchy niegodne filozofów te same – ale
brak pasji przed spełnieniem rodzi zmęczenie. A to bardzo smutny widok…
Co mnie akurat dzisiaj
napadło, że o tych właśnie detalach zaczynam? Otóż element, względem którego
prowadziłem swojego czasu zajadłą polemikę z Tomaszem Parolem, czyli Łazarzem.
Chodziło – przypomnę – o miejsce ludzi młodych w świecie. Łazarz utrzymywał, że
tylko młodzi są w stanie ten świat zadziwić, wnieść doń jakieś nowe elementy,
uporządkować wszystko i tchnąć ducha w zmurszałą materię. Nie zgadzałem się z
tym wtedy i nie zgadzam dzisiaj. Z prostego powodu: jak moje obserwacje mi
podpowiadają młodzi nie mają woli słuchania i uczenia się, także od starszych,
chętniej bawią się w życie i życiem, niż w nim aktywnie uczestniczą, wreszcie
miotają się bez sensu w pogardzie dla wartości, których nie wymyślili sami. A
nie wymyślili niemal niczego… To ich dyskwalifikuje. Na szczęście na krótko –
młodość przemija jak wiatr i wkrótce po debiucie młodzi „neo-myśliciele”
zostają starymi durniami, niektórym zostaje to już na długo.
W ciągu tych kilku
wstępnych miesięcy bieżącego roku miałem z młodymi do czynienia w sposób
intensywny. Sprzedawałem im swoje niechciane samochody – i kupowałem od nich
złudne nadzieje na kolejnych czterech kółkach. Interesy kupna okazały się najgorszymi
ze wszystkich, jakie kiedykolwiek w życiu przeprowadziłem, do dzisiaj ponoszę
tego konsekwencje. Tak czy siak – jest powód, by kilka prawidłowości z tego co
mnie spotkało wywieść. Tak, bardzo to subiektywne i jednostkowe. Ale czy na
pewno tylko takie? Czy na pewno nie warte rozpowszechnienia, jeśli za każdym
razem powtarzalne w niemal dokładnie ten sam sposób?
„Jestem młody i piękny, pewnie też i mądry, czas
mnie nie dotyczy… „ Umawia się
taki młodzian na oglądanie obiektu o siódmej wieczorem, gdyby nie moja latarka
pewnie niczego by nie zobaczył w podwoziu czy wnętrzu komory silnika – ale w
niczym mu to nie przeszkadza, „wie pan,
skąd ta cena, jak tak można…” Oczywiście chodzi nie o sam obiekt, ten mam
nienaganny, chodzi o urwanie jak największego kawałka kwoty do zapłacenia. Nic
z tego! Bierzesz za ile mówię – bierz. Nie bierzesz – nie zawracaj gitary! Ale
młody nigdzie się nie spieszy. Ani wtedy, gdy kupuje ode mnie w ciemno – ani
wtedy, gdy w biały dzień przy innym obiekcie chciałby jeszcze dowód
rejestracyjny sprawdzić na miejscowej komendzie. Godzę się, nie mam nic do
ukrycia, policyjna ekspertyza dokumentów tylko to potwierdza. Nie ma "dziękuję", nie ma "przepraszam", widać wszystkim młodym i pięknym "się należy"... I wieczorem i w
dzień młodzi odjeżdżają w poczuciu dobrze spełnionego „obowiązku”. Znów
jakiegoś starca udało im się zrobić w konia. A co? A kto im zabroni? Nie wiedzą tylko jednego: tkwią w iluzji. Dostałem
dokładnie tyle pieniędzy, ile chciałem dostać. I sprzedałem pojazdy, w których
nie było żadnych wad ukrytych, pominiętych czy takich, o których bym wiedział,
ale nie raczyłem powiedzieć. Wszystko jak na
talerzu…
„Kłamię, bo to moje niezbywalne prawo młodości…” Szczególnie niebezpieczny gatunek młodego,
sprzedającego coś człowieka. Rzecz jest na ogół współwłasnością, drugi posiadacz
to starszy człowiek, niekiedy dziadek kierowcy. Samochód pozornie należy do
wyjątkowo zadbanych, ogłoszenie Allegro powiada wprost o nienagannym stanie
technicznym pojazdu. I pierwszy ogląd zdaje się potwierdzać to wrażenie. Młody
spokojnie siedzi na kanapie i opowiada: tu
faktury napraw, tam dowody wymian, garażowaliśmy, wszystko jest w jak
najlepszym stanie, no, do wymiany jakiś jeden tłumik. Owszem, cena wysoka, ale
odzwierciedla wartość rzeczy – a ta jest wręcz „niebotycznie doskonała”.
Młody siedzi na mojej kanapie – i kłamie w żywe oczy. Bo doskonale wie, że
uszczelka pod głowicą domaga się wymiany już pół co najmniej roku, ślady
wypływającego oleju starannie przytarte szmatką. „Wie pan, dostałem się na studia dzienne, nie mam czasu na zajmowanie
się samochodem, no i potrzebuję trochę gotówki…” Przeglądam dokumenty,
zgadza się, są faktury napraw, metryczki alarmu i zestaw nieużywanych kluczy
zapasowych. Podczas krótkiej jazdy próbnej tylko jeden element może budzić
niepokój: dość daleko wychylający się w kierunku pola przegrzania wskaźnik
temperatury silnika. „Wie pan, zawsze tak
było, ale to przecież wskaźnik orientacyjny, inny w każdym aucie…”
Teoretycznie zgadza się, tak bywa i nie ma co się czepiać. Tym bardziej, że
wskaźnik zachowuje się stabilnie. Transakcja zawarta, kasa przeliczona, młody z
panienką, która mu towarzyszyła zapewne jako świadek znika w sinej dali.
Wady auta? Głównie ukryte:
przepalona uszczelka podgłowicowa, gęsta maź w chłodnicy i całym układzie
chłodzenia, na gorąco rzecz nie do
zdiagnozowania, a przecież taki właśnie rozgrzany samochód trafił do oglądu pod
moim domem.
Zniszczony rozrząd i wszystkie paski napędzające zawory i
alternator, układ wydechowy w całości osłonięty jakimiś blaszkami, potem
wyjdzie, że pod spodem zgniły dokumentnie. Czy da się naprawić? Oczywiście tak:
za dodatkowe prawie półtora tysiąca złotych. Auto unieruchomione. Właściciel
nawet nie zająknął się na temat możliwości innej, niż jego własna oceny. Nie,
on wszystko wie, widział, opisał „zgodnie z prawdą”, on gwarantował, on
opowiadał o fikcyjnych zdarzeniach jakby miały miejsce naprawdę. Krótko:
wsadził mnie na takiego konia, na jakim nie siedziałem już od lat.
Co to w ogóle za zjawisko
związane z młodymi handlarzami? Cóż, doskonale zdaje się to tłumaczyć Gabriel
Maciejewski, Coryllus, w Salonie24. Pisz on tam tak:
„…Jak już zauważyliście mimochodem trochę, opisaliśmy
sobie nasz świat jako rzeczywistość binarną, w której jedynkami są pozoranci, a
zerami parodyści. Wszystko przez to, że praca pozorantów jest o wiele cięższa
niż parodystów, a to z tego względu, że muszą oni znaleźć jakiś punkt
odniesienia całkowicie autentyczny, a następnie wykreować całe, złożone nieraz
sytuacje, które mają również zrobić wrażenie autentycznych i poważnych.
Parodyści zaś mają za zadanie jedynie udać głupiego…”
Pozorant sformułował
ogłoszenie, które miało przyciągnąć potencjalnych klientów. I tak się stało. Oparł
inserat o zmyślone dane i fakty, z lekka tylko lukrując całość informacją o
stanie lakieru. Jest rzeczywiście niezły. Zresztą jaki ma być w samochodzie fabrycznie cynkowanym? Ale
już w rozmowie bezpośredniej właściciel nieszczęsnego auta zmienił emploi, począł
uciekać w kierunku parodysty: rżnął głupa ile wlezie, łgał i kręcił z lekka
tylko starając się zachować pozory prawdomówności. Widać miałem słabszy dzień –
nabrałem się. Dzisiaj studiuję paragrafy Kodeksu Cywilnego dotyczące oszustwa
konsumenckiego. I daję słowo: porządnie odrobię lekcję.
Co dalej w materii
technicznej? Młody od Peugeota albo zwróci koszty na bazie stosownych
dokumentów i faktur – albo spotka się ze mną na sali sądowej. Że co, że będzie
to wszystko długo trwało? Bez znaczenia,
trzeba nierzetelnego sprzedawcę moresu nauczyć. Na razie ćwiczę cierpliwość i
pewną rękę: golę się bez spoglądania w
lustro. Nie znoszę widoku tego gościa po drugiej stronie szkła…
M.Z.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz