poniedziałek, 17 lutego 2014

Obrazki z podróży: PRZYSTAŃ

Oczywiście nie upłynęło jeszcze dwanaście kalendarzowych miesięcy - ale w pamięci to, co niżej opisuję zdarzyło się rok temu. Myślę jednak, że warto dzisiaj, gdy powstają dopiero letnie plany, przypomnieć tamten tekst. O świetnym miejscu i świetnych ludziach.
***********************************************************************************


W pierwszym planie przystań to właściwie pomost. Solidny, wyraźnie wyznaczający ostrym załamaniem miejsce do kąpieli nawet dla dzieci i niewprawnych. Starannie odnowiony po długiej zimie. Jezioro w tym miejscu, pod wysoką skarpą sprawia wrażenie cichego. Pomiędzy resztkami trzcin po stronie cumowania łódek przemyka masa rybiej  drobnicy, nie reagują na odgłos ludzkich kroków. Można usiąść albo stanąć - i posłuchać jakie dźwięki niesie woda. Piła tarczowa gdzieś daleko, po drugiej stronie na niewielkie wzniesienie wspina się traktor. Spokój.


Prawdziwa przystań jest wyżej. Trochę drewnianych stopni, pole trawy z wąską ścieżką, drewniane ogrodzenie i nieco dalej biel ściany domku. Z tej odległości sprawia wrażenie maleństwa. Ale to pozór. Ma w sobie wszystko, co powinien mieć wielki, prawdziwy Dom. Ale o tym za chwilę…




                                      Ogłoszenie
Tak ich znalazłem: w sieci, na dobrze zrobionej, przyjaznej stronie http://www.dunaj.olecko.pl/ Jedzie się z odrobiną niepokoju. Trafię – nie trafię, kto jest gospodarzem, co to za ludzie, pokój jak na fotce, czy fotograficzna fikcja? Są już na Mazurach pensjonaty wytworne, komfortowe, drogie jak diabli – ale są. Ta ich część, którą znam zimna jak noc styczniowa.
Im drożej tym gorzej...  Podobno to się nazywa „profesjonalizm”. A żeby ich… W dojeździe do „Dunajówki”, bo o niej będzie mowa, pomocna wskazówka ze strony internetowej. Trafiamy jak po sznurku. Domek, solidna brama, ładny podjazd, obok jakieś iglaki, wita starszy pan, później nazywany już tylko Dziadkiem Antonim. Wchodźcie, oglądajcie, nie ma nikogo, możecie wybierać pokój… Wybieramy ten zamówiony, Różany z balkonem. Miły i jakiś taki przyjazny. – Renata ma ważną sprawę w przedszkolu, zaraz do niej zadzwonię to przerwie i przyjedzie…- Panie, spokojnie, rozpakujemy się trochę, proszę nie przyspieszać niczego. Napilibyśmy się tylko kawy albo herbaty, jeśli można oczywiście…
- A co ma nie być można, chodźcie, pokażę wam kuchnię, jest wszystko gotowe, tylko brać, to wszystko do dyspozycji… –

Piję herbatę przy dużym stole pod solidnym zadaszeniem ganku. Kręci się w głowie: kto tu do diabła napompował tyle świeżego powietrza? Jest otumaniające, nie pomaga ani jeden papieros, ani nawet dwa.

                                               Łowy niespełnione
Kolejny dzień, siódma rano, może wpół do ósmej, pukanie. - Marek, przepraszam, nie masz przypadkiem aparatu fotograficznego pod ręką? Wiesz, złowiłem szczupaka i chcę go puścić, ale trzeba najpierw cyknąć fotkę…-
- Jasne, trzymaj, już się przebieram i też biegnę…
Po kilku chwilach jestem na pomoście. Andrzej, właściciel całości, trzyma pod powierzchnią wody ledwo poruszającego się Potwora. To znaczy – bywają większe. Ale ten to zbójnik głębinowy, z  mocno ciemnym grzbietem i bardzo jasnym brzuchem. Stoi w wodzie prawidłowo, ale nie porusza się. Aparat zaciął się, może padła bateria, wymieniam i trzaskam jeszcze kilka ujęć. – Waży jakieś osiem kilo i pewnie ma z osiemnaście lat. Słuchaj, musisz mnie poprzeć – ja go naprawdę chcę wypuścić… - Szczupak powoli ożywa. I w pewnej chwili jednym wytrenowanym ruchem robi zwrot w kierunku podtrzymującej go ręki, z Andrzejowego palca tryska krew. Ryba schodzi w głąb, pod pomost i niknie z widoku. Ślady na palcu głębokie, równo cięte, czerwona ciecz pojawia się jakby znikąd. – E tam, do wesela, pardon, do imienin dziadka zagoi się.-  Wracamy na górę skarpy. Dziadek Antoni jest wściekły: - Tak się nie robi! Była walka, przegrał, miał trafić na stół!-  Andrzej broni się niemrawo: - Dziadek, rybę kupimy w sklepie, tyle lat tu żył, niech popływa jeszcze trochę, zobaczysz, on wróci na przystań…

                                               Ekipa
Właściciele pensjonatu: Renata i Andrzej Dunaj. Stąd nazwa: „Dunajówka”. Dziadek Antoni Ciborowski: prawdziwy dziadek, ojciec Renaty. Dwóch synów Tomek i Michał, podobni do siebie, trudno dociec który jest który. Trzech córek nigdy nie poznaliśmy, miały zjechać dzień po naszym wyjeździe. Domek (w poniemieckiej wersji) kupiony z częścią działki w roku 1992, w niczym na starym, nie do powielenia zdjęciu, nie przypomina miejsca, w którym mieszkamy. Rozbudowa trwała lata całe, ten rok jest dopiero drugim, w którym przyjmowani są goście z zewnątrz. – Skąd pięć pokoi na górze? Ano stąd, że i dzieci pięcioro. Mieliśmy kiedyś takie marzenie, żeby tu było miejsce na wszystkie rodzinne spotkania. Ale wiesz – Renata śmieje się trochę smutno - to nie zawsze wychodzi, dwie najstarsze mają już swoje rodziny i dzieci, los rozpędził towarzystwo po całej Polsce, bo to i Gdańsk i Poznań. A przecież nie wiadomo jak się życie potoczy chłopakom, mają swoje plany… Więc mówisz, że to wszystko wygląda na Przystań? Masz rację, tak miało być. Tylko nie sądziłam, że będzie od razu widoczne… -

                                                  Dobre duchy
Dziadek Antoni przez całe życie pracował „na kolei”. Budował kolejową infrastrukturę, naprawiał kolejowe mosty i wiadukty, raz w delegacji tu, kiedy indziej kilkaset kilometrów dalej. Po przejściu na emeryturę i śmierci żony usiadł – i po prostu nie wiedział co będzie dalej. W środku kołatała się resztka energii – ale nie  było celu. Przez ten domek i działkę kupioną w 1992 roku wszystko nabrało sensu. No ale jeśli coś ma być zbudowane czy zmienione dla dzieci – to musi być najwyższej jakości. A w tamtych latach nic nie było proste. Materiały trzeba było zdobywać, a te, które przyjeżdżały dokładnie sprawdzać, trafiały się buble pierwszej jakości. I tak to trwało latami, jesienią i zimą w pojedynkę, dzieci miały własne zajęcia w pobliskim mieście. Andrzej został radnym, później szefem powiatowej komisji rewizyjnej, pracowicie
ciągnął tę swoją protetykę, dzieciaki też kosztują. Renatę rwało do innych zajęć – wymarzyła sobie własne prywatne przedszkole i żłobek. I dopięła tego! Miała dobrą rękę do takich zajęć, to podstawa pedagogicznego wykształcenia – ale czasem nie starczało doby na ogarnięcie wszystkiego. Antoni piłował, kleił, wylewał, łatał, reperował rowery wszystkim wokół, kosił trawę i gotował obiady. Także dla tych niemot, które snuły się gdzieś w okolicy. – No bo panie to też człowiek, nie? Należy im się talerz zupy… - Pewnie i należy. Potężna wkładka mięsna to już gratis, pokosisz wzamian trawę, ale nie zrób sobie krzywdy… Chłopcy posadzili przez domem, od strony ulicy iglaki. I oczywiście awantura: dwa czy trzy krzywo, nie w linii! - To przecież nie chodzi o te centymetry – ale robota to robota, ma być wykonana porządnie!-
        Dobry duch Antoni nie liczył lat, po co. Samo się wszystko sumowało, jedne dzieciaki rosły, rodziły kolejne pokolenia, inne kończyły szkoły i majstrowały własne Plany. Którejś wiosny nieproszone przyszło osłabienie. Głowa chciała – ale ciało już nie tak chętnie. No cóż, zanosi się na osiemdziesiątkę niedługo… Tymczasem nie ma co gadać, sobota idzie wielkimi krokami, trzeba to wszystko przygotować, zjadą wszyscy, nie może być wstydu! – Marek, podrzucisz mnie do miasta, mam tam coś do załatwienia? – Podrzucę, pewnie…

                                             Próba generalna
W czwartek wieczorem, wtedy dziadek Antoni zapowiada ognisko. Zjeżdżają jeszcze przyjaciółki domu, Ela i Joanna. Jeden z braci musiał gdzieś wyskoczyć, więc z nami, zewnętrznymi, jest nas siedmioro. Mój nigdy nie rozpakowany grill zostaje w bagażniku autka, wożę go już chyba piąty rok i nigdy na Mazurach się nie przydał. Andrzej powiada, że w sobotę będzie nie taka garstka, ale ze trzydzieści osób, warto wszystko przećwiczyć dzisiaj. Renata lekko go strofuje: - Spalisz, zobaczysz, że spalisz! – Ale nie, udało się,
mięsiwa przepyszne. Dziadek Antoni lekko zakłopotany, po kilku minutach wszystko mija. My, ci jeszcze niedawno inni, czujemy się już jak w domu. Nie wiem jak oni to robią – ale działa. Przystań rusza. I nic o polityce. Nie ma czasu, nie ma zegarków, jest doskonale nocne, mazurskie niebo, jest domowa nalewka. „Dunajówka”, a jakże! Pyszności, nie jak winko pepsinowe mojego dzieciństwa, na apetyt, dla nieletnich i matek karmiących. – Przyjedziecie tu jeszcze? – Ba, gdy tylko się uda! – No to się postarajcie, pokój znacie, nas znacie, teren też, wystarczy jeden telefon… -
 +  +  +  +  +

No i potem sobota - musimy wracać do własnego domu. Po raz pierwszy od wielu lat jest mi smutno i jakoś nie tak. Stara nawigacja nie widzi obwodnicy Olecka, teoretycznie jedziemy w szczerym polu. Mogę to niby wpisać do durnowatej elektronicznej pamięci – ale dziwnie nie mam ochoty. To moja Przystań, nie dla wszystkich!

Marek Zarębski

Fot. strona "Dunajówka"
Magda Faliszewska
Autor 

Brak komentarzy: