Poproszono mnie o przywołanie tekstu ubiegłorocznego, ponoć trudno go znaleźć w powodzi rozważań politycznych. Proszę bardzo. Oto
Motoryzacja
dla wielu jej
komentatorów od zawsze miała ścisłe związki z seksem. Powiadają, że w
Ameryce większość
seksualnych inicjacji dokonywała się na tylnej kanapie długiego na sześć
metrów
sedana rodziców. W Europie, a zwłaszcza tak zwanej socjalistycznej jej
części, na początku lat 80-tych kłopoty metrażowe wnętrz samochodowych
skutecznie blokowały rozwój
potęgi przedszkolnej tych państw. No bo niby jak „to” zrobić w
Trabancie?
Maluchu? Albo które z naszych rodziców pożyczało nam Poloneza do
wyczynów
koedukacyjnych?
Zacznijmy jednak od narysowania pewnego tła opowieści. Praga czeska, rok 1981, sierpień. Czasopisma młodzieżowe, pracowałem wtedy w jednym z nich, wymieniały się z sąsiadami załogą dziennikarską. Bo niby byliśmy w jednym obozie - tyle że w sąsiednich barakach. Przyjeżdżała do Warszawy z Pragi dajmy na to Jana, dostawała jakieś pieniądze za rzekomo wydrukowane u nas jej testy i akceptowała program turystyczny, jaki moja redakcja dla niej wymyśliła. Był więc Toruń, Malbork, Gdańsk, a potem festiwal piosenki w Sopocie. Zachwyt Jany nieopisany: ile u was wolno, ale macie dobrze i tak dalej. Potem krótko w Warszawie i obydwoje wsiadaliśmy do samolotu, leciałem na drugą zmianę do Pragi.
To naprawdę śliczne miasto! Kto nie wierzy niechaj pojedzie, nie będzie zawiedziony. Wtedy najbardziej podobały mi się oczywiście dziewczyny. Nieco mniej systemy wychowawcze, jakie stosowano wobec niesfornych politycznie… Chciałem napisać „dysydentów” – ale to wielka przesada. Kiedy poznałem Honzę pracował jako dozorca jednej ze starych praskich kamienic. Były asystent na miejscowej Akademii Sztuk Pięknych, wzięty malarz, napyskował jakiemuś partyjnemu profesorowi i dostał dwa lata takiej kary. Osiem godzin dziennie, przyozdobiony skórzanym fartuchem leniwie poruszał miotłą. Co jakiś czas popijając napój chłodzący z płaskiej butelki w papierowej torebce. Napój miał prawie sześćdziesiąt fikołków – ale Honza powiadał, że substytutów nie znosi i basta.
Wieczorem dozorca przekształcał się w
rasowego playboya. Nie, dobrego auta, kupionego za pieniądze ze sprzedaży
Austriakom cyklu aktów władza nie odebrała. Auto budziło mój szczery podziw,
nigdy przedtem takiego nie widziałem. Była to bowiem Matra Murena. Dokładnie i
bezwzględnie TRZYOSOBOWA! Tak, tak – obok fotela kierowcy mieściła się
dwuosobowa konstrukcja dla pasażerów. Za plecami pierwszego i
jedynego rzędu siedzeń wmontowano silnik o pojemności dwóch litrów. Mruczał
pięknie, nie przeszkadzał w rozmowie, ale też jeździł jak szatan. Mógłbym
powiedzieć, że była to całkowicie perwersyjna francuska odpowiedź na
enerdowskiego Trabanta – karoseria Mureny była bowiem plastikowa, przymocowana
starannie do kratownicowej konstrukcji nadwozia. Prawie jak Trabant – i w tym
„prawie” krył się oczywiście cały urok Matry. A foteliki dla pasażerów miały
jedną wadę – kusiły do przytulania się. I kiedy pierwszy raz siadłem obok
tkwiącej już tam ślicznej narzeczonej Honzy (określił ją potem „model letni,
trzymiesięczny”) ten przyjrzał mi się uważnie i krytycznie. No ale co niby
miałem zrobić? Wystawić tyłek na zewnątrz?
Murena pokonywała praskie uliczki jak rakieta, zdaje się nie pierwszy raz, bo spacerujący tu ludzie (Praga żyje do późnej nocy!) machali na nasz widok ręką. Z tyłu jechała stale spóźniająca się czarna Wołga, pewnie sprawdzali komu to dzisiaj Honza napyskuje i jak go za to ukarać. A propos: czy ktoś wie, że czeska esbecja nazywała się „Najwyższe Bezpieczeństwo”? VB – Vezenaja Bezpecnost. Słowo daję!
Autorem pomysłu, który mojego czeskiego nowego przyjaciela zgubił byłem niestety ja sam. Otóż gdzieś dowiedziałem się, że nieopodal Pragi, mówiło się „Na Bertramce”, ma się odbyć pokaz mody uczniów szkół rzemieślniczych. Sami uczniowie poprzebierają się w swoje projekty i je zademonstrują. Bardzo chciałem mieć zdjęcia z tego zdarzenia. No i pojechaliśmy tam z samego rana, czeska redakcja nie mogąc wysłać swego kierowcy uprosiła u tajniaków zezwolenie dla Honzy. Kolekcja była… nie wiem jaka. Bo modelki, zwane tam manekinkami… Honza czując zew rzucił się natychmiast do zalotów. Kusił, biegał w tę i tamtą stronę, wymachiwał rękoma – aż wreszcie podszedł do mnie i powiedział, że bardzo przeprasza, ale muszę tu poczekać na redakcyjny wóz, on ma właśnie dwie nowe narzeczone i do Matry już się żadną miarą nie zmieszczę. Rozumiałem go.
Dwa dni później zaproszenie na wieczór do Honzy. Duże, ładne mieszkanie na parterze, mnóstwo nieznanych mi ludzi, a ci znani to wyłącznie ze szkoły rzemieślniczej. Lekko podpity gospodarz łapie mnie za ramię już w przedpokoju i melduje wprost, że to wszystko moja wina. Że on to przeze mnie z tą Jitką i Miszą – i teraz nie wie co dalej. Bo one go chyba naprawdę kochają po grób. Tak zresztą jak same siebie. I to jest miłe, ale okropnie męczące. Odpaliłem, że chyba nie po to kupował trzyosobową Murenę, żeby do towarzystwa zapraszać na przykład brata Jitki. Wzrok miał ponury, kiedy ripostował: ty Polak to masz łeb, wszystko sobie wytłumaczysz. No ale dobra, widać tak miało być. Siadaj i polej sobie, nie, nie z tej, to dla zwykłych gości, weź tę brązową butelkę zza lustra…
Dla jasności technicznej: Matry Bagheery i
Mureny są dzisiaj na rynku classic carów prawdziwym rarytasem. Dla porządku
kronikarskiego: na Salonie 24, gdzie opublikowałem pierwszy odcinek
samochodowo-historyczny, krew lała się gęsto, proszono mnie, by w kolejnym
odcinku opowieści nikt do nikogo nie strzelał. No to nie strzela. Za to jest
sex – a nawet może i sieben…
To nie tak? No może i nie tak…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz