piątek, 14 lutego 2014

DLACZEGO NIE CHCĘ BYĆ TAKIM "EUROPEJCZYKIEM"



W pewnym duńskim ogrodzie zoologicznym wystawiono spektakl: zabicie żyrafy. Młody, zdrowy samiec o niezbyt pewnym genetycznie pochodzeniu pozbawiony został życia na oczach zgromadzonej gawiedzi, także dzieci, poćwiartowany, a jego szczątki rzucone lwom na pożarcie. Nie ma co prawda opisów aplauzu publiczności – ale wypada się domyślać, że teatrum nie wzbudziło odrazy, publika dotrwała do końca. W polskiej sieci zdarzenie owo jest już dość mocno nagłośnione. I dziwnie zbiega się z doniesieniami z nieodległej Belgii, w której właśnie dopuszczono eutanazję ciężko chorych dzieci. Dlatego złamię zasadę felietonu i pointę umieszczę na początku: w żadnym wypadku nie przyznaję się do chęci bycia takim Europejczykiem. Więcej: gardzę ludźmi, którzy skłonni są wyprawiać podobne rzeczy.
 ****************
Kiedy przed ładnymi paroma laty skierowano mnie na kilkunastodniowe szkolenie do Kopenhagi – wróciłem tym miastem i krajem po prostu oszołomiony. Na początku znajomym pytającym o wrażenie odpowiadałem krótko i wykrętnie, że jak kto lubi poziom najdoskonalej przedstawiony w serii filmów o gangu Olsena – to proszę bardzo, niechaj tam jedzie i nie wraca. Długo potem Dania jawiła mi się jako niezbyt szczęśliwa mieszanina fabrycznego zgrzytu maszyn i perfekcyjnej organizacji wszystkiego, od codziennych zajęć po młodzieńcze zaloty. Chciało się rzygać po prostu! Owszem, sterylnie czyste mury domów i niektórych fabryk, pokracznie eksponowana wola nie szkodzenia innym – to się mogło podobać. Mniej szklane spojrzenia niczego nie wyrażające, pedałowanie po centrum zatłoczonego miasta w futrze z norek, za to na rowerze marki „Bałtyk” (albo innym, podobnie prymitywnym), możliwość podjechania niemal pod samo okno pałacu królowej. I już zupełnie nie: bezczelne eksponowanie własnego zdania, opinii i znaczenia, furia wychodząca z zaskoczonego czymś niepomyślnym Duńczyka i tępe kopiowanie zagranicznych wzorów, zresztą ze wszystkich zakątków świata.
 ******************
A skąd owo szkolenie się w ogóle wzięło? Otóż pewna firma chemiczna postanowiła uszczęśliwić polski rynek kosmetykami samochodowymi własnej produkcji. Kosmetyki naprawdę były na najwyższym poziomie, niestety ich cena również. A zabrano się do wejścia na nasz rynek w sposób „naukowy”, to jest zamówiono najpierw za potężne pieniądze analizę tego rynku. Trudno mi dzisiaj wyrokować kto tu kogo zrobił w konia, wyszło na to, że podstawowym, wręcz niezbędnym preparatem chemicznym używanym w samochodach polskich jest tak zwany samostart. Bez niego nikt nigdzie nie pojedzie, konieczne jest wtryśniecie do filtra powietrza łatwopalnej mieszaniny eteru i jakich innych bliżej nieznanych świństw. Była to bzdura jakich mało – ale Duńczycy przyjęli ją za podstawę swych działań. I wkrótce w magazynach mojej firmy pojawiły się pakiety startowe: klient miał obowiązek wykupienia dwóch czy trzech dobrych specyfików na przykład do polerowania karoserii – i koniecznie czterech „samogwałtów”. Jak łatwo się domyślić nikt nie zamierzał własnymi pieniędzmi potwierdzać słuszności głupiej analizy rynkowej. Zwłaszcza, że z południa zaatakowali Włosi oferując preparaty co prawda gorszej jakości, ale za to parokrotnie tańsze…
*******************
Kopenhaskie szkolenie rozpoczęło się od przedstawienia nam sposobów, w jaki Duńczycy podobno sprzedają swoje produkty na całym świecie. Już po godzinie wiadomym było, że najgłupszy polski handlowiec podobne wieści ma w małym palcu i takimże małym poważaniu. Opiekun grupy i zarazem wykładowca dość szybko połapał się, że nie ma do czynienia z idiotami i tak nam przedstawiając sztukę sprzedaży daleko nie zajdzie. Postanowił pokazać jak w rzeczywistości wygląda produkcja preparatów, jak się je reklamuje i dlaczego właśnie tak. I wzbogacić samo szkolenie o program ukazania nam wspaniałości Danii. Nie przewidział jednak, że właśnie zaprosił nas na spektakl, który w jego imaginacji miał eksponować duńskie przewagi nad resztą świata – w naszej był tylko marnym kabaretem.
*********************
Jak się produkuje aerozol w puszce? Na taśmie jakiejś fabryczki, w której właściwą pracę wykonują automaty, a ludzie ograniczają swój wysiłek do pilnowania prawidłowości ich pracy. Mnóstwo przy tym hałasu i smrodu, odczynniki niemiłosiernie drażnią drogi oddechowe, w końcu gdzieś tam pod koniec procesu produkcyjnego do tekturowego pudełka wpada gotowe opakowanie mleczka pielęgnacyjnego czy „mordercy niechcianych zapachów”. Przeciętny dorosły Polak takie rzeczy widywał pewnie i po sto razy, a ktoś, jak wspomniana grupa handlowców, kto bywał tu i ówdzie wiedział nawet co jest czynnikiem aktywnym, a co tylko nośnikiem ciśnienia w aluminiowej tubce. Nasz guru i przywódca był tymczasem wspomnianym smrodem i hałasem po prostu zachwycony! I te uczucia zdali się podzielać również ci, którzy wokół taśmy uwijali się jak w ukropie. Oni tam, w niewielkim baraczku o odrapanych ścianach, w Polsce już się takich nie widywało, dowodzili, że wypełniają jakąś okropnie ważną misję – i gdyby tylko przestali na chwilę to świat bez wątpienia zawalił by się z okropnym hukiem. Akt pierwszy przerwał na szczęście donośny dzwonek. Przerwa obiadowa. Hałas ustał, smród zelżał, udaliśmy się do zakładowej stołówki. Sąsiedni budynek z brązowej cegły, otoczony jakimiś małymi, starannie przystrzyżonymi krzaczkami.
**********************
I tu wielkie zdziwienie: sterylnie czysta sala z ładnym wystrojem, mnóstwo dań do wyboru, ceny abonamentowe jak za paczkę zapałek czyli po prostu śmieszne, kilka gatunków piwa do wyboru. Z góry budynku biurowego, nie pokazano nam niestety wnętrz, powoli schodziła się kadra kierownicza. Zadowolona, wypielęgnowana, w nienagannie skrojonych garniturach i sukienkach. Wszyscy uśmiechy na twarzach. I niestety szklane, niczego nie wyrażające oczy. Zjadłem coś, co oni nazywali sałatką, a co w istocie było gęstą zupą, popiłem piwem – i miałem dość gawęd o produkcji. Wieczorem planowalismy przejść do rozmów o zasadach reklamowania wszystkich wyrobów tej fabryki cudów.
***********************
Reklama. Pierwsza plansza: na tle eleganckiego wnętrza stoi wyczyszczony na połysk samochód osobowy epoki Forda T. Dokładniej zaś auto znajduje się już w tym wnętrzu, na grubym dywanie. Dlaczego tak? A bo nasze produkty
umożliwiają doprowadzenie auta do takiego stanu, że można je parkować w salonie… Druga plansza: starszy elegancki pan stoi pod parasolem obok swojego zabytkowego Jaguara i obserwuje jak zmoknięty pies sadowi się na tylnej kanapie pojazdu. O co tu chodzi? A to wy nie wiecie, że Duńczycy są miłośnikami zwierząt? I my specjalnie dla nich opracowaliśmy aerozol, który nie tylko umożliwia łatwe usunięcie psiej sierści, ale też zabija zapach mokrego psiaka. Z grupy pierwszy nie wytrzymuje handlowiec gdzieś z południa Polski i nieśmiało zagaja: my może tego i owego o Danii nie wiemy. Wy natomiast nie wiecie, że w Polsce aut w salonach się nie parkuje, nawet gdy kto takie pomieszczenie posiada. A ładowanie mokrego i śmierdzącego bydlaka na samochodową skórę to już po prostu barbarzyństwo… Opiekun grupy sztywnieje i niemal umiera na zachłyśnięcie własną śliną: no to macie jeszcze bardzo dużo do nadgonienia! My tu jednak uznaliśmy, że przedstawiony kierunek reklamy jest właściwy i tak macie do ludzi gadać! Dobra, widzę, że wam się nie podoba, jedziemy oglądać kopenhaską syrenkę. Wie ktoś o czym ja w ogóle mówię?
***********************
Ktoś wiedział. Komuś pod sklepieniem czaszki kołatały się elementy tej baśni Andersena. Ale może lepiej nie budzić kolejnej furii tego Olsena i nie odzywać się wcale? Tym bardziej, że robi się pora na kolację. Mamy jechać do typowo duńskiej knajpy, ulubionej przewodnika…
***********************
Wokół tego miejsca w porcie, gdzie tuż przy brzegu stoi andersenowska syrenka jeździliśmy ze czterdzieści minut – jakoś kierowca przedstawiający się jako rodowity mieszkaniec Kopenhagi nie mógł trafić na właściwy skręt. W końcu zdecydował się w dziwnym języku zagadnąć o coś jedynego przechodnia ze zmokniętym psem i bez czystego Jaguara: a, to tam, obok najnowszej knajpy tego słynnego piłkarza? No to już wszystko wiadomo! Dojechaliśmy. Na szyi niewielkiego posążku wyraźne ślady piłowania. Oj, nic nie szkodzi, to tylko przyciąga więcej turystów. No to teraz panowie do auta i będziemy jeść. Po kilku minutach stajemy przed typową duńską knajpą: nazywa się „Rio Bravo”. Nie, nie zamawiałem ślimaków, kolegom podano zestaw narządzi tortur do ich otwierania, niestety bez instrukcji obsługi. Dlatego wieczorem, już w hotelu, zmuszeni byli do otworzenia awaryjnych „Przysmaków turysty” przywiezionych z Polski. Ja zamówiłem „Kotlet kowboja”. I dostałem: 35 centymetrów niedosmażonej wołowiny trzycentymetrowej grubości. Frytki na osobnym talerzu, bo się nie mieściły. Poległem w połowie. Piwo nadal smaczne.
***********************
Wracaliśmy promem. Po morzu, które w styczniu zlodowaciałe przypomina drogę wybrukowaną „kocimi łbami”. Kadłub promu stękał z wysiłku, turkotał jak fura na żelaznych kołach, pasażerowie właśnie wykupywali ostatnie flaszki bezcłowej gorzały i spożywali ją wprost na korytarzach. Czemu nie w kabinach? Z prostego powodu: kabina podrzędnej klasy to miejsce, gdzie śpi się nie na jakichś łóżkach, ale wewnątrz rodzaju szuflad. Gdyby podano tam obiad to tylko pod warunkiem, że w menu znajdowały by się wyłącznie naleśniki. Pod powałą nic więcej by się nie zmieściło. Nas, wyszkolonych już polsko-duńskich handlowców pocieszała obietnica szefa duńskiej firmy, że Mercedesy Vito, którymi będziemy rozwozić najlepsze w świecie samochodowe kosmetyki już są zakupione i za kilka dni będziemy je odbierać. Faktycznie, dotrzymał facet słowa. Nie przewidział tylko, że mój Mercedes tak się spodoba właścicielowi polskiej firmy, w której byłem nominalnie zatrudniony, że zamiast tego pojazdu otrzymam Fiata Cinquecento w wersji więziennej, czyli z kratką. Oczywiście miałem w razie jakichś pytań z zagranicy utrzymywać, że Merol właśnie jest na myjni, albo w serwisie…
*************************
Dziwny, zamożny naród ze specyficznym, moim zdanie głupim poczuciem humoru. Owej zamożności nie jestem w stanie wyjaśnić. Duńczycy wszystko robią solennie i do końca – jak tańce to tańce, jak gwałt to babcia też. Później już ustaliłem, że tak naprawdę nie mają żadnej tradycyjnej duńskiej knajpy, Polka od lat tam mieszkająca twierdziła, że Dania to cywilizacja kartofla, zatem zdaniem tambylców nie ma czym się chwalić i lepiej bywać w „Rio Bravo, albo „Hawaii Club”, niż we frytkarni. Nie wiem, może dzisiaj jest już inaczej. Romans z kosmetykami stamtąd pochodzącymi nie trwał zresztą długo – w połowie lat 90-tych nie było takiej siły, by wetknąć klientowi coś, czego nie potrzebuje, nie chce i wyraźnie sobie nie życzy. Na ostatnim spotkaniu z Polakami bąknąłem coś tam Najwyższemu Duńskiemu Autorytetowi, że może jednak należy zweryfikować przekrój oferty. I wtedy w starszym, pozornie nobliwym  panu obudziła się Bestia. Oczy nabiegłe krwią, żyły  na czole, wrzask jak z dna piekła i w co najmniej trzech językach… „Wy mi tu nie będziecie, wydałem polecenie, ja wam, ja was, jeszcze się  policzymy…” Dobrze wiedziałem co mnie czeka i spokojnie zastanawiałem się: „jesteś mordo ty moja w wieku tak zacnym, że teoretycznie mogłeś należeć do duńskiego Waffen SS. Bo tylko to tłumaczy, że nauczyłeś się tak argumentować… Więc gdzie posiałeś Schmeissera z tamtych lat?”.
**************************
Ale prawda jest też i taka, że tych nieszczęsnych Olsenów ktoś w Polsce po prostu oszukał. Ktoś za duże pieniądze opisał im Nibylandię i przekonał, że to właśnie tutaj, u nas. Nie wiem zbyt dokładnie jak się to wszystko formalnie zakończyło, z pracy wylał mnie pewien cwaniaczek, czego jako żywo nie żałuję, opisałem go w kilku poczytnych tygodnikach, później zostałem  naczelnym jednego z nich. Jak widać świat się na Duńczykach nie kończy, na polskich geszefciarzach też nie – choć akurat w Kopenhadze z żyrafą przesadzili tak, że latami będą to teraz odpracowywać i nie sądzę,  by im się łatwo udało. No chyba, że przywrócą karę śmierci dla miejscowych zboczeńców i na pierwszą egzekucję z ćwiartowaniem zaproszą wszystkie szkoły podstawowe z Kopenhagi i okolic. Wtedy jak to dowodzi polska praktyka puszczania ludziom dymu w oczy może zacznie się gadać o czym innym…

M.Z.


Brak komentarzy: