czwartek, 27 lutego 2014

POWRÓT WAMPIRA?

Dzień pełen wrażeń: właściciel portalu Polacy.eu.org po okresie uśpienia odżył. Wejdźcie, zobaczcie jak rezonuje na wpisy zwłaszcza blogera Zenka. Nie, Mufti, nie jesteś wart nowych tekstów. Przywołam ten stary, już znany. To jeszcze warto. Ku przestrodze.

 

Leśna załogo ze zbójnickiej grupy: podano fałszywy ton, tego tańczyć się nie da!



Jak stali i nieco mniej stali moi Czytelnicy już wiedzą wiele słów poświęciłem ostatnio postaciom pisującym w portalu „Polacy.eu.org”. Starając się w felietonowej formie  przekazać odbiorcom bardzo osobiste impresje na temat tego co się tam działo, dzieje i dlaczego w pewnym zakresie dzieje się źle. Kto ciekaw może sięgnąć do wpisów tylko tegorocznych i dowiedzieć się co mnie wkurzyło, kto i z jakiego powodu.
Dlaczego czynię co czynię i czy zgoda nie jest aby ważniejsza? To pytanie postawił bardzo sympatyczny gość, lubię go i wcale nie dlatego, że stale się ze mną zgadza. Przeciwnie – on akurat zgadza się rzadko. Formułuje to zawsze wprost i bez ogródek. Moim zdaniem z powodu tej postawy jest za co faceta lubić… A jednak szczerze zaniepokoiłem się tym dictum. Dlatego, że w takim razie nic, co napisałem nie trafiło w punkt - we właściwy i zamierzony sposób. A nadto jak się okazuje obrazili się na mnie niemal wszyscy, którzy gdzieś w tle, powtarzam - W TLE - się przewinęli. Trudno – taki widać los felietonisty. I ja to oczywiście zniosę. Nie dlatego, żem taki dzielny – ale po prostu wybór tu żaden. 
Szef i właściciel Polaków.eu.org popisuje się dalej, coraz zresztą intensywniej. Ostatnio polecając, czy przywołując teksty innych „uczonych” albo „biegłych w pysku”. Proszę przyjrzeć się temu oto polecanemu produktowi: http://polacy.eu.org/3796/zydzi-nie-musza-przepraszac/ . Zarejestrowani użytkownicy portalu nie reagują wcale. Zapytano mnie, może „przy okazji”, a może zgoła niewinnie, czy jestem w jakiś szczególny sposób zainteresowany takim dołożeniem do pieca, że żar portal rozsadzi i tysięczne iskry fałszywego smutku wzbiją się do nieboskłonu. To niedobre pytanie, bo mam w tej materii niepopularną, ale szczerą i logicznie uzasadnioną odpowiedź. Uważam otóż, że atakowanie Eskimosów za to, że są Eskimosami to głupota i zły gust. Mogą sobie moim zdaniem eskimosić ile wlezie i ile chcą, tworzyć portale, wspólnoty i produkować teksty mniej czy bardziej głupie, niezbywalne to ich prawo. Mam wszakże jedną tylko uwagę: otóż wszystko jest w porządku wtedy, gdy Eskimos nie udaje Zulusa. Albo Polaka. Tymczasem w Polakach właśnie od dawna trwają prowokacje, poleca się teksty w gruncie rzeczy anty-polskie, po czym zaczyna biadolić, że strona nie uzyskała dostępu do katalogu stron patriotycznych. W Polsce patriotycznych… A niby jakim cudem miało się to stać? Jak można być szczerym z tytułu Eskimosem i udawać, że przywoływanie pojęcia historiozofii z Ghany (takie pojęcie tam NIE ISTNIEJE! - co wiem od kilku dni od doświadczonego i bywałego w świecie Żyda) to stary eskimoski zwyczaj?
Wielu było przede mną autorów dla których opisany wyżej obyczaj publicystyczny jest wysoce obrzydliwy. Ślady tego każdy Czytelnik może znaleźć choćby w opiniach Stanisława Michalkiewicza, który taką na przykład Gazetę Wyborcza uważa za szmatę, ponieważ nigdy oficjalnie nie wyeksplikowała tego, że jest żydowską gazetą dla Polaków. Przeciwnie: od lat udaje, że jest gazetą jak najbardziej polską, w co ponoć wierzą już tylko przedszkolaki i to takie, które nie potrafią jeszcze czytać. Więc w tych przebierankach ukryta jest najwidoczniej podstępna intencja, bez różnicy czy eskimoska, ghańska czy żydowska. Podzielam tę opinię, nie znosiłem prowokatorów i przebierańców od zawsze – i tak mi zostało do dzisiaj. Tekst powstaje w formie felietonowej dlatego, by oczekiwać na podobną formalnie odpowiedź. I po to jeszcze, by przestrzec niedobitki ludzi piszących do Polaków, że ich właściciel uprawia nieszczere wolty umysłowe i towarzyskie, twierdzi że wodzi poloneza, ale jasno widać, że to jakaś mieszanina kazaczoka, klezmerskiego tanga i kilku innych choler – co nigdy jeszcze nie skończyło się dobrze dla partyzanckich oddziałów dowodzonych przez farbowane lisy.
M.Z.

PS. A skąd w ogóle ten tytuł i takie skojarzenia? Proste: niektóre działania wyżej opisane to nic innego, jak klasyczny dance macabre. I tyle.

CZESKI TRÓJKĄT

Poproszono mnie o przywołanie tekstu ubiegłorocznego, ponoć trudno go znaleźć w powodzi rozważań politycznych. Proszę bardzo. Oto

CZESKI TRÓJKĄT

Motoryzacja dla wielu jej komentatorów od zawsze miała ścisłe związki z seksem. Powiadają, że w Ameryce większość seksualnych inicjacji dokonywała się na tylnej kanapie długiego na sześć metrów sedana rodziców. W Europie, a zwłaszcza tak zwanej socjalistycznej jej części, na początku lat 80-tych kłopoty metrażowe wnętrz samochodowych skutecznie blokowały rozwój potęgi przedszkolnej tych państw. No bo niby jak „to” zrobić w Trabancie? Maluchu? Albo które z naszych rodziców pożyczało nam Poloneza do wyczynów koedukacyjnych?
 
A jednak to w bloku socjalistycznym poznałem dżentelmena, dla którego motoryzacja, nadto francuska, zawsze już będzie mieć zabarwienie erotyczne.
Zacznijmy jednak od narysowania pewnego tła opowieści. Praga czeska, rok 1981, sierpień. Czasopisma młodzieżowe, pracowałem wtedy w jednym z nich, wymieniały się z sąsiadami załogą dziennikarską. Bo niby byliśmy w jednym obozie - tyle że w sąsiednich barakach. Przyjeżdżała do Warszawy z Pragi dajmy na to Jana, dostawała jakieś pieniądze za rzekomo wydrukowane u nas jej testy i akceptowała program turystyczny, jaki moja redakcja dla niej wymyśliła. Był więc Toruń, Malbork, Gdańsk, a potem festiwal piosenki w Sopocie. Zachwyt Jany nieopisany: ile u was wolno, ale macie dobrze i tak dalej. Potem krótko w Warszawie i obydwoje wsiadaliśmy do samolotu, leciałem na drugą zmianę do Pragi.

To naprawdę śliczne miasto! Kto nie wierzy niechaj pojedzie, nie będzie zawiedziony. Wtedy najbardziej podobały mi się oczywiście dziewczyny. Nieco mniej systemy wychowawcze, jakie stosowano wobec niesfornych politycznie… Chciałem napisać „dysydentów” – ale to wielka przesada. Kiedy poznałem Honzę pracował jako dozorca jednej ze starych praskich kamienic. Były asystent na miejscowej Akademii Sztuk Pięknych, wzięty malarz, napyskował jakiemuś partyjnemu profesorowi i dostał dwa lata takiej kary. Osiem godzin dziennie, przyozdobiony skórzanym fartuchem leniwie poruszał miotłą. Co jakiś czas popijając napój chłodzący z płaskiej butelki w papierowej torebce. Napój miał prawie sześćdziesiąt fikołków – ale Honza powiadał, że substytutów nie znosi i basta.

Wieczorem dozorca przekształcał się w rasowego playboya. Nie, dobrego auta, kupionego za pieniądze ze sprzedaży Austriakom cyklu aktów władza nie odebrała. Auto budziło mój szczery podziw, nigdy przedtem takiego nie widziałem. Była to bowiem Matra Murena. Dokładnie i bezwzględnie TRZYOSOBOWA! Tak, tak – obok fotela kierowcy mieściła się dwuosobowa konstrukcja dla pasażerów. Za plecami pierwszego i jedynego rzędu siedzeń wmontowano silnik o pojemności dwóch litrów. Mruczał pięknie, nie przeszkadzał w rozmowie, ale też jeździł jak szatan. Mógłbym powiedzieć, że była to całkowicie perwersyjna francuska odpowiedź na enerdowskiego Trabanta – karoseria Mureny była bowiem plastikowa, przymocowana starannie do kratownicowej konstrukcji nadwozia. Prawie jak Trabant – i w tym „prawie” krył się oczywiście cały urok Matry. A foteliki dla pasażerów miały jedną wadę – kusiły do przytulania się. I kiedy pierwszy raz siadłem obok tkwiącej już tam ślicznej narzeczonej Honzy (określił ją potem „model letni, trzymiesięczny”) ten przyjrzał mi się uważnie i krytycznie. No ale co niby miałem zrobić? Wystawić tyłek na zewnątrz?

Murena pokonywała praskie uliczki jak rakieta, zdaje się nie pierwszy raz, bo spacerujący tu ludzie (Praga żyje do późnej nocy!) machali na nasz widok ręką. Z tyłu jechała stale spóźniająca się czarna Wołga, pewnie sprawdzali komu to dzisiaj Honza napyskuje i jak go za to ukarać. A propos: czy ktoś wie, że czeska esbecja nazywała się „Najwyższe Bezpieczeństwo”? VB – Vezenaja Bezpecnost. Słowo daję!

Autorem pomysłu, który mojego czeskiego nowego przyjaciela zgubił byłem niestety ja sam. Otóż gdzieś dowiedziałem się, że nieopodal Pragi, mówiło się „Na Bertramce”, ma się odbyć pokaz mody uczniów szkół rzemieślniczych. Sami uczniowie poprzebierają się w swoje projekty i je zademonstrują. Bardzo chciałem mieć zdjęcia z tego zdarzenia. No i pojechaliśmy tam z samego rana, czeska redakcja nie mogąc wysłać swego kierowcy uprosiła u tajniaków zezwolenie dla Honzy. Kolekcja była… nie wiem jaka. Bo modelki, zwane tam manekinkami… Honza czując zew rzucił się natychmiast do zalotów. Kusił, biegał w tę i tamtą stronę, wymachiwał rękoma – aż wreszcie podszedł do mnie i powiedział, że bardzo przeprasza, ale muszę tu poczekać na redakcyjny wóz, on ma właśnie dwie nowe narzeczone i do Matry już się żadną miarą nie zmieszczę. Rozumiałem go.

Dwa dni później zaproszenie na wieczór do Honzy. Duże, ładne mieszkanie na parterze, mnóstwo nieznanych mi ludzi, a ci znani to wyłącznie ze szkoły rzemieślniczej. Lekko podpity gospodarz łapie mnie za ramię już w przedpokoju i melduje wprost, że to wszystko moja wina. Że on to przeze mnie z tą Jitką i Miszą – i teraz nie wie co dalej. Bo one go chyba naprawdę kochają po grób. Tak zresztą jak same siebie. I to jest miłe, ale okropnie męczące. Odpaliłem, że chyba nie po to kupował trzyosobową Murenę, żeby do towarzystwa zapraszać na przykład brata Jitki. Wzrok miał ponury, kiedy ripostował: ty Polak to masz łeb, wszystko sobie wytłumaczysz. No ale dobra, widać tak miało być. Siadaj i polej sobie, nie, nie z tej, to dla zwykłych gości, weź tę brązową butelkę zza lustra…

Dla jasności technicznej: Matry Bagheery i Mureny są dzisiaj na rynku classic carów prawdziwym rarytasem. Dla porządku kronikarskiego: na Salonie 24, gdzie opublikowałem pierwszy odcinek samochodowo-historyczny, krew lała się gęsto, proszono mnie, by w kolejnym odcinku opowieści nikt do nikogo nie strzelał. No to nie strzela. Za to jest sex – a nawet może i sieben… 
To nie tak? No może i nie tak…
M.Z.

środa, 26 lutego 2014

NASZE PODWÓRKA?



Jak widać z ostatnich wpisów dominuje u mnie podwórko w Kijowie i podwórko na Abramowskiego. O Majdanie pisałem w tonie dla mnie jak najspokojniejszym. Dom w którym mieszkam nadal budzi spore emocje i tu zdecydowanie spokojny nie jestem. Nie wiem co zadziałało – ale ostatnio „dowódcy” Sat Guard dokonali regulacji jakichś zaległości związanych z pracą ich ochroniarzy w roku 2013. Powiem szczerze, że to akurat obchodzi mnie jak najmniej – działo się poza naszym domem, więc nic nam do tego. Niestety dalej pozostają płatności za niemal skończone już dwa miesiące roku 2014. W każdym z nich konto firmy ochroniarskiej wzbogaciło się o 10.700 zł. Niestety pieniądze nie trafiły do pracowników. Wzrosła natomiast liczba kontroli.

I jak to się ma do kijowskiego Majdanu? Ano tak, jak opisuje to Leonarda Bukowska z Salonu24, niżej końcowy fragment jej tekstu, całość do przeczytania pod tym adresem:
http://leonarda.salon24.pl/570326,mariaz-zlodziejstwa-i-glupoty

Mariaż złodziejstwa i głupoty

     „…  Degeneracja, odlot i oderwanie od prawdziwego życia i prawdziwych problemów społeczeństwa postępuje w zastraszającym tempie także i u nas. Fakt że nie odkrywamy jeszcze upstrzonych willi ze złotymi kubłami i spłuczkami do klozetów zawdzięczamy wyłącznie nieco lepszym mechanizmom kontroli i po prostu braku możliwości pozwalania sobie na wszystko. Bo zwiastuny odbić i odlotów już są - to m.in. dygnitarzowe zamawiające sukienki po kilka tysięcy złotych za partyjne pieniądze, to niejasności wokół interesów małżonki ex-prezydenta oraz wokół ich posiadłości, to guru dobroczynności fotografujący się w drogim mieszkaniu na tle drogich sprzętów i zapewniający jednocześnie, że to zwykłe mieszkanie w bloku, to zegarki Nowaka i jaguar Kalisza - komunisty czy socjalisty. Jest jeszcze kilka innych symptomów.
Mimo całej ohydy moralnej i estetycznej tych obrazków ich działanie jest bardzo pozytywne. Po pierwsze pokazały, że nie ma wiecznej bezkarności, że nawet poza UE oszukane społeczeństwo rozliczy kiedyś grabieże. Po drugie - przekonały nawet wielu ulegających propagandowej histerii, że protestujący na Majdanie to nie faszyści i banderowcy, którzy protestują tylko po to, aby odebrać Przemyśl i aby UPA znów mordowała a że są to w większości normalni ludzie mający dosyć złodziejskiej władzy, oszalałych kacyków i putinowskich porządków. Jednak sugestywne obrazki działają na współczesnego odbiorcę dużo skuteczniej niż słowa czy idee.
       Póki co protestujący nie dają się nabrać na tanie chwyty - nie przekonała ich ani konieczność "pojednania narodowego" ze złodziejami ani widok Julii Tymoszenko na wózku inwalidzkim przemawiającej na Majdanie. Oby tak było dalej i oby zapamiętali to wszyscy wyciągający łapę po mienie publiczne…”

Gdyby kto nie pamiętał pisałem już: ochrona w obecnym kształcie potrzebna jest naszemu słodkiemu domkowi jak trzecia noga w zadzie. Ale dzisiaj JEST - i dlatego zasadnym jest też stawianie pytania co dzieje się z publicznymi pieniędzmi, naszymi pieniędzmi, które wypłacają administratorzy, a które nie docierają do ludzi pełniących określone role, nawet jeśli są to role operetkowe?

M.Z.
+ + + + + 
PS. Ponieważ nie ma moim zdaniem sensu tworzyć kolejnego wpisu na ten sam temat - pozwalam sobie uzupełnić w tym miejscu kwestie podstawową: gdzie podziewają się nasze pieniądze. Za jedno czy wyprowadzane w postaci haraczu dla dzielnych byłych milicjantów i SB-ków dzisiaj przebranych za firmę ochroniarską, czy na przykład dla zdolnych rękodzielników, co to niejedno już w naszym domu od trzynastu lat obserwują, ale naprawić nie potrafią. Obok
fotka windy, klatka pierwsza. Jak ruski sołdat musiał w pałacu właśnie wyzwolonym nasrać w sali balowej - tak młodzi ludzie tu zamieszkali muszą "ozdobić" co się da i kiedy można. A propos: są świadkowie, którzy wiedzą kto wsiadł do windy czystej, a wysiadł na swoim nieodległym piętrze z malowanej. Ale ani to, ani murszejące mury czy spadające tynki zdają się tych, którzy tak ochoczo inkasują nasze pieniądze po prostu nie interesować. Pewien cynik podpowiedział mi bym broń Boże o tym nie wspominał, on bowiem zamierza w najbliższym czasie stworzyć na frontonie budynku coś na kształt strasznego muralu - i zapytać Biuro Polityki Lokalowej czy właśnie o to chodzi w mianowaniu naszego domu "komercyjnym". Bo jeśli nie o to - to proponuje przywrócenie czynszów zwykłych, nie zawyżonych.No więc gdzie te zaginione pieniądze? Poszły na apanaże i premie dla urzędników. Idzie wiosna i czas na zakładanie nowych dynastii...
M.Z.

czwartek, 20 lutego 2014

RESENTYMENTY?



Od polityki międzynarodowej do małej i lokalnej… Ale jak widać tak się to plecie. Od pewnego czasu jedna myśl jakoś nie daje mi spokoju: dlaczego podrzędni urzędnicy dzielnicowi uznają się za władzę absolutną? Dlaczego wszystkie ich  manewry przykrywają rzecz najważniejszą - nie wypełniają właściwie swoich obowiązków, nie zarządzają remontów tego, co jest do wyremontowania, nie reprezentują tych, z pieniędzy których żyją, najmują podłe firmy do podłych zajęć i jasno wskazują zainteresowanym kto tu „pan”, a kto „sługa”?

Rzecz dotyczy mojego domu i jego najbliższego otoczenia. Jak wszyscy to widzą każdego wieczora nie ma już gdzie parkować samochodów, w dzień większość skąpej przestrzeni parkingowej zajmują lokatorzy sąsiednich kamienic, bywa że urzędnicy nowych biurowców odległych i o kilkaset metrów. Od lat nie można się doprosić zwykłej tablicy „Parking tylko dla lokatorów domu Abramowskiego 9”. Nie wiem na ile by to pomogło, rodacy mają w wielkiej pogardzie wszelkie inseraty podobnej treści – ale na pewno byłby to jakiś argument w dyskusji z intruzami. A tak… Ostatnio wszakże uaktywniła się „komisja śledcza” którejś z administracji (mamy dwie: Ważną i Ważniejszą), podobno jej przedstawiciele biegają po garażach i fotografują parkujące tam samochody. Po co? Co chcą wykryć? Własną indolencję, która doprowadziła do tego, że ponad połowa miejsc stoi wolna, ponieważ zaproponowano zawyżone ceny stanowisk i wyjątkowo upierdliwą procedurę ich wynajmowania? Jedna z naszych sąsiadek otrzymała propozycję wynajmu na pięć lat naprzód – bo „podobno inaczej nie można”. To jest po prostu zwykła bezczelność! W czasach, w których ludzie nie potrafią przewidzieć czy w ogóle będą mieli najbliższy letni urlop (jest luty!), gdzie i za co pojadą… Pisałem już o tym przed laty, proponowałem jeszcze jako przedstawiciel lokatorów (dzisiaj już nim nie jestem!) by albo zgodzić się na bezpłatne zajęcie pewnej części przestrzeni ponoć komercyjnej przez mieszkańców – albo zaproponować ceny ATRAKCYJNE. Nic z tego! Odrzucono obie propozycje. Lepiej niech stoi i zgnije, niżby miało komukolwiek służyć. Gdyby dzisiaj na ”minus jeden” stanowisko kosztowało w granicach 80 – 100 zł zapewne nie było by problemu z pustym miejscami. Ile zatem pieniędzy stracono przez minione 13 lat istnienia domu? Pomyślał ktoś o tym? Mniej więcej dwa lata temu któraś z urzędniczek nasycała ochroniarzy rzekomo poufną informacją, że cały poziom minus jeden albo przez opornych zostanie wykupiony, albo zostanie wynajęty na tajne magazyny. Więc brać po 250 zł i nie grymasić! Mieli to po cichu przekazywać lokatorom. Ale socjotechniczny manewr nie wypalił. Nie ma chętnych na podlane wodą miejsca i niski dojazd uniemożliwiający poruszanie się aut dostawczych. W dyskusjach poszło też o rzecz inną: dlaczego mianowicie my, najemcy lokali mieszkalnych mielibyśmy tolerować na wewnętrznych ciągach komunikacyjnych intruzów, korzystających z opłacanego przez nas oświetlenia i wind? Gdzie jest do cholery granica sobiepaństwa urzędników? Ile razy i komu można sprzedać to, co już zostało sprzedane?

Kilka dni temu afera, którą w jakimś sensie prorokowałem: wylano z pracy ochroniarza w stanie „wskazującym na spożycie”. Wysoka komisja dopadła klienta około ósmej rano. Oczywiście stracił posadę. Słusznie. Kiedy straci pracę ten, który (która?) najął firmę słynącą (co mówię na podstawie opinii sieciowych!) z nie płacenia pracownikom i najmowania byle kogo? Tu uwaga: nie wszyscy ochroniarze są „byle kim”. Ale niektórzy na pewno… Czy wreszcie nadejdzie czas, w którym wysoko opłacany pracownik od przetargów właściwie oceni sytuację i pomyśli przed podpisaniem umowy, że wiele lat temu powstało prawo Kopernika: zły pieniądz wypiera dobry pieniądz? Albo po prostu zaczepi wujka Google i zapozna się z materiałami dostępnymi tam DLA WSZYSTKICH, o obecnej firmie ochroniarskiej informacji aż nadto? Co – za dużo od nich wymagam, nie te główki? Dzisiaj zostało na posterunku TRZECH ochroniarzy. Pewnie podzielą się dyżurami. Jak będą one wyglądały w trzeciej dobie ciągłej pracy – nietrudno się domyśleć. Z konta domu schodzi na te zabawy DZIESIĘĆ TYSIĘCY SIEDEMSET złotych miesięcznie. Trudno dociec gdzie te pieniądze trafiają - do pracowników na pewno nie. 

Może być więc i tak, że obecna firma dostanie wymówienie. OK., nikt nie będzie płakał. Czy na jej miejsce wejdzie następny w kolejce ogłoszonego w zeszłym roku przetargu? Bo jeśli tak to chcę przypomnieć, że kilka lat  temu ów „następny” najmował pracowników, którzy potrafili zapić się na śmierć. Dosłownie! Trup leżał w przejściu z podziemia do klatki pierwszej. Nie wiem jak inni – ale ja i parę jeszcze osób pamiętamy. Już to opisywałem.

O co tu w ogóle chodzi? O to, że ktoś komuś chce pokazać co może, bo jest rzekomą władzą? Jeśli tak: to jest władzą marnotrawną, źle działającą, bezmyślnie trzymającą się nie czytanej dokładnie litery prawa. Czy to przypadkiem nie są resentymenty rodem z minionej ponoć pseudo-komuny? Rycerskie głowy (zakute?), czerwone oczka i czerwony krawat?...

M.Z.

środa, 19 lutego 2014

KWESTIA PROPORCJI



Nie pasjonuję się wydarzeniami na Ukrainie, uważam bowiem, że docierają do nas informacje obrobione, spreparowane i celowo albo pomniejszone – albo powiększone. W ostatnim tekście o tym kraju posłużyłem się zdjęciem, na którym „pokojowym” manifestantom ktoś rozdaje widły. Dzisiaj sieć obiega fotka, na której ukraiński milicjant leży na chodniku z wyłupionym okiem. Płoną wojskowe transportery. Ktoś dowozi stare opony i podpałkę. Jak to wszystko zgrać ze sobą? Nie da się. Ktoś starannie zaciera proporcje.

Proszę teraz wykonać jeszcze jedną pracę: zestawić to wszystko z tym, co nam się serwuje z obrazkami z Marszu Niepodległości na przykład z roku 2012. Dlaczego tak? Po prostu – bo był to marsz najdokładniej fotograficznie i filmowo udokumentowany. Pamiętacie wszyscy te fotki i filmiki. Czy u nas płonęły stosy opon? Były barykady? Rzucano butelkami z benzyną? Niszczono prywatne samochody? NIE! I wszyscy to wiedzą: takich zdarzeń w Warszawie NIE BYŁO!

Dlaczego zatem maszerujących ochrzczono mianem antypaństwowej swołoczy? Dlaczego w tłum wpuszczono precyzyjnymi rozkazami stada policyjnych prowokatorów z kapturami na tępych łbach? Dlaczego naprzeciw wózkom z dziećmi ustawiono opancerzone bandy i kazano strzelać gumowymi kulami kobietom do tych band należącym? Dlaczego wtłoczono w polskie umysły obraz dobrego rządu i paskudnych, warcholących obywateli, którzy z nudów postanowili zniszczyć to, co władcy naszej krainy mieli ukraść za rok i dwa?

Dzisiaj ukraińskie rozruchy to „słuszny protest oburzonych obywateli”. Wczoraj polski absolutnie pokojowy marsz to granda godna spluwy i kajdanek. Kijów zamknięty i ta „zbrodnia” woła o zemstę „postępowej” Europy. Nie wpuszczą ich do Polski i Austrii, pewnie pozabieraja na granicach paszporty. Kiedy w 2012 roku kontrolowano wszystkie autokary z uczestnikami Marszu Niepodległości zmierzajacymi w kierunku Warszawy i robiono to tak, by nikt nie zdążył na czas i miejsce zbiórki – to czyniono to „w trosce o obywateli”. Rudy Alibaba doskonale wie ile czeka się w kolejce do lekarza, a potem na operację – ale dzisiaj zaprasza rannych z Kijowa do polskich szpitali. Na które miejsce kolejki? Za czyje pieniądze? Gdzie pomieści „uchodźców” bez dokumentów? Przydzieli im mieszkania odebrane na drodze szalejących egzekucji komorniczych? Dlaczego rzekomy jego parlamentarny przeciwnik z wrogiej partii, tak, ten o wyglądzie i mentalności kurdupla, śpiewa dziś z Ryżym w jednych chórze?

Robią nam wodę z mózgu. Na obrotach, których ta propagandowa maszyna już wkrótce nie wytrzyma. Czy nie zdają sobie sprawy z faktu, że tym samym pokazują ludziom jak należy postępować z niechcianymi prawami, przepisami i ludźmi je na siłę wprowadzającymi? Co stanie się z miotaczem brukowej kostki z Kijowa gdy przyjedzie już do Polski, podleczy się i obije mordę niechcianemu administratorowi? W jaki sposób przestanie „być bohaterem”?

M.Z.

poniedziałek, 17 lutego 2014

Obrazki z podróży: PRZYSTAŃ

Oczywiście nie upłynęło jeszcze dwanaście kalendarzowych miesięcy - ale w pamięci to, co niżej opisuję zdarzyło się rok temu. Myślę jednak, że warto dzisiaj, gdy powstają dopiero letnie plany, przypomnieć tamten tekst. O świetnym miejscu i świetnych ludziach.
***********************************************************************************


W pierwszym planie przystań to właściwie pomost. Solidny, wyraźnie wyznaczający ostrym załamaniem miejsce do kąpieli nawet dla dzieci i niewprawnych. Starannie odnowiony po długiej zimie. Jezioro w tym miejscu, pod wysoką skarpą sprawia wrażenie cichego. Pomiędzy resztkami trzcin po stronie cumowania łódek przemyka masa rybiej  drobnicy, nie reagują na odgłos ludzkich kroków. Można usiąść albo stanąć - i posłuchać jakie dźwięki niesie woda. Piła tarczowa gdzieś daleko, po drugiej stronie na niewielkie wzniesienie wspina się traktor. Spokój.


Prawdziwa przystań jest wyżej. Trochę drewnianych stopni, pole trawy z wąską ścieżką, drewniane ogrodzenie i nieco dalej biel ściany domku. Z tej odległości sprawia wrażenie maleństwa. Ale to pozór. Ma w sobie wszystko, co powinien mieć wielki, prawdziwy Dom. Ale o tym za chwilę…




                                      Ogłoszenie
Tak ich znalazłem: w sieci, na dobrze zrobionej, przyjaznej stronie http://www.dunaj.olecko.pl/ Jedzie się z odrobiną niepokoju. Trafię – nie trafię, kto jest gospodarzem, co to za ludzie, pokój jak na fotce, czy fotograficzna fikcja? Są już na Mazurach pensjonaty wytworne, komfortowe, drogie jak diabli – ale są. Ta ich część, którą znam zimna jak noc styczniowa.
Im drożej tym gorzej...  Podobno to się nazywa „profesjonalizm”. A żeby ich… W dojeździe do „Dunajówki”, bo o niej będzie mowa, pomocna wskazówka ze strony internetowej. Trafiamy jak po sznurku. Domek, solidna brama, ładny podjazd, obok jakieś iglaki, wita starszy pan, później nazywany już tylko Dziadkiem Antonim. Wchodźcie, oglądajcie, nie ma nikogo, możecie wybierać pokój… Wybieramy ten zamówiony, Różany z balkonem. Miły i jakiś taki przyjazny. – Renata ma ważną sprawę w przedszkolu, zaraz do niej zadzwonię to przerwie i przyjedzie…- Panie, spokojnie, rozpakujemy się trochę, proszę nie przyspieszać niczego. Napilibyśmy się tylko kawy albo herbaty, jeśli można oczywiście…
- A co ma nie być można, chodźcie, pokażę wam kuchnię, jest wszystko gotowe, tylko brać, to wszystko do dyspozycji… –

Piję herbatę przy dużym stole pod solidnym zadaszeniem ganku. Kręci się w głowie: kto tu do diabła napompował tyle świeżego powietrza? Jest otumaniające, nie pomaga ani jeden papieros, ani nawet dwa.

                                               Łowy niespełnione
Kolejny dzień, siódma rano, może wpół do ósmej, pukanie. - Marek, przepraszam, nie masz przypadkiem aparatu fotograficznego pod ręką? Wiesz, złowiłem szczupaka i chcę go puścić, ale trzeba najpierw cyknąć fotkę…-
- Jasne, trzymaj, już się przebieram i też biegnę…
Po kilku chwilach jestem na pomoście. Andrzej, właściciel całości, trzyma pod powierzchnią wody ledwo poruszającego się Potwora. To znaczy – bywają większe. Ale ten to zbójnik głębinowy, z  mocno ciemnym grzbietem i bardzo jasnym brzuchem. Stoi w wodzie prawidłowo, ale nie porusza się. Aparat zaciął się, może padła bateria, wymieniam i trzaskam jeszcze kilka ujęć. – Waży jakieś osiem kilo i pewnie ma z osiemnaście lat. Słuchaj, musisz mnie poprzeć – ja go naprawdę chcę wypuścić… - Szczupak powoli ożywa. I w pewnej chwili jednym wytrenowanym ruchem robi zwrot w kierunku podtrzymującej go ręki, z Andrzejowego palca tryska krew. Ryba schodzi w głąb, pod pomost i niknie z widoku. Ślady na palcu głębokie, równo cięte, czerwona ciecz pojawia się jakby znikąd. – E tam, do wesela, pardon, do imienin dziadka zagoi się.-  Wracamy na górę skarpy. Dziadek Antoni jest wściekły: - Tak się nie robi! Była walka, przegrał, miał trafić na stół!-  Andrzej broni się niemrawo: - Dziadek, rybę kupimy w sklepie, tyle lat tu żył, niech popływa jeszcze trochę, zobaczysz, on wróci na przystań…

                                               Ekipa
Właściciele pensjonatu: Renata i Andrzej Dunaj. Stąd nazwa: „Dunajówka”. Dziadek Antoni Ciborowski: prawdziwy dziadek, ojciec Renaty. Dwóch synów Tomek i Michał, podobni do siebie, trudno dociec który jest który. Trzech córek nigdy nie poznaliśmy, miały zjechać dzień po naszym wyjeździe. Domek (w poniemieckiej wersji) kupiony z częścią działki w roku 1992, w niczym na starym, nie do powielenia zdjęciu, nie przypomina miejsca, w którym mieszkamy. Rozbudowa trwała lata całe, ten rok jest dopiero drugim, w którym przyjmowani są goście z zewnątrz. – Skąd pięć pokoi na górze? Ano stąd, że i dzieci pięcioro. Mieliśmy kiedyś takie marzenie, żeby tu było miejsce na wszystkie rodzinne spotkania. Ale wiesz – Renata śmieje się trochę smutno - to nie zawsze wychodzi, dwie najstarsze mają już swoje rodziny i dzieci, los rozpędził towarzystwo po całej Polsce, bo to i Gdańsk i Poznań. A przecież nie wiadomo jak się życie potoczy chłopakom, mają swoje plany… Więc mówisz, że to wszystko wygląda na Przystań? Masz rację, tak miało być. Tylko nie sądziłam, że będzie od razu widoczne… -

                                                  Dobre duchy
Dziadek Antoni przez całe życie pracował „na kolei”. Budował kolejową infrastrukturę, naprawiał kolejowe mosty i wiadukty, raz w delegacji tu, kiedy indziej kilkaset kilometrów dalej. Po przejściu na emeryturę i śmierci żony usiadł – i po prostu nie wiedział co będzie dalej. W środku kołatała się resztka energii – ale nie  było celu. Przez ten domek i działkę kupioną w 1992 roku wszystko nabrało sensu. No ale jeśli coś ma być zbudowane czy zmienione dla dzieci – to musi być najwyższej jakości. A w tamtych latach nic nie było proste. Materiały trzeba było zdobywać, a te, które przyjeżdżały dokładnie sprawdzać, trafiały się buble pierwszej jakości. I tak to trwało latami, jesienią i zimą w pojedynkę, dzieci miały własne zajęcia w pobliskim mieście. Andrzej został radnym, później szefem powiatowej komisji rewizyjnej, pracowicie
ciągnął tę swoją protetykę, dzieciaki też kosztują. Renatę rwało do innych zajęć – wymarzyła sobie własne prywatne przedszkole i żłobek. I dopięła tego! Miała dobrą rękę do takich zajęć, to podstawa pedagogicznego wykształcenia – ale czasem nie starczało doby na ogarnięcie wszystkiego. Antoni piłował, kleił, wylewał, łatał, reperował rowery wszystkim wokół, kosił trawę i gotował obiady. Także dla tych niemot, które snuły się gdzieś w okolicy. – No bo panie to też człowiek, nie? Należy im się talerz zupy… - Pewnie i należy. Potężna wkładka mięsna to już gratis, pokosisz wzamian trawę, ale nie zrób sobie krzywdy… Chłopcy posadzili przez domem, od strony ulicy iglaki. I oczywiście awantura: dwa czy trzy krzywo, nie w linii! - To przecież nie chodzi o te centymetry – ale robota to robota, ma być wykonana porządnie!-
        Dobry duch Antoni nie liczył lat, po co. Samo się wszystko sumowało, jedne dzieciaki rosły, rodziły kolejne pokolenia, inne kończyły szkoły i majstrowały własne Plany. Którejś wiosny nieproszone przyszło osłabienie. Głowa chciała – ale ciało już nie tak chętnie. No cóż, zanosi się na osiemdziesiątkę niedługo… Tymczasem nie ma co gadać, sobota idzie wielkimi krokami, trzeba to wszystko przygotować, zjadą wszyscy, nie może być wstydu! – Marek, podrzucisz mnie do miasta, mam tam coś do załatwienia? – Podrzucę, pewnie…

                                             Próba generalna
W czwartek wieczorem, wtedy dziadek Antoni zapowiada ognisko. Zjeżdżają jeszcze przyjaciółki domu, Ela i Joanna. Jeden z braci musiał gdzieś wyskoczyć, więc z nami, zewnętrznymi, jest nas siedmioro. Mój nigdy nie rozpakowany grill zostaje w bagażniku autka, wożę go już chyba piąty rok i nigdy na Mazurach się nie przydał. Andrzej powiada, że w sobotę będzie nie taka garstka, ale ze trzydzieści osób, warto wszystko przećwiczyć dzisiaj. Renata lekko go strofuje: - Spalisz, zobaczysz, że spalisz! – Ale nie, udało się,
mięsiwa przepyszne. Dziadek Antoni lekko zakłopotany, po kilku minutach wszystko mija. My, ci jeszcze niedawno inni, czujemy się już jak w domu. Nie wiem jak oni to robią – ale działa. Przystań rusza. I nic o polityce. Nie ma czasu, nie ma zegarków, jest doskonale nocne, mazurskie niebo, jest domowa nalewka. „Dunajówka”, a jakże! Pyszności, nie jak winko pepsinowe mojego dzieciństwa, na apetyt, dla nieletnich i matek karmiących. – Przyjedziecie tu jeszcze? – Ba, gdy tylko się uda! – No to się postarajcie, pokój znacie, nas znacie, teren też, wystarczy jeden telefon… -
 +  +  +  +  +

No i potem sobota - musimy wracać do własnego domu. Po raz pierwszy od wielu lat jest mi smutno i jakoś nie tak. Stara nawigacja nie widzi obwodnicy Olecka, teoretycznie jedziemy w szczerym polu. Mogę to niby wpisać do durnowatej elektronicznej pamięci – ale dziwnie nie mam ochoty. To moja Przystań, nie dla wszystkich!

Marek Zarębski

Fot. strona "Dunajówka"
Magda Faliszewska
Autor 

GDYBYM BYŁ PREMIEREM...



Dzisiaj będzie bardzo krótko: polecam obejrzenie filmu na YouTube. „Podziemna TV” i jej autor Konrad Daniel syntetycznie i moim zdaniem jak najsłuszniej przedstawiają pomysł na to jak się sprzeciwiać, co sprzeciw ma osiągnąć i czemu to wszystko ma służyć. Daję słowo, że warto obejrzeć i przemyśleć.


M.Z.

niedziela, 16 lutego 2014

DWA ŚWIATY?



Nie zdradzę tu żadnej tajemnicy jeśli powiem, że pisząc na tej stronie całkowicie za darmo poszukuję też pracy, która przyniosła by chociaż minimalny efekt finansowy. Kiepsko to idzie, znam mnóstwo osób, które chciały by wynająć mnie do głoszenia swej chwały – ale za darmo. I sądząc z treści prowadzonych rozmów ludzi tych nie przeraża ani mój konserwatyzm, ani marna znajomość takiej tematyki, jak na przykład świat automatów sprzedających kawę i ciasteczka. Nie dziwię się: skoro bowiem potrafiłem w krótkim czasie nauczyć się polskich norm opisujących betonowe rury kanalizacyjne – to i automatyki ciasteczkowej nie muszę się obawiać. Słucham więc jakichś tam komplementów – i kombinuję o co tu w ogóle chodzi. Po co ja im – i po co oni mnie?

Potem są dwie – trzy mało znaczące rozmowy telefoniczne oraz obietnica odezwania się konkretnego dnia. Na maila przychodzi skan ostatnich numerów branżówki, ewidentnie źle skomponowanej i zredagowanej. Dokładniejszy ogląd dowodzi, że ktoś, kto to produkuje nie ma pojęcia ani o robocie graficznej, ani redaktorskiej. Bo gdyby miał to nigdy, przenigdy nie produkował by tzw. blach, czyli stronic równomiernie zapełnionych czarno-białymi znaczkami, bez śródtytułów, wyróżnień i temu podobnych patentów. I nie łączył reklamy z nekrologiem.  A więc wrzucić do layotu kilka pomysłów powszechnie znanych, popracować nad następstwem tekstów – i może być wspaniale! No tak, panie Marku – ale tak konkretnie, po kolei… O nie, mili Państwo! Konkretnie i po kolei to będzie po ustaleniu form zapłaty.

Dlaczego zatem tak się to kończy i jak rzecz całą wytłumaczyć? Przecież nie popełniłem ani jednego błędu dziennikarskiego niczego jeszcze nie pisząc ani nie redagując, nie byłem nieuprzejmy i nie wykładałem na stół wygórowanych żądań finansowych? Co Jej Wysokość Redaktor Naczelna zyskała nawet nie godząc się na spotkanie osobiste z kimś, kto myślą nie zdążył zaszkodzić Jej Majestatowi? Kogo przekonała, że należy Nowego olać w najbardziej typowy sposób, czyli po prostu ignorując jego obecność?

I tu łapię się na ewidentnej swej głupocie i naiwności: przecież odpowiedź zawarta jest w treści stawianych wyżej pytań! Śmiałem mianowicie potencjalnie zagrozić. Samym swoim istnieniem. Możliwością szybkiego nauczenia się specyfiki wąskiego rynku. Potencją lepszego pióra. Nie wiem czym tam jeszcze, pewnie też nigdy się tego nie dowiem, a możliwości jest naprawdę sporo. Nie ma mnie – więc i dla vendingowców nie istnieję. Po problemie.

A pełna prawda jest taka, że być może nie odnalazł bym się pośród tych wszystkich automatycznych kaw i ciasteczek. Nie wzruszył dostatecznie głosem suflującym klientowi komunikat „Wrzuć monetę, wrzuć monetę!”. Albo przeciwnie: sprzedaż maszyn ruszyła by z kopyta, a właściciele firm oszaleli z radości na widok swojej nowej branżówki. Tak czy siak dzisiaj majestat Naczelnej został uratowany. Podupadający majestat – ale dla niej jedyny… I jakoś nikt nie widzi, że człowiek bardziej dbający o własną pozycję, niż o wytwarzany produkt prędzej czy później przyniesie przedsięwzięciu klęskę…

Tkwię w świecie wydawnictw branżowych od lat. Do tej pory tym różniły się od innych prasowych przedsięwzięć, że płaciły za wykonaną dlań robotę, sprzedaż pomysłów, projekty. Do czasu jak się okazuje. Bo i tutaj doszła maniera brania za darmo co do biorących nie należy. „Przecież nie masz nic lepszego do roboty…” I to powód, byście kradli moją pracę czy umiejętności?

No cóż, dziękuję przynajmniej za te kilka telefonów – ta uprzejmość aż tak bardzo mnie nie boli. Półgębkiem dodam od siebie tyle, że dalej szkoda na was czasu… Najwyraźniej żyjemy w innych światach. I tego nie da się ze sobą pogodzić.

M.Z.




piątek, 14 lutego 2014

DLACZEGO NIE CHCĘ BYĆ TAKIM "EUROPEJCZYKIEM"



W pewnym duńskim ogrodzie zoologicznym wystawiono spektakl: zabicie żyrafy. Młody, zdrowy samiec o niezbyt pewnym genetycznie pochodzeniu pozbawiony został życia na oczach zgromadzonej gawiedzi, także dzieci, poćwiartowany, a jego szczątki rzucone lwom na pożarcie. Nie ma co prawda opisów aplauzu publiczności – ale wypada się domyślać, że teatrum nie wzbudziło odrazy, publika dotrwała do końca. W polskiej sieci zdarzenie owo jest już dość mocno nagłośnione. I dziwnie zbiega się z doniesieniami z nieodległej Belgii, w której właśnie dopuszczono eutanazję ciężko chorych dzieci. Dlatego złamię zasadę felietonu i pointę umieszczę na początku: w żadnym wypadku nie przyznaję się do chęci bycia takim Europejczykiem. Więcej: gardzę ludźmi, którzy skłonni są wyprawiać podobne rzeczy.
 ****************
Kiedy przed ładnymi paroma laty skierowano mnie na kilkunastodniowe szkolenie do Kopenhagi – wróciłem tym miastem i krajem po prostu oszołomiony. Na początku znajomym pytającym o wrażenie odpowiadałem krótko i wykrętnie, że jak kto lubi poziom najdoskonalej przedstawiony w serii filmów o gangu Olsena – to proszę bardzo, niechaj tam jedzie i nie wraca. Długo potem Dania jawiła mi się jako niezbyt szczęśliwa mieszanina fabrycznego zgrzytu maszyn i perfekcyjnej organizacji wszystkiego, od codziennych zajęć po młodzieńcze zaloty. Chciało się rzygać po prostu! Owszem, sterylnie czyste mury domów i niektórych fabryk, pokracznie eksponowana wola nie szkodzenia innym – to się mogło podobać. Mniej szklane spojrzenia niczego nie wyrażające, pedałowanie po centrum zatłoczonego miasta w futrze z norek, za to na rowerze marki „Bałtyk” (albo innym, podobnie prymitywnym), możliwość podjechania niemal pod samo okno pałacu królowej. I już zupełnie nie: bezczelne eksponowanie własnego zdania, opinii i znaczenia, furia wychodząca z zaskoczonego czymś niepomyślnym Duńczyka i tępe kopiowanie zagranicznych wzorów, zresztą ze wszystkich zakątków świata.
 ******************
A skąd owo szkolenie się w ogóle wzięło? Otóż pewna firma chemiczna postanowiła uszczęśliwić polski rynek kosmetykami samochodowymi własnej produkcji. Kosmetyki naprawdę były na najwyższym poziomie, niestety ich cena również. A zabrano się do wejścia na nasz rynek w sposób „naukowy”, to jest zamówiono najpierw za potężne pieniądze analizę tego rynku. Trudno mi dzisiaj wyrokować kto tu kogo zrobił w konia, wyszło na to, że podstawowym, wręcz niezbędnym preparatem chemicznym używanym w samochodach polskich jest tak zwany samostart. Bez niego nikt nigdzie nie pojedzie, konieczne jest wtryśniecie do filtra powietrza łatwopalnej mieszaniny eteru i jakich innych bliżej nieznanych świństw. Była to bzdura jakich mało – ale Duńczycy przyjęli ją za podstawę swych działań. I wkrótce w magazynach mojej firmy pojawiły się pakiety startowe: klient miał obowiązek wykupienia dwóch czy trzech dobrych specyfików na przykład do polerowania karoserii – i koniecznie czterech „samogwałtów”. Jak łatwo się domyślić nikt nie zamierzał własnymi pieniędzmi potwierdzać słuszności głupiej analizy rynkowej. Zwłaszcza, że z południa zaatakowali Włosi oferując preparaty co prawda gorszej jakości, ale za to parokrotnie tańsze…
*******************
Kopenhaskie szkolenie rozpoczęło się od przedstawienia nam sposobów, w jaki Duńczycy podobno sprzedają swoje produkty na całym świecie. Już po godzinie wiadomym było, że najgłupszy polski handlowiec podobne wieści ma w małym palcu i takimże małym poważaniu. Opiekun grupy i zarazem wykładowca dość szybko połapał się, że nie ma do czynienia z idiotami i tak nam przedstawiając sztukę sprzedaży daleko nie zajdzie. Postanowił pokazać jak w rzeczywistości wygląda produkcja preparatów, jak się je reklamuje i dlaczego właśnie tak. I wzbogacić samo szkolenie o program ukazania nam wspaniałości Danii. Nie przewidział jednak, że właśnie zaprosił nas na spektakl, który w jego imaginacji miał eksponować duńskie przewagi nad resztą świata – w naszej był tylko marnym kabaretem.
*********************
Jak się produkuje aerozol w puszce? Na taśmie jakiejś fabryczki, w której właściwą pracę wykonują automaty, a ludzie ograniczają swój wysiłek do pilnowania prawidłowości ich pracy. Mnóstwo przy tym hałasu i smrodu, odczynniki niemiłosiernie drażnią drogi oddechowe, w końcu gdzieś tam pod koniec procesu produkcyjnego do tekturowego pudełka wpada gotowe opakowanie mleczka pielęgnacyjnego czy „mordercy niechcianych zapachów”. Przeciętny dorosły Polak takie rzeczy widywał pewnie i po sto razy, a ktoś, jak wspomniana grupa handlowców, kto bywał tu i ówdzie wiedział nawet co jest czynnikiem aktywnym, a co tylko nośnikiem ciśnienia w aluminiowej tubce. Nasz guru i przywódca był tymczasem wspomnianym smrodem i hałasem po prostu zachwycony! I te uczucia zdali się podzielać również ci, którzy wokół taśmy uwijali się jak w ukropie. Oni tam, w niewielkim baraczku o odrapanych ścianach, w Polsce już się takich nie widywało, dowodzili, że wypełniają jakąś okropnie ważną misję – i gdyby tylko przestali na chwilę to świat bez wątpienia zawalił by się z okropnym hukiem. Akt pierwszy przerwał na szczęście donośny dzwonek. Przerwa obiadowa. Hałas ustał, smród zelżał, udaliśmy się do zakładowej stołówki. Sąsiedni budynek z brązowej cegły, otoczony jakimiś małymi, starannie przystrzyżonymi krzaczkami.
**********************
I tu wielkie zdziwienie: sterylnie czysta sala z ładnym wystrojem, mnóstwo dań do wyboru, ceny abonamentowe jak za paczkę zapałek czyli po prostu śmieszne, kilka gatunków piwa do wyboru. Z góry budynku biurowego, nie pokazano nam niestety wnętrz, powoli schodziła się kadra kierownicza. Zadowolona, wypielęgnowana, w nienagannie skrojonych garniturach i sukienkach. Wszyscy uśmiechy na twarzach. I niestety szklane, niczego nie wyrażające oczy. Zjadłem coś, co oni nazywali sałatką, a co w istocie było gęstą zupą, popiłem piwem – i miałem dość gawęd o produkcji. Wieczorem planowalismy przejść do rozmów o zasadach reklamowania wszystkich wyrobów tej fabryki cudów.
***********************
Reklama. Pierwsza plansza: na tle eleganckiego wnętrza stoi wyczyszczony na połysk samochód osobowy epoki Forda T. Dokładniej zaś auto znajduje się już w tym wnętrzu, na grubym dywanie. Dlaczego tak? A bo nasze produkty
umożliwiają doprowadzenie auta do takiego stanu, że można je parkować w salonie… Druga plansza: starszy elegancki pan stoi pod parasolem obok swojego zabytkowego Jaguara i obserwuje jak zmoknięty pies sadowi się na tylnej kanapie pojazdu. O co tu chodzi? A to wy nie wiecie, że Duńczycy są miłośnikami zwierząt? I my specjalnie dla nich opracowaliśmy aerozol, który nie tylko umożliwia łatwe usunięcie psiej sierści, ale też zabija zapach mokrego psiaka. Z grupy pierwszy nie wytrzymuje handlowiec gdzieś z południa Polski i nieśmiało zagaja: my może tego i owego o Danii nie wiemy. Wy natomiast nie wiecie, że w Polsce aut w salonach się nie parkuje, nawet gdy kto takie pomieszczenie posiada. A ładowanie mokrego i śmierdzącego bydlaka na samochodową skórę to już po prostu barbarzyństwo… Opiekun grupy sztywnieje i niemal umiera na zachłyśnięcie własną śliną: no to macie jeszcze bardzo dużo do nadgonienia! My tu jednak uznaliśmy, że przedstawiony kierunek reklamy jest właściwy i tak macie do ludzi gadać! Dobra, widzę, że wam się nie podoba, jedziemy oglądać kopenhaską syrenkę. Wie ktoś o czym ja w ogóle mówię?
***********************
Ktoś wiedział. Komuś pod sklepieniem czaszki kołatały się elementy tej baśni Andersena. Ale może lepiej nie budzić kolejnej furii tego Olsena i nie odzywać się wcale? Tym bardziej, że robi się pora na kolację. Mamy jechać do typowo duńskiej knajpy, ulubionej przewodnika…
***********************
Wokół tego miejsca w porcie, gdzie tuż przy brzegu stoi andersenowska syrenka jeździliśmy ze czterdzieści minut – jakoś kierowca przedstawiający się jako rodowity mieszkaniec Kopenhagi nie mógł trafić na właściwy skręt. W końcu zdecydował się w dziwnym języku zagadnąć o coś jedynego przechodnia ze zmokniętym psem i bez czystego Jaguara: a, to tam, obok najnowszej knajpy tego słynnego piłkarza? No to już wszystko wiadomo! Dojechaliśmy. Na szyi niewielkiego posążku wyraźne ślady piłowania. Oj, nic nie szkodzi, to tylko przyciąga więcej turystów. No to teraz panowie do auta i będziemy jeść. Po kilku minutach stajemy przed typową duńską knajpą: nazywa się „Rio Bravo”. Nie, nie zamawiałem ślimaków, kolegom podano zestaw narządzi tortur do ich otwierania, niestety bez instrukcji obsługi. Dlatego wieczorem, już w hotelu, zmuszeni byli do otworzenia awaryjnych „Przysmaków turysty” przywiezionych z Polski. Ja zamówiłem „Kotlet kowboja”. I dostałem: 35 centymetrów niedosmażonej wołowiny trzycentymetrowej grubości. Frytki na osobnym talerzu, bo się nie mieściły. Poległem w połowie. Piwo nadal smaczne.
***********************
Wracaliśmy promem. Po morzu, które w styczniu zlodowaciałe przypomina drogę wybrukowaną „kocimi łbami”. Kadłub promu stękał z wysiłku, turkotał jak fura na żelaznych kołach, pasażerowie właśnie wykupywali ostatnie flaszki bezcłowej gorzały i spożywali ją wprost na korytarzach. Czemu nie w kabinach? Z prostego powodu: kabina podrzędnej klasy to miejsce, gdzie śpi się nie na jakichś łóżkach, ale wewnątrz rodzaju szuflad. Gdyby podano tam obiad to tylko pod warunkiem, że w menu znajdowały by się wyłącznie naleśniki. Pod powałą nic więcej by się nie zmieściło. Nas, wyszkolonych już polsko-duńskich handlowców pocieszała obietnica szefa duńskiej firmy, że Mercedesy Vito, którymi będziemy rozwozić najlepsze w świecie samochodowe kosmetyki już są zakupione i za kilka dni będziemy je odbierać. Faktycznie, dotrzymał facet słowa. Nie przewidział tylko, że mój Mercedes tak się spodoba właścicielowi polskiej firmy, w której byłem nominalnie zatrudniony, że zamiast tego pojazdu otrzymam Fiata Cinquecento w wersji więziennej, czyli z kratką. Oczywiście miałem w razie jakichś pytań z zagranicy utrzymywać, że Merol właśnie jest na myjni, albo w serwisie…
*************************
Dziwny, zamożny naród ze specyficznym, moim zdanie głupim poczuciem humoru. Owej zamożności nie jestem w stanie wyjaśnić. Duńczycy wszystko robią solennie i do końca – jak tańce to tańce, jak gwałt to babcia też. Później już ustaliłem, że tak naprawdę nie mają żadnej tradycyjnej duńskiej knajpy, Polka od lat tam mieszkająca twierdziła, że Dania to cywilizacja kartofla, zatem zdaniem tambylców nie ma czym się chwalić i lepiej bywać w „Rio Bravo, albo „Hawaii Club”, niż we frytkarni. Nie wiem, może dzisiaj jest już inaczej. Romans z kosmetykami stamtąd pochodzącymi nie trwał zresztą długo – w połowie lat 90-tych nie było takiej siły, by wetknąć klientowi coś, czego nie potrzebuje, nie chce i wyraźnie sobie nie życzy. Na ostatnim spotkaniu z Polakami bąknąłem coś tam Najwyższemu Duńskiemu Autorytetowi, że może jednak należy zweryfikować przekrój oferty. I wtedy w starszym, pozornie nobliwym  panu obudziła się Bestia. Oczy nabiegłe krwią, żyły  na czole, wrzask jak z dna piekła i w co najmniej trzech językach… „Wy mi tu nie będziecie, wydałem polecenie, ja wam, ja was, jeszcze się  policzymy…” Dobrze wiedziałem co mnie czeka i spokojnie zastanawiałem się: „jesteś mordo ty moja w wieku tak zacnym, że teoretycznie mogłeś należeć do duńskiego Waffen SS. Bo tylko to tłumaczy, że nauczyłeś się tak argumentować… Więc gdzie posiałeś Schmeissera z tamtych lat?”.
**************************
Ale prawda jest też i taka, że tych nieszczęsnych Olsenów ktoś w Polsce po prostu oszukał. Ktoś za duże pieniądze opisał im Nibylandię i przekonał, że to właśnie tutaj, u nas. Nie wiem zbyt dokładnie jak się to wszystko formalnie zakończyło, z pracy wylał mnie pewien cwaniaczek, czego jako żywo nie żałuję, opisałem go w kilku poczytnych tygodnikach, później zostałem  naczelnym jednego z nich. Jak widać świat się na Duńczykach nie kończy, na polskich geszefciarzach też nie – choć akurat w Kopenhadze z żyrafą przesadzili tak, że latami będą to teraz odpracowywać i nie sądzę,  by im się łatwo udało. No chyba, że przywrócą karę śmierci dla miejscowych zboczeńców i na pierwszą egzekucję z ćwiartowaniem zaproszą wszystkie szkoły podstawowe z Kopenhagi i okolic. Wtedy jak to dowodzi polska praktyka puszczania ludziom dymu w oczy może zacznie się gadać o czym innym…

M.Z.


środa, 12 lutego 2014

MARTWA KLASA



Brzmi podobnie do tytułu starego spektaklu Kantora? A niech tam, akurat nie o tej poetyce myślałem, ale niechaj zostanie… Przed paroma laty cała historia zaczęła się od sprzedanego później portalu „Nasza Klasa”. Na początku działał jeszcze jako polskie przedsięwzięcie i działał dobrze. Po prostu skutecznie łączył ludzi, a nie dostarczał informacji ekipom zawodowych włamywaczy. Zobaczyłem twarze nie widziane tyle lat, że aż wstyd mówić. Potem były spotkania, coraz trudniejsze, dawnym panienkom zdawało się, że ich mikro-światki obowiązują wszechświat. A jeszcze potem wyszły inne kwiatki…

Czy człowiek z upływem lat zmienia się zasadniczo? Niestety nie. Ple-ple ple. Ple-ple, ple… Teoretycznie spotkaliśmy się jako klasa maturalna. Ale nie wszyscy. Nie wszyscy w sensie osobowym i nie wszyscy mentalnie. Miłe a obecne na spotkaniach panie postanowiły zostać w epoce szkoły podstawowej. To proste - tam się zaprzyjaźniły, stamtąd wywodziły swoją tożsamość. Można i tak, niestety tutaj okazałem się „poza”. Poza systemem dziewczęcych grupek, poza paplaniem o wnukach i niesamowitych zawodowych sukcesach, poza opowieściami o wspaniałych mężach. Mieliśmy wspólny epizod szkolny pod koniec ogólniaka – ale nic wspólnego ze sobą. Kilka lat temu przypadkowo trafiła się impreza ogólnoszkolna, bodaj stulecie „zakładu”, niezła biba i balanga, na którą nieopatrznie przyjechałem samochodem. I chcąc tymże wrócić do domu skazałem się już tylko na oranżadę. Gdybym się po ludzku nachlał – pewnie przeżył bym to łagodniej. A tak pozostały tylko smutne obserwacje i dzwoniące w uszach pytanie „Co ty tu robisz do cholery!?”

Bo ludzie się jednak nie zmieniają. Głupi są jeszcze głupsi. Nijacy bardziej mętni. Aroganci osiągnęli wyżyny kiedyś nieosiągalne. Niekompetentni są jeszcze bardziej niedoinformowani i zakręceni. Damy nie potrafiące pisać i obserwować – zostały oczywiście pisarkami i mentorkami, bywają wszędzie i zawsze. „Wybitni” psychologowie nie zaszczycili zgromadzonych wizytą, zapewne kombinowali jak się jednak uwolnić z kręgu informacji, które równie dobrze co oni jest w stanie wydusić z siebie każda doświadczona wiejska baba. I w tym sensie nie mam do nich pretensji, że „nie byli”. Nieobecnością okazali się mądrzejsi. Bo ja do dzisiaj nie mogę wrócić do równowagi…

Czy zerwał się kontakt? Nie do końca. Koresponduję z kimś, kto wtedy, tych kilkadziesiąt lat wcześniej, siedział z boku i pozornie nie było jej widać. Ma zdrowe jak to się powiada podejście do rzeczy i ludzi. Dzieci, wnuki, domowe kłopoty? Tak – ale nie nachalnie, z dystansem. Tak da się rozmawiać, więc rozmawiamy. Reszty już nie ma. Pewna obserwatorka europejskich kurortów i stolic dalej plecie bzdury, może sądząc, że w zidiociałym świecie zrobi podobną furorę jak swego czasu we Francji „polski hydraulik”. Myślę, że nie uda się jej ta zabawa.

 Nasza klasa jest już martwą klasą…

M.Z.

wtorek, 11 lutego 2014

WAŻNY PRZEDRUK!

Kraje ko­lonialne m.in. Polska mają być eksploatowane, lecz nie niszczone – to polityka zachodu.

Mówi pan: Hitler zwyciężył. Jak to rozumieć?


Kraje ko­lonialne m.in. Polska mają być eksploatowane, lecz nie niszczone – to polityka zachodu. foto: YouTube

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, iż za tym wszystkim kryje się plan takiego osłabienia tego kraju, by wreszcie przestał przeszkadzać wielkim sąsiadom. I dziś tylko to leży mi na sercu: żeby Polacy się przebudzili. To ostatni moment! - mówi w rozmowie z tygodnikiem “wSieci” prof. Witold Kieżun, ekonomista, były ekspert ONZ i żołnierz AK.
Władza robi wszystko, aby rodacy nie dyskutowali o bezrobociu, o narastającej nędzy, o wyludnianiu się kraju, o umieraniu bez należytej pomocy, o braku bezpieczeństwa na ulicy i w szkole i tym wszystkim, czego jesteśmy w coraz większym stopniu pozbawiani. Zmusza się nas poprzez zmanipulowane media do wsłuchiwania się w kłamstwa płynące z dostępnych mediów, w których od lat brylują przygotowani celebryci z naukowymi tytułami. Zawsze znajdzie się news, którym przygniata się widza, aby tylko zapomniał i nie stawiał kłopotliwych pytań. Dziennikarze tygodniami mogą dyskutować o zmaganiach między Tuskiem i Gowinem, nazwisku piłkarskiego selekcjonera, czy wynikach sondażowych, zaletach raportu Anodiny i Millera,  aby tylko nie dopuścić do rozmowy o Polsce i Polakach.
Dlatego, gdy na jednostronnej gazetowej sieczce ukazuje się odrobina prawdy, obrazująca przyczyny i mechanizmy doprowadzające do upadku naszego kraju, nie możemy tylko ze względów ekonomicznych być pozbawieni takiej informacji. Mimo, że bez echa, czemu się nie dziwię  przeszedł wywiad z profesorem Kieżunem w tygodniku „W sieci” , to na mojej witrynie zawsze znajdzie się miejsce dla takiego tematu.
OKRADLI NAS JAK OKRADALI AFRYKĘ
Straciliśmy własny potencjał gospodarczy, Polska wymiera i emigruje. Dziś tylko jedno leży mi na sercu: żeby Polacy się przebudzili. Bo nie o taką Polskę walczyłem
Jacek i Michał Karnowscy rozmawiają z prof. WITOLDEM KIEŻUNEM, wybitnym ekonomistą, byłym ekspertem ONZ, żołnierzem AK, uczestnikiem powstania warszawskiego, więźniem sowieckich łagrów /Tygodnik „ W sieci” /
Wielu Polaków może szokować teza, którą głosi pan od ładnych paru lat: Polska jest krajem skolonizowanym dokładnie tak samo jak kraje afrykańskie, mimo że leży w środku Europy i należy do struktur zachodnich.
Moje doświadczenie jest dość unikalne. Na wła­sne oczy, pracując dla ONZ, widziałem ostry atak neokolonizatorów na młode państwa afry­kańskie. Widziałem to w Burundi, widziałem w Rwandzie. Widziałem brak jakiejkolwiek etyki, brak skrupułów, niesłychaną brutalność.
Na czym to polegało?
Miało to związek z rozwojem globalizacji, którą z kolei wywołały gwałtowny skok technolo­giczny, komputery, rozwój transportu lotni­czego. I z początkami panowania liberalizmu ekonomicznego, ideologii pełnej swobody. Nagle, jak na rozkaz, pod koniec lat 80. zaczął się najazd setek przedsiębiorców. Z przeraże­niem zacząłem dostrzegać, że Burundi, kraj, który zaczynał się pięknie rozwijać, z mądrym prezydentem, któremu doradzałem, traci swoją szansę. Widziałem, że wyceny przedsiębiorstw, np. fabryk świetnej kawy, przeprowadzają spe­cjaliści z Zachodu, bez żadnej kontroli, bez żad­nej gwarancji, że zależy im na losie kraju.
Towarzyszą temu zapewne łapówki.
Oczywiście. Widziałem ten mechanizm, bo chodziłem do klubów dla elity, gdzie przy­jezdni mieszali się z przedstawicielami lokalnej władzy. Wiedziałem, kto komu daje łapówki, jak się łamie opór, jak się przejmuje majątek. I w pewnym momencie doznałem szoku, bo znajomy do mnie mówi: „Jesteś Polakiem?”. „Tak” – odpowiadam. „To co ty tu robisz? Tutaj to nic, eldorado to jest Polska!”.
Eldorado do szybkiego, łatwego zarobku?
Tak. Radzą mi: zorganizuj trochę pieniędzy i jedź.
I co pan zrobił?
Napisałem list do Aleksandra Gieysztora i Wi­tolda Trzeciakowskiego z ostrzeżeniem, co się szykuje. Ale oczywiście zostałem. I powołałem tajną komisję, która oceniała zachodnie wyceny burundyjskich firm. I szybko się okazało się, że sprzedawano firmy za 15 proc. wartości. A więc praktycznie za tyle samo, ile później w Polsce.
Co pan zrobił z tą wiedzą?
Udało się nam podnieść cenę sprzedaży trzy krotnie. Później jednak, pod naciskiem Banku Światowego, wprowadzono w kraju demokrację w miejsce łagodnych rządów monopartii. I to już zdemolowało ten kraj. Potem doszło tam jak wiemy, do rzezi, w których zginęło 800 tys ludzi. Źródła tej tragedii także leżą w walce kapitału o wpływy.
Jakie wnioski wyciągnął pan z tej afrykańskiej obserwacji w odniesieniu do przyszłość Polski?
Nie ma żadnej etyki biznesu. Ona jest wykła­dana, ale ona nie obowiązuje. Parafrazując Lenina, etyczne jest to, co służy uzyskaniu większego zysku. O tym się głośno nie mówi jednak tak jest, dotyczy do zwłaszcza wielkich koncernów, które są świetnie zorganizowane i silniejsze od wielu państw.
Polska poszła na pierwszy ogień w naszym regionie. Dlaczego?
Po pierwsze, była kolebką zmian, po drugie, była krajem z dużym sektorem prywatnym: rol­nictwem, rzemiosłem, pierwszymi firmami. To nas wybrał George Soros, który uważa siebie za mesjasza i który już w maju 1988 r. przyjechał do Polski.
Po co przyjechał?
Kontaktował się z Wojciechem Jaruzelskim i Mieczysławem F. Rakowskim, a także z ludźmi, którzy później zostali doradcami ekonomicz­nymi Tadeusza Mazowieckiego. I postawił konkretną propozycję: szybkie i gwałtowne przejście na system gospodarki rynkowej. Efekt jest taki, że 23 grudnia 1988 r. Biuro Polityczne PZPR wprowadza tzw. ustawę Wilczka. Polska staje się krajem gospodarki wolnorynkowej, ale liberalnej. Zupełna swoboda i dwa podstawowe założenia: otwarte granice i prywatyzacja.
Większość Polaków powie: wreszcie normal­ność!
Operetka, nie normalność. Mówimy przecież o losach wówczas prawie 40-milionowego kraju. Kraju, który według wszystkich nieza­leżnych statystyk jest wówczas na 12. miejscu w świecie pod względem produkcji. Nie za­możności, ale produkcji. Mamy wiele przed­siębiorstw wysokiej techniki, sporo licencji, duży przemysł zbrojeniowy oraz doświadcze­nie w budowie dróg i fabryk za granicą. Mamy duży potencjał, osiągnięty kosztem niesłycha­nej biedy całych pokoleń, kosztem wielkiego wysiłku społeczeństwa. Oceniam obiektywnie, choć mam powody nie lubić PRL.
Co mogliśmy z tym zasobem zrobić w 1989 r.?
Mądre elity powinny powtórzyć drogę Chin. A więc eksport produktów może nie zawsze najwyższej jakości, zapewne niesupernowoczesnych, lecz dużo tańszych. Mogliśmy być na rynkach światowych obok Chińczyków. To była fantastyczna okazja, niestety już stracona
My o tej szansie nie wiedzieliśmy, ale Zachód wiedział?
Wiedział i dlatego natychmiast ruszyła wielka ofensywa sprowadzająca się do likwidacji konkurencji. A więc kupują przedsiębiorstwa i je likwidują. Klasyczny przykład Zakładów Wytwórczych Urządzeń Telefonicznych – War­szawa, Węgrów, Bydgoszcz. Zakłady, które za­opatrywały cały Związek Radziecki w aparaty. Przyjechał więc Siemens, kupił, i sprytnie dał załodze 9-miesięczną pensję na pożegnanie. Po czym produkcję przeniósł do Niemiec, budynki zburzył, a ziemię sprzedał.
Te aparaty telefoniczne ZWUT naprawdę moż­na było dostosować do otwartego rynku ?
Pamiętajmy o jednym: gdy polski inżynier wyjeżdżał za granicę, wszędzie na świecie, w bardzo krótkim czasie, stawał się jednym z najlepszych. Myśl techniczna była, ludzie byli, potencjał był. Gdybyśmy mądrze to po­prowadzili, dziś bylibyśmy potęgą.
Kto mógł tym pokierować?
Trzeba było sięgnąć po świetnych polskich ekonomistów, którzy porobili kariery na Za­chodzie. W samym Montrealu było pięciu pol­skich uczonych, z których każdy znajdował się w pierwszej piątce najlepszych na swojej uczelni. Trzeba było skorzystać z rad ludzi, którzy wiedzieli, czym jest kolonizacja.
Ci, którzy wówczas rządzili, także w latach 90-tych, nie chcieli słuchać cudzych rad?
Żadnych. W efekcie 90 proc. sprzedanych pol­skich przedsiębiorstw zostało wycenionych przez zagranicznych ekspertów, grubo opłaca­nych. Wyceny były, jak już powiedziałem, takie jak w Afryce: 15 proc. realnej wartości. A zwy­kli Polacy byli jak dzieci, nic nie rozumieli, na wszystko się zgadzali. Nie było żadnego planu, żadnej myśli.
Czy możemy się z tej pułapki wyrwać? Mo­żemy przełamać mechanizm kolonizacji?
. Moglibyśmy wyrwać się przy silnej władzy. Tu musimy przypomnieć II Rzeczpospolitą. Tamta Polska zginęłaby dużo szybciej, gdyby nie za­mach majowy. Te pierwsze lata II RP to było to samo co teraz. Po 1926 r. jednak ruszyliśmy do przodu, a tuż przed wojną rozwijaliśmy się wspaniale. Gdyby nie wojna, Polska w 1955 r. dogoniłaby Francję pod względem poziomu rozwoju.
Bez demokracji można się rozwijać?
Generalna zasada zarządzania brzmi: jest parę szczególnych sytuacji, w których należy zrezy­gnować z przesadnej demokracji. To sytuacja zagrożenia wojennego, to sytuacja dramatycz­nej reorganizacji. Gdy przechodzimy duży za­kręt, trzeba mieć plan i go realizować.
Jak Orban?
Węgry to dziś dla nas wzór. Ale widzimy też, jak wielką trzeba mieć odporność, by coś zmienić. Przecież na Orbana ruszyła nawała. Jednak on się trzyma. I robi to, co proponowa­łem, przede wszystkim podatek obrotowy dla przedsiębiorstw.
Teraz mamy kolejną niespodziewaną szansę na skok rozwojowy: łupki. I co?
Dobrze, że panowie poruszyli tę sprawę. Bo tę szansę już praktycznie straciliśmy! Rozma­wiałem niedawno z kolegą z Filadelfii, który pracuje dla jednego z koncernów w tej branży. I powiedział mi: rezygnujemy. Od dwóch lat nie ma podstawowego prawa geologicznego i oni z każdym drobiazgiem muszą biegać po zgodę władzy. Więc przenoszą się do Rosji. Bo Rosjanie proponują im prosty układ: 60 proc. zysku dla nas, 40 proc. dla was. A my od dwóch lat zajmujemy się pytaniem, czy geje mogą za­wierać małżeństwa, czy nie.
A dziejowa szansa ucieka. I doczekaliśmy się prawa unijnego, które zablokuje cały ten sek­tor. Mogło być inaczej?
Mogło być jak w Stanach. Tam firmy wracają z produkcją z Chin. Bo choć koszty pracy są w USA wyższe, to dzięki łupkom energia znów zaczęła być tania. I to pozwala odbudować przemysł. Nic dziwnego, że Rosja rzuciła mi­liardy, żeby zablokować łupki w naszej części Europy. Europejska lewica już jej uległa.
Jaka jest rola mediów w boju o Polskę?
Kluczowa. Ludzie nie wiedzą, co się dzieje. Dostają propagandę i pozwalają się oszukiwać. Nie znają podstawowych faktów. Np. takich, że zagraniczne banki zarabiają w Polsce 15 mld zł rocznie. A myśmy sprzedali wszystkie nasze banki za 25 mld, choć były warte 200 mld zł! I dziś nie mamy bankowości. To jak nie mieć broni, idąc na front. Całe szczęście, że są SKOK, też zresztą atakowane. To instytucje, które świetnie działają.
Ludzie mają jednak poczucie, że w niektórych sferach idziemy do przodu. Miliony Polaków żyją na przyzwoitym poziomie.
W Afryce też miliony żyją nieźle. Kraje ko­lonialne mają być eksploatowane, lecz nie niszczone. Polacy mają mieć samochody, ale stare. Mają pracować za grosze, bo to niskie koszty pracy, a nie np. myśl techniczna, mają być naszym jedynym atutem. No i mamy się zadłużać na potęgę. W swojej książce „Patologia transformacji” wyliczyłem polskie zadłużenie, razem z tym ukrytym, na 3,5 bln zł. Zarzucano mi, że to liczby wzięte z powietrza. A teraz, kilka dni temu, Leszek Balcerowicz wyliczył, że nasze zadłużenie to 4 bln zł.
W jakiej mierze to dług odziedziczony po ko­munistach?
W 1989 r. mieliśmy 45 mld doi. długu. Relatyw­nie niedużo. I co więcej, mogliśmy, korzystając z fantastycznej atmosfery wokół Polski, dopro­wadzić do pełnego anulowania tego zadłużenia.
Tusk znacznie przyspieszył zadłużanie Polski
Więcej niż znacznie. Zaczął rządzić, gdy był ok. 500 mld zł oficjalnego zadłużenia. Teraz jest ponad 300 mld więcej.
 Często porównuje się Tuska do Gierka: obaj zadłużają kraj. Co pan o tym sądzi?
Gierek, generalnie rzecz biorąc, wydawał pożyczki dużo lepiej. Zbudował 500 zakładów’ pracy, budował drogi, szpitale. To inwestycje, z których korzystamy do dziś. A dzisiejsze wydatki budzą wiele wątpliwości. Jak można budować drogi, które kilometrami otoczone są ekranami akustycznymi? To miliony wyrzucone w błoto. Tego nie ma nigdzie na świecie.
Biedny kraj, który w niektórych obszarach sypie bez sensu złotem?
Jeszcze będąc w Kanadzie, zacząłem walczyć z największymi nonsensami, a więc z rozbudową administracji w epoce informatycznej. Wchodzą komputery, a my odbudowujemy powiaty! I to takie, które średnio liczą 80 ty mieszkańców. Dla porównania: średni szczebel  samorządu w takim kraju jak Francja to jednostki liczące 400-500 tys. mieszkańców. To była zbrodnia, tego nie ma nigdzie na świeci Tak jak nigdzie nie ma dwóch struktur szczebla wojewódzkiego
Dlaczego nie słuchano pana alarmów?
Chodziło o to, żeby obsadzić swoimi ludźmi więcej stanowisk. Ludzie, których nazwisk nie mogę podać wprost, mówili mi to całkiem otwarcie. Po to są też te biura polityczne w ministerstwach, po to powołuje się po 9-10 wiceministrów. Powtarzam: w epoce cyfryzacji!
Trend powinien być odwrotny?
Oczywiście. Idźmy dalej: kto zostaje w Polsce ministrem? Czy cyfryzacją rządzi wybitny specjalista od cyfryzacji? Nie, ministrem zostaje Michał Boni. Powołujemy niepotrzebne fachowe ministerstwa, choć wystarczyłyby urzędy kierowane przez fachowców w danej dziedzinie. Np. Urząd Transportu wieloletnio  kierowany przez specjalistę po politechnicznych studiach w tym zakresie.
Chaos.
Także prawny. Podstawowe dla państwa ustawy były zmieniane 40,60, a nawet 120 razy.  Dziesiątki posłów zmieniają swoją przynależne partyjną. Nawet partie się mnożą. Mieliśmy jedno PiS, a teraz z tego PiS mamy cztery ugrupowania. Jako specjalista w dziedzinie zarządzania  czuję się w tym okropnie. To wszystko przeczy najbardziej elementarnym zasadom sprawnego działania.
Tusk chciał to zmienić, choć próbował?
Jego filozofia działania przeraża. Pamiętał słowa, że liczy się „tu i teraz”, czy też stwierdzenie, iż „ludzie są, jacy są, i nie jest sprawą rządu, żeby ich zmieniać”. Nie, jest sprawą- rządu zmienianie ludzi! Społeczeństwo trzeba wychowywać, trzeba podsuwać dobre wzorce. Zwłaszcza w kraju, gdzie nie ma praktyki spo­łeczeństwa demokratycznego.
To „tu i teraz” bardzo pasuje naszym potęż­nym sąsiadom: Niemcom i Rosjanom.
Finał tej polityki już widać, powiedział o tym otwarcie ostatnio Lech Wałęsa, wzywając do przyłączenia Polski do Niemiec. Myślałem, że z krzesła spadnę, gdy to usłyszałem!
Absurd?
Nie, kierunek. Przecież wcześniej w Berlinie był minister Radosław Sikorski, który kłaniając się Niemcom, oferował polską niepodległość. Można powiedzieć: Hitler zwyciężył. W tej chwili rządzą Niemcy. Amerykańscy dyplomaci nie dzwonią do Brukseli, dzwonią do Berlina.
Mówi pan: Hitler zwyciężył. Jak to rozumieć?
 Hitler chciał zdobyć Europę. I ta idea niemiec­kiej dominacji, przy wszystkich różnicach, jest dziś zrealizowana. Nie ma już w niemieckim hymnie słów „Deutschland, Deutschland uber alles”. Ale symbolicznie melodia pozostała ta sama. Niemiecka karność i łatwość podporząd­kowania się znów przynoszą temu narodowi sukces. Na tym tle wypadamy źle, bo tam, gdzie trzech Polaków, tam są cztery opinie. Tak się nie da konkurować.
Pan jest powstańcem warszawskim, odzna­czonym Virtuti Militari. Gdy słyszy pan Wa­łęsę mówiącego: "Nie mieścimy się w naszych krajach. Musimy rozszerzyć ekonomiczne, obronne i różne inne struktury, stworzyć z Polski i Niemiec jedno państwo: Europa"  ma pan poczucie, że to zdrada? Likwidowanie państwowości polskiej musi budzić sprzeciw.
A propos powstania. Co pan myśli, kiedy sły­szy, że ten wielki zryw to był „obłęd”?
To nieprzyzwoite. Powstanie to była grecka tragedia. Powstanie nie mogło nie wybuchnąć.
Dlaczego?
Trzeba się trochę cofnąć. Musimy stale powta­rzać, jak potwornym doświadczeniem była okupacja niemiecka. Wychodziło się na ulicę, żegnało się z matką, która mówiła: „Uważaj!”. Jechało się tramwajem w wielkim strachu. Nagle ktoś krzyczał: „Łapanka! Łapanka!”. Tramwaj zatrzymuje się, a Niemcy już biegną i już strze­lają. Od razu strzelają! Podam kilka zdarzeń. 16 grudnia 1939 r. jadę tramwajem z Żoliborza do miasta. Tramwaj staje na przystanku nad Dwor­cem Gdańskim. Pod górę idzie oficer niemiecki, piękny mężczyzna, elegancki. Z drugiej strony idzie polski pijaczek i tak zawadiacko do Niemca zagaduje: „Heil Hitler! Heil Hitler!”. Niemiec wy­ciąga pistolet i na miejscu tego pijaczka zabija.
Bestie.
19 września 1940 r. Wehrmacht o piątej rano otacza Żoliborz. Wchodzą z karabinami maszy­nowymi do każdego mieszkania. Kto nie pra­cuje dla Niemców, kto nie ma papieru, do Oświęcimia. Tak to wyglądało. Prywatek nie było, bo to oznaczało ryzyko, że za­interesuje się gestapo. Radia nie było, do kina się nie chodziło
Tylko świnie siedziały w kinie?
Tak. Ciągłe napięcie. Jesteśmy na plaży nad Wisłą i nagle wi­dzimy idący patrol. Rzucamy się do rzeki, płyniemy na drugą stronę. Uratowaliśmy się, ale dwóch moich kolegów utonęło.
Na tym tle wręcz zabawnie brzmią słowa Władysława Bartoszewskiego, który twier­dzi, że bardziej bał się polskich sąsiadów niż niemieckich ofi­cerów. Jak pan to odebrał?
Całkowita nieprawda. Polacy byli w czasie okupacji soli­darni, byli jednością. To nie do wiary, że ktoś na Żoliborzu bał się sąsiadów, a nie bał się oficera niemieckiego
Skąd w Niemcach wzięło się tyle barbarzyństwa?
Mieli to w sobie. Ja w czasie wojny nie spotkałem ani jed­nego przyzwoitego Niemca. Na pewno gdzieś byli, ale ja ich nie spotka­łem. Pamiętam za to niebywałą butę i pogardę w codziennych kontaktach. I ciągły krzyk. Oni zawsze krzyczeli. „Schneller! Schneller! Halt! Halt!”. Niemiec to był wrzask
Tak przeżyliście, do powstania, prawie pięć lat. Aż do 1944 roku.
Tak. I w lipcu 1944 r. widzimy tych panów świata, jak w brudnych mundurach, piechotą i na furmankach uciekają na Zachód. Co za radość! Tak mijają 22, 23, i 24 lipca. Jest po­wszechne przekonanie, że Rosjanie wejdą lada dzień. Nastroje takie, że żołnierze AK oskarżają dowództwo o zdradę, bo my nie ruszamy do walki. U mnie w mieszkaniu, gdzie był maga­zyn broni, odbyło się nawet głosowanie, czy uderzać na Niemców samodzielnie. Było nas pięciu i to mój głos zdecydował, żeby jednak czekać na rozkazy
I czekacie?
Powoli jest coraz mniej cofających się Niemców. Nadchodzi 27 lipca. Niemcy przez szczekaczki ogłaszają, że 100 tys. mężczyzn ma się zgło­sić do budowy fortyfikacji, Warszawa ma być fortecą. Kto się nie zgłosi, będzie „ukarany”, a wiemy, że Niemcy znali jedną karę: śmierć.
Do budowy fortyfikacji nie zgłosił się nikt.
Dlatego 28 lipca wieczorem jest rozkaz dowódz­twa AK mobilizacji, gromadzimy się z bronią w punktach zbiórki. Całą noc czekamy, rano rozkaz: broń przechować i wracać do domu Tragedia: nie rozumiemy tego rozkazu. Nikt go dotychczas dokładnie nie wyjaśnił. A jednocześnie widzimy, że zaczyna wracać niemiecka administracja, w tym gestapo. I wiemy, że Nieme będą chcieli ukarać Warszawę za zignorowanie rozkazu. Wiemy, że będzie to wyglądało tak jak później, w czasie powstania na Woli. Gdyby ostatecznie powstanie nie wybuchło, taka akcja miałaby miejsce zaraz na początku sierpnia, ludność by wypędzono, a miasto zamieniono w twierdzę. Wówczas Rosjanie rzeczywiście by ruszyli. Miasto byłoby i tak całkowicie zniszczone. A pamiętajmy, że po powstaniu centrum miasta było zburzone w 25 proc. To po zakończeniu walk Niemcy nie zostawili cegły na cegle. Nie było dobrego wyjścia
Niedawno w wywiadzie dla programu „Bliżej” Jana Pospieszalskiego powiedział pan:  dobiega końca moje życie, a ja nie o taką Polskę walczyłem. Skąd tak gorzkie słowa?
Nie o taką. Straciliśmy własny potencjał gospodarczy, Polska wymiera i emigruje. Nie mogę się  oprzeć wrażeniu, iż za tym wszystkim kryje się plan takiego osłabienia tego kraju, by wreszcie przestał przeszkadzać wielkim sąsiadom. I dziś tylko to leży mi na sercu: żeby Polacy się przebudzili. To ostatni moment! Jeszcze można Polskę uratować. Jeszcze możemy, ale tylko jednością.
opr. Zenon Zalewski
----------------------
Przywołał: M.Z.