Gdzieś
do polowy lat 60-tych uczono mnie w szkole, że przełom wieku XIX i XX był
okresem technologicznej rewolucji, o której przedtem ludzkości się nie śniło... Nikt nie przypuszczał, że przełom kolejnych stuleci przyniesie taki wysyp
nowinek technicznych, które tamte definicje rozwoju po prostu obrócą w
pył. Niby McLuhan coś tam przebąkiwał o globalnej wiosce – ale traktowano to
bardziej jako opowieści science-fiction, niż realia stające się na oczach niezorientowanej
gawiedzi.
Ta oczywiście kupowała coraz doskonalsze telewizory i komputery, gadała
przez komórki, jeździła szybszymi samochodami – ale nadal tkwiła mentalnie w
wiekach dawno minionych, ich specyficznym tempie, leniwym toku rozmów i
pertraktacji. Zalew informacji docierających do jednostki ludzkiej zbywany był
właściwie wzruszaniem ramiom: chce im się wylewać taki potok słów to niech
wylewają. A nasza chata i tak z kraja…
Przesadzam? Ależ skąd!
Opisywane tu ostatnio czynności, w jakie wdawałem się z chęci albo konieczności
(kupno pojazdów, zamiana mieszkań) złożone do kupy i wzięte pod lupę dowodzą,
że można mieć w kieszeni najnowszego smartfona, w domu najszybszy graficzny
komputer – i nadal nie rozumieć, że za tempem przepływu informacji musi nadążyć
także tempo podejmowania decyzji. Tempo reagowania. Inaczej cała ta
skomplikowana współczesna struktura zacina się, a potem wali. I człowiek
dochodzi do wniosku, że na dawnym targu końskim klepiąc się po rękach kupcy
szybciej dochodzili do jakże modnego dzisiaj konsensusu, niż współcześni
geniusze dogaduję się ze sobą w Internecie. Albo poprzez Internet. Dziwne to nieco,
ale skłania też do wyciągnięcia innej refleksji: a może wszystkie te innowacje psu
na budę są zdatne, może mózg ludzki nie jest w stanie dostosować się do nowego
tempa – i posiadacze najnowszych gadżetów niczym nie różnią się od ruskiego
sołdata z pięcioma zegarkami na każdym ręku? Ma ich tyle bo ma – a po co
zastanowi się później… Czy nie podobnie jest ze współczesnymi wynalazkami?
Za sprawą tych przeżuwaczy
współczesności wiele godzin nie mogłem się dogadać z nikim. Z perspektywy czasu
widać, że to i dobrze, zawsze w końcu pojawiał się ktoś, kto potrzebował
dokładnie tego, co miałem na zbyciu. Wpadał, oglądał i transakcja dochodziła do
skutku bez przeszkód. Gdzieś w tle pozostawały niepotrzebny myślowe kalki
pozostawione przez idiotów: moralne jest to, co oni sobie postanowili, dobre co
im pasuje i wstrętne co ja chciałbym mieć. To głupie. To nawet żałosne - owo wchodzenie w skórę kogoś, kto stwarza światy, pisze moralne zasady, mówi ludziom co dobre, a co złe i jak powinni wobec barana się zachowywać. Ale tak trzymać, Milusie: dureń winien być
wyniesiony tak wysoko, by reszta świata nawet z oddali nie miała wątpliwości
kto jest kto, z kim ma do czynienia!
M.Z.
2 komentarze:
Odpuściles Toyahowi i Muftiemu! Oj, nieładnie...
Oj tam, oj tam, zaraz odpuściłem... Po prostu nie mogę żyć wyłącznie śledzeniem co obaj właśnie wyprodukowali. Dla Toyaha najwłaściwszy dzisiaj jest ten tekst: http://zbigniewlipinski.nowyekran.pl/post/90183,jak-na-ukrainie-beda-obchodzic-rocznice-wolynskiej-tragedii Wątpię jednak by zauważył, a jeśli nawet to tradycyjnie zamilczy na śmierć. Z Muftim nie ma co się na razie potykać, idiotyzmy jakie wypisuje dotknęły już dawnego trzonu Polaków.eu czyli Zenka, trwa wojowanie z blogerem Leszkiem - ale to ich wojenki i nie mam prawa lubiąc jednego i drugiego (Zenka i Leszka rzecz jasna, nie Muftiego!) naciskać na jakieś ekstremalne rozwiązania. Wszystko ma swoją porę. Na koniec ktoś zostanie sam i wreszcie będę mógł mu zacytować klasyka: miałeś chamie złoty róg...
A tak na marginesie: to był felieton na zupełnie inny temat. Więc co mnie podpuszczasz?
Prześlij komentarz