Gdzieś na marginesie spraw
ważnych albo kłopotliwych istnieje wątek zdało by się śmieszny i nawet dla
tematyki motoryzacyjnej marginalny: charakter kolejnych nabytków. Czy maszyna w
ogóle może mieć psotną duszę? Większość ludzi automatycznie odpowie, że raczej
nie, takie uczłowieczanie mechanizmów jest grubą przesadą. A jednak…
Okazuje
się, że maszyny mają wpisane w stalowe czy aluminiowe podzespoły pewne nawyki,
tak zostały ujeżdżone przez poprzednich właścicieli, do takich a nie innych sposobów
jazdy je ułożono. Nie przegonione na trasie silniki w mieście zachowują się
niby w porządku – a jednak ich wołowaty charakter zaczyna w końcu nowego
jeźdźca denerwować. Wyprowadza przeto auto na dobra drogę, wciska pedał gazu –
i po godzinie okazuje się, że coś motorze się odblokowało, auto jeździ inaczej,
ma w sobie nową dozę zadziorności. Czasem nawet pali mniej, niż poprzednio… A
czasem ściąga na właściciela pasmo nieszczęść…
Piękny nie znaczy dobry w
całości… Spójrzcie na zdjęcie obok. Corolla model E11 w fabrycznie
usportowionej wersji. Cztery hamulce tarczowe, rozpórka przedniego zawieszenia,
układ wydechowy o zwiększonym przelocie, rzekomo sportowe zegary z plastrem
miodu w tle – słowem „ognia i w miasto!”. Niestety zaczęło się niepomyślnie już
pierwszego dnia. Podczas jazdy próbnej zaciągnąłem na postoju hamulec ręczny.
Który następnie żadną miarą nie chciał odpuścić… Zablokował się i już. Pomogło
nieco walenie drewnianym młotkiem w śruby koła, usterka została
zbagatelizowana, w końcu przy targach chodzi głównie o cenę, a nie o drobiazgi.
Bardzo szybko okazało się, że ręcznego w ogóle nie należy zaciągać i właściwie
nie bardzo wiadomo z jakiego powodu. Wymiana linki nic nie dała, czyszczenie i
udrożnianie zacisku też. Ten typ tak miał. Przez kilka miesięcy udawałem, że
nie ma sprawy, hamuję układem zasadniczym, na postoju wrzucam bieg i tak
blokuję pojazd. Gorzej było z ruszaniem pod górę, jest w Warszawie kilka takich
miejsc, gdzie wspomaganie ręcznym bardzo by się przydało. No ale… Ostatniego dnia
przed sprzedażą kolejny demontaż zacisku pokazał, że winna była mała, pozornie
nieistotna sprężynka powrotna. Tak po japońsku diabolicznie skonstruowana, że
właściwie nie było jak jej naprawić. Uznaliśmy z zaprzyjaźnionym mechanikiem,
że pewna ilość smaru grafitowego musi rozwiązać problem. I za mojej kadencji
rozwiązała…
Toyota uzbrojona w szersze
felgi i opony trzymała się drogi jak przyklejona. Na gładkim i do czasu. To
znaczy do chwili, w której właściciel pojazdu nie postanowił na przykład
dojechać z Warszawy do Lublina. A tam jak wiadomo królują na szosie koleiny.
Podróż stawała się istną męką, nie dało się mimo dobrego systemu wspomagania
utrzymać auta „na kursie”. „Fachowcy” natychmiast orzekli złe ustawienie
zbieżności obu osi pojazdu. Obie osie do ustawienia, więc i opłata podwójna,
150 zł. Co fachman – to inne nastawy. Co wjazd na trasę lubelską – to coraz
gorsze prowadzenie. Pewnego dnia uznałem, że już dość, że ustawienia są
prawidłowe, szerokie felgi i opony nie.
A ja mam ochotę na coś spokojniejszego i jeżdżącego na wprost. Tym
bardziej, że ostra jazda autem o pojemności 1332 ccm powodowało wypicie 12-13 litrów paliwa na każde
sto kilometrów. I co z tego, że ktoś się za mną oglądał? Do czego mi to
potrzebne?
==========================
Golf był perełką
przywiezioną z Wrocławia. W środku mroźnej zimy. Na lodowej nawierzchni nie
czuć było, że to wóz bez wspomagania. Miał grzanie jak się patrzy, w połowie
trasy rozbierałem się niemal do podkoszulki. Wstawiony do ciepłego garażu
odtajał i pokazał, że nie ma na sobie nawet grama rdzy. Wkrótce jednak wyszło
szydło z worka: konieczność wymiany uszczelki pod głowicą i chłodnicy. Na
szczęście wszystkie części okazały się śmiesznie tanie – kto by na przykład
przypuszczał, że niezła chińska chłodnica, szczelna i pasująca jak ulał, to
tylko 70 zł plus koszty przesyłki? Fabrycznie nowa klamka, dostał dwie, z
kompletem kluczyków to jakieś 22 złote… Motor 1800 ccm, model RP, napędzający
samochód wstawiony na szerokie aluminiowe koła (dostałem w komplecie!)
zadziwiał przy ruszaniu właściwie wszystkie nowsze auta – niestety wymagał
sporej siły do poruszania kierownicą. Gdzieś koło kwietnia wozidełko pokazało
swój prawdziwy charakter – było prowokatorem i spiskowcem z urodzenia.
Jak to możliwe? Ano po
prostu. Wokół autka kręcił się mój dobry znajomy, przerabiał Volkswageny od
zawsze, zawsze też potrafił znaleźć w oglądanych jakąś niedoskonałość. Tu
gaźnik, tam zawieszenia, ówdzie szpachlowana blacha. W moim samochodzie nie
odkrył niczego, co wprawiało go w coraz gorszy nastrój. Bo – jak twierdził
przewrotnie – albo wada ukryta jest tak głęboko, że bez totalnej rozbiórki nie
da się jej zdiagnozować, albo wady nie istnieją. Co oczywiście jest jeszcze
bardziej podejrzane. Wsiadał do wozu, kazał się wozić z prędkościami czasem
przekraczającymi rozsądek, szarpał kierownicą w zakrętach, hamował gwałtownie i
bez sensu – nic. Nic się nie działo, Golf nie dał się wyprowadzić z równowagi.
No to znajomek zaczął „od innej mańki”. Jako że miałem wówczas dwa pojazdy
począł dopytywać się na co mi to, czy nie mogę mu przekazać jednego. Owszem,
odrzekłem, mogę, za jakąś umówioną kwotę Golf przechodzi w twoje ręce. Zdaje
się że nie o to mu chodziło – ale pal sześć, zebrał się pewnego dnia w sobie i
zadeklarował odkupienie. Oczywiście były targi, idiotyczne propozycje, w końcu
stanęło na tym, że bez uwzględniania licznych napraw, udoskonaleń i z kompletem
kół zima-lato i bagażników sprzedam mu pojazd za cenę zakupu. Pieniądze
dokładnie tego i tego dnia, umowa, dokumenty, wszystko pewne jak w szwajcarskim
banku. Dobra nasza, myślę sobie, sprzedam w takim razie obydwa pojazdy i kupię
coś nowszego, lepszego… Co też zacząłem czynić aktywnie – internetowe
ogłoszenia, wybór, przesłanie właścicielowi zaliczki (kilkaset złotych), wisz
pan – rozumisz pan, będę za trzy dni, proszę zachować auto w stanie, w jakim
jest na zdjęciach i w opisie. No bo jutro przecież kumpel ma przynieść gotówkę…
Nie przyniósł.
Zatelefonował rano i grobowym głosem oznajmił, że się rozmyślił. Nie
dosłuchałem wywodu do końca, pękło coś we mnie i zmieszałem z błotem gościa jak
nikogo dotąd. Zaliczka na kolejny pojazd przepadła. Golfa wkrótce sprzedałem z niewielkim
zyskiem, znajomego już nie mam. Od tamtych dni nie działam jako życzliwy
właściciel tego czy owego pojazdu – pokazuję, owszem, krótko i prawdziwie
odpowiadam na pytania, podaję kwotę sprzedaży i nie wchodzę w targi nawet o
złotówkę. Nie podoba się – wolna wola i skrzypce, tam są drzwi…
M.Z.
6 komentarzy:
Panie Marku,
Alez kazde auto ma swoja"dusze" i swoj (odmienny od innych aut) "charakter". Zgadzam sie z Panem w 100%. Nie sadze tez ze jest to uczlowieczaniem pojazdow ale by to zrozumiec trzeba albo sie znac na maszynach albo je odpowiednio "ujezdzac".
Serdecznie Pana pozdrawiam.
Bitsay
W jakimś sensie wybrałem przykłady ekstremalne. I to nawet nie dla udramatyzowania tekstu - ale jako najświeższe, więc też i najlepiej tkwiące w pamięci. Przyznam na marginesie innych naszych rozmów, że jest w motoryzacji coś, co pociąga mnie dzisiaj jak niebezpieczna choroba: mianowicie zrozumienie dlaczego Ameryka, przecież uważająca się za matecznik motoryzacyjny, produkuje do dzisiaj rodzaj kitu, badziewia niechlujnie skonstruowanego i wykonanego. Nie mam tu zbyt dużych doświadczeń, to ledwie dwa produkty Forda USA, Toyota na amerykański rynek i Nissan Sentra. Ten ostatni, zrobiony zresztą w Japonii, był bez zarzutu. Te wykonane w Ameryce były szczytem złego gustu, niechlujstwa technicznego, prymitywizmu projektantów i konstruktorów. W wypadku Toyoty dziwię się jak uznany światowy producent mógł w ogóle dopuścić do takiej deprecjacji własnego imienia. Widać już wtedy rządzili księgowi... Mówiąc zaś o Sentrze winienem dodać jeden wyróżniający ją szczegół: była wyprodukowana na potrzeby rynku kanadyjskiego, nie USA. A więc nie tylko liczniki w kilometrach, asymetryczne światła główne - ale przede wszystkim znakomite zabezpieczenia antykorozyjne. Lepsze, niż w pojazdach na Europę, gdzie Nissan od lat popisuje się tak niską jakością, że dziw, iż ktoś ich jeszcze kupuje. To pewnie będą kolejne odcinki moto-opowieści. Takoż z serdecznymi pozdrowieniami!
A co z tym "znajomym" od Golfa? Nie działałeś aby pochopnie?
Pochopnie - czy ja wiem... Słowo honoru to jest słowo honoru, czyż nie tak? A dał słowo honoru właśnie. Dzisiaj już mi nawet nie chodzi o te kilkaset złotych straconej głupio zaliczki. Rzecz polega na tym, iż w motoryzacyjnych układach między nami to był TRZECI numer wycięty przez tego samego gościa w ostatniej chwili. A Golfa autentycznie żałuję, nie spotkałem się nigdy więcej z egzemplarzem w tym stanie. Nie wspominam o takim szczególe, jak ten, że kilka tygodni później w zupełnie innym mieście byłem świadkiem transakcji dotyczącej podobnego pojazdu, który w licytacji uzyskał cenę TRZYKROTNIE większą. Więc okazałem się głupcem? Ale jak widać tak to jest, że niektóre pojazdy naprawdę wyśmienite technicznie ściągają na swych właścicieli pasmo nieszczęść. Co się dzieje z autorem ostatniego nie wiem. Zawsze spadał na cztery łapy - wiec pewnie i tym razem tak się stało...
Dobrze powiedziane!
Czy ja wiem... Dobrze mi się z nim rozmawiało, dobrze przedsiębrało wspólne wyprawy gdzieś tam. Niestety zawsze w tle tkwiła groźba, że oto stanie się coś absolutnie samolubnego, nie do przewidzenia. Więc oślepłem? Pewnie tak. Zostawmy, jest jak jest i inaczej nie będzie. Druga strona zapewne ma doskonale usprawiedliwienie na swoje działania. Z perspektywy dnia dzisiejszego naprawdę doskonały samochód dostał się w ręce kogoś, kto moim zdaniem nie gwarantował jego porządnego utrzymania. I w gruncie rzeczy to moje sprawstwo. Wcale nie musiałem go sprzedawać. Poniosło mnie, górę wzięła jakaś niepojęta chęć zagrania losowi na nosie. To i mam za swoje...
Prześlij komentarz