sobota, 20 kwietnia 2013

CHARAKTERKI?




 Gdzieś na marginesie spraw ważnych albo kłopotliwych istnieje wątek zdało by się śmieszny i nawet dla tematyki motoryzacyjnej marginalny: charakter kolejnych nabytków. Czy maszyna w ogóle może mieć psotną duszę? Większość ludzi automatycznie odpowie, że raczej nie, takie uczłowieczanie mechanizmów jest grubą przesadą. A jednak…

 Okazuje się, że maszyny mają wpisane w stalowe czy aluminiowe podzespoły pewne nawyki, tak zostały ujeżdżone przez poprzednich właścicieli, do takich a nie innych sposobów jazdy je ułożono. Nie przegonione na trasie silniki w mieście zachowują się niby w porządku – a jednak ich wołowaty charakter zaczyna w końcu nowego jeźdźca denerwować. Wyprowadza przeto auto na dobra drogę, wciska pedał gazu – i po godzinie okazuje się, że coś motorze się odblokowało, auto jeździ inaczej, ma w sobie nową dozę zadziorności. Czasem nawet pali mniej, niż poprzednio… A czasem ściąga na właściciela pasmo nieszczęść…

Piękny nie znaczy dobry w całości… Spójrzcie na zdjęcie obok. Corolla model E11 w fabrycznie usportowionej wersji. Cztery hamulce tarczowe, rozpórka przedniego zawieszenia, układ wydechowy o zwiększonym przelocie, rzekomo sportowe zegary z plastrem miodu w tle – słowem „ognia i w miasto!”. Niestety zaczęło się niepomyślnie już pierwszego dnia. Podczas jazdy próbnej zaciągnąłem na postoju hamulec ręczny. Który następnie żadną miarą nie chciał odpuścić… Zablokował się i już. Pomogło nieco walenie drewnianym młotkiem w śruby koła, usterka została zbagatelizowana, w końcu przy targach chodzi głównie o cenę, a nie o drobiazgi. Bardzo szybko okazało się, że ręcznego w ogóle nie należy zaciągać i właściwie nie bardzo wiadomo z jakiego powodu. Wymiana linki nic nie dała, czyszczenie i udrożnianie zacisku też. Ten typ tak miał. Przez kilka miesięcy udawałem, że nie ma sprawy, hamuję układem zasadniczym, na postoju wrzucam bieg i tak blokuję pojazd. Gorzej było z ruszaniem pod górę, jest w Warszawie kilka takich miejsc, gdzie wspomaganie ręcznym bardzo by się przydało. No ale… Ostatniego dnia przed sprzedażą kolejny demontaż zacisku pokazał, że winna była mała, pozornie nieistotna sprężynka powrotna. Tak po japońsku diabolicznie skonstruowana, że właściwie nie było jak jej naprawić. Uznaliśmy z zaprzyjaźnionym mechanikiem, że pewna ilość smaru grafitowego musi rozwiązać problem. I za mojej kadencji rozwiązała…

Toyota uzbrojona w szersze felgi i opony trzymała się drogi jak przyklejona. Na gładkim i do czasu. To znaczy do chwili, w której właściciel pojazdu nie postanowił na przykład dojechać z Warszawy do Lublina. A tam jak wiadomo królują na szosie koleiny. Podróż stawała się istną męką, nie dało się mimo dobrego systemu wspomagania utrzymać auta „na kursie”. „Fachowcy” natychmiast orzekli złe ustawienie zbieżności obu osi pojazdu. Obie osie do ustawienia, więc i opłata podwójna, 150 zł. Co fachman – to inne nastawy. Co wjazd na trasę lubelską – to coraz gorsze prowadzenie. Pewnego dnia uznałem, że już dość, że ustawienia są prawidłowe, szerokie felgi i opony nie.  A ja mam ochotę na coś spokojniejszego i jeżdżącego na wprost. Tym bardziej, że ostra jazda autem o pojemności 1332 ccm powodowało wypicie 12-13 litrów paliwa na każde sto kilometrów. I co z tego, że ktoś się za mną oglądał? Do czego mi to potrzebne?

==========================

Golf był perełką przywiezioną z Wrocławia. W środku mroźnej zimy. Na lodowej nawierzchni nie czuć było, że to wóz bez wspomagania. Miał grzanie jak się patrzy, w połowie trasy rozbierałem się niemal do podkoszulki. Wstawiony do ciepłego garażu odtajał i pokazał, że nie ma na sobie nawet grama rdzy. Wkrótce jednak wyszło szydło z worka: konieczność wymiany uszczelki pod głowicą i chłodnicy. Na szczęście wszystkie części okazały się śmiesznie tanie – kto by na przykład przypuszczał, że niezła chińska chłodnica, szczelna i pasująca jak ulał, to tylko 70 zł plus koszty przesyłki? Fabrycznie nowa klamka, dostał dwie, z kompletem kluczyków to jakieś 22 złote… Motor 1800 ccm, model RP, napędzający samochód wstawiony na szerokie aluminiowe koła (dostałem w komplecie!) zadziwiał przy ruszaniu właściwie wszystkie nowsze auta – niestety wymagał sporej siły do poruszania kierownicą. Gdzieś koło kwietnia wozidełko pokazało swój prawdziwy charakter – było prowokatorem i spiskowcem z urodzenia.

Jak to możliwe? Ano po prostu. Wokół autka kręcił się mój dobry znajomy, przerabiał Volkswageny od zawsze, zawsze też potrafił znaleźć w oglądanych jakąś niedoskonałość. Tu gaźnik, tam zawieszenia, ówdzie szpachlowana blacha. W moim samochodzie nie odkrył niczego, co wprawiało go w coraz gorszy nastrój. Bo – jak twierdził przewrotnie – albo wada ukryta jest tak głęboko, że bez totalnej rozbiórki nie da się jej zdiagnozować, albo wady nie istnieją. Co oczywiście jest jeszcze bardziej podejrzane. Wsiadał do wozu, kazał się wozić z prędkościami czasem przekraczającymi rozsądek, szarpał kierownicą w zakrętach, hamował gwałtownie i bez sensu – nic. Nic się nie działo, Golf nie dał się wyprowadzić z równowagi. No to znajomek zaczął „od innej mańki”. Jako że miałem wówczas dwa pojazdy począł dopytywać się na co mi to, czy nie mogę mu przekazać jednego. Owszem, odrzekłem, mogę, za jakąś umówioną kwotę Golf przechodzi w twoje ręce. Zdaje się że nie o to mu chodziło – ale pal sześć, zebrał się pewnego dnia w sobie i zadeklarował odkupienie. Oczywiście były targi, idiotyczne propozycje, w końcu stanęło na tym, że bez uwzględniania licznych napraw, udoskonaleń i z kompletem kół zima-lato i bagażników sprzedam mu pojazd za cenę zakupu. Pieniądze dokładnie tego i tego dnia, umowa, dokumenty, wszystko pewne jak w szwajcarskim banku. Dobra nasza, myślę sobie, sprzedam w takim razie obydwa pojazdy i kupię coś nowszego, lepszego… Co też zacząłem czynić aktywnie – internetowe ogłoszenia, wybór, przesłanie właścicielowi zaliczki (kilkaset złotych), wisz pan – rozumisz pan, będę za trzy dni, proszę zachować auto w stanie, w jakim jest na zdjęciach i w opisie. No bo jutro przecież kumpel ma przynieść gotówkę…

Nie przyniósł. Zatelefonował rano i grobowym głosem oznajmił, że się rozmyślił. Nie dosłuchałem wywodu do końca, pękło coś we mnie i zmieszałem z błotem gościa jak nikogo dotąd. Zaliczka na kolejny pojazd przepadła. Golfa wkrótce sprzedałem z niewielkim zyskiem, znajomego już nie mam. Od tamtych dni nie działam jako życzliwy właściciel tego czy owego pojazdu – pokazuję, owszem, krótko i prawdziwie odpowiadam na pytania, podaję kwotę sprzedaży i nie wchodzę w targi nawet o złotówkę. Nie podoba się – wolna wola i skrzypce, tam są drzwi…

M.Z.

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Panie Marku,

Alez kazde auto ma swoja"dusze" i swoj (odmienny od innych aut) "charakter". Zgadzam sie z Panem w 100%. Nie sadze tez ze jest to uczlowieczaniem pojazdow ale by to zrozumiec trzeba albo sie znac na maszynach albo je odpowiednio "ujezdzac".

Serdecznie Pana pozdrawiam.

Bitsay

M.Z. pisze...

W jakimś sensie wybrałem przykłady ekstremalne. I to nawet nie dla udramatyzowania tekstu - ale jako najświeższe, więc też i najlepiej tkwiące w pamięci. Przyznam na marginesie innych naszych rozmów, że jest w motoryzacji coś, co pociąga mnie dzisiaj jak niebezpieczna choroba: mianowicie zrozumienie dlaczego Ameryka, przecież uważająca się za matecznik motoryzacyjny, produkuje do dzisiaj rodzaj kitu, badziewia niechlujnie skonstruowanego i wykonanego. Nie mam tu zbyt dużych doświadczeń, to ledwie dwa produkty Forda USA, Toyota na amerykański rynek i Nissan Sentra. Ten ostatni, zrobiony zresztą w Japonii, był bez zarzutu. Te wykonane w Ameryce były szczytem złego gustu, niechlujstwa technicznego, prymitywizmu projektantów i konstruktorów. W wypadku Toyoty dziwię się jak uznany światowy producent mógł w ogóle dopuścić do takiej deprecjacji własnego imienia. Widać już wtedy rządzili księgowi... Mówiąc zaś o Sentrze winienem dodać jeden wyróżniający ją szczegół: była wyprodukowana na potrzeby rynku kanadyjskiego, nie USA. A więc nie tylko liczniki w kilometrach, asymetryczne światła główne - ale przede wszystkim znakomite zabezpieczenia antykorozyjne. Lepsze, niż w pojazdach na Europę, gdzie Nissan od lat popisuje się tak niską jakością, że dziw, iż ktoś ich jeszcze kupuje. To pewnie będą kolejne odcinki moto-opowieści. Takoż z serdecznymi pozdrowieniami!

Anonimowy pisze...

A co z tym "znajomym" od Golfa? Nie działałeś aby pochopnie?

M.Z. pisze...

Pochopnie - czy ja wiem... Słowo honoru to jest słowo honoru, czyż nie tak? A dał słowo honoru właśnie. Dzisiaj już mi nawet nie chodzi o te kilkaset złotych straconej głupio zaliczki. Rzecz polega na tym, iż w motoryzacyjnych układach między nami to był TRZECI numer wycięty przez tego samego gościa w ostatniej chwili. A Golfa autentycznie żałuję, nie spotkałem się nigdy więcej z egzemplarzem w tym stanie. Nie wspominam o takim szczególe, jak ten, że kilka tygodni później w zupełnie innym mieście byłem świadkiem transakcji dotyczącej podobnego pojazdu, który w licytacji uzyskał cenę TRZYKROTNIE większą. Więc okazałem się głupcem? Ale jak widać tak to jest, że niektóre pojazdy naprawdę wyśmienite technicznie ściągają na swych właścicieli pasmo nieszczęść. Co się dzieje z autorem ostatniego nie wiem. Zawsze spadał na cztery łapy - wiec pewnie i tym razem tak się stało...

Części renault pisze...

Dobrze powiedziane!

M.Z. pisze...

Czy ja wiem... Dobrze mi się z nim rozmawiało, dobrze przedsiębrało wspólne wyprawy gdzieś tam. Niestety zawsze w tle tkwiła groźba, że oto stanie się coś absolutnie samolubnego, nie do przewidzenia. Więc oślepłem? Pewnie tak. Zostawmy, jest jak jest i inaczej nie będzie. Druga strona zapewne ma doskonale usprawiedliwienie na swoje działania. Z perspektywy dnia dzisiejszego naprawdę doskonały samochód dostał się w ręce kogoś, kto moim zdaniem nie gwarantował jego porządnego utrzymania. I w gruncie rzeczy to moje sprawstwo. Wcale nie musiałem go sprzedawać. Poniosło mnie, górę wzięła jakaś niepojęta chęć zagrania losowi na nosie. To i mam za swoje...