środa, 10 grudnia 2014

TEATR LALKOWY



Zaczęło się od maila tej mniej więcej treści: „Panie Marek, poza protokołem, bo nie wiem czy będzie Panu wygodnie to publikować: w spiskowych teoriach dziejów stoi jak byk, że rządzą nami nie ci, co są na froncie, ale ci, którzy pozostają w zakamarkach. Czy inaczej nie najęto by tu ochroniarzy z prawdziwego zdarzenia, a nie jakąś post-milicyjną bandę? A w takim razie czy warto warczeć na figurantów wystawionych na pierwszą linię frontu?”

I dalej jest już dokładnie o tym, o czym pisałem od lat: rządzi układ, sitwa, rąsia rąsię myje i nikomu ze „swoich” krzywdy uczynić nie pozwoli, przez co ja mogę sobie gadać, a żyto i tak będzie rosło, czy mi się to podoba, czy nie podoba. Racja! Wszystkie te manewry, z którymi spotkałem się w mijającym roku, wszystkie te barabanckie bzdury, że to niby obywatel nie ma prawa przyglądać się publicznym pieniądzom pochodzącym wprost z jego pobieranych pod przymusem składek – no więc to wszystko jest tylko zasłoną dymną do naprawdę uprawianej polityki. Realnej polityki. W której obywatel, lokator, płatnik czy jak się tam jeszcze możemy nazwać jest tylko przemijającym elementem pejzażu, płaci to dobrze, nie płaci to za łeb i do rzeki, przyjdzie następny. W końcu zawsze znajdzie się chętny na to, co po eksmitowanych czy poddanych komorniczej egzekucji pozostanie. Jak zatem rozmawiać (jeśli w ogóle!) z tym uwierającym elementem przyrody? To proste: jak ekonom z chłopem pańszczyźnianym. Czyli wydając głośno proste polecenia, kpiąc z żywego w żywe oczy, nie słuchając jego niemrawych pisków, a w razie konieczności powołując się na jakieś ad hoc stworzone prawo. Pal sześć, że nie istniejące, powielaczowe, albo niedokładnie w małym łebku przetworzone. Lokator walnięty w rozum nawet fałszywym paragrafem zwinie się z bólu i już nie zdąży odpowiedzieć. I o to chodzi, taki jest kształt tych szkoleń, na bazie których otrzymywałem w minionych latach wszystkie odpowiedzi formalne. Dzisiaj nie ma już sensu dokładne ich analizowanie, bełkot to jest bełkot, po cóż mu czas i energię poświęcać, z tego nic nie wynika.

Do ochroniarzy wracając: nie mam nic przeciwko komukolwiek personalnie z ekipy, która u nas króluje. Nie warczę na nich. Ani też do nich się nie przymilam. Żadnych urazów, żadnych prywatnych wojen, ale też żadnych przyjaźni i sentymentów. Wkurza mnie natomiast system, który jednak odsysa spore pieniądze dla post-milicyjnych firemek (a nie ma innych w ochronie!) żyjących z bicia piany i udających, że o cokolwiek się troszczą czy czegokolwiek pilnują. Gdybyż tu jeszcze był w podziemiu jaki skład broni, elektroniki wojskowej, operacyjnych samochodów Ważnego Urzędu… Ale nie – jest pustka, nuda, zawiewający zimową mgłą dowód na głupie myślenie o dobru wspólnym i jedna wielka pogarda dla ludzi, którzy usiłują w tej materii cokolwiek zmienić. Pisałem w jednym z ostatnich felietonów, że trzymanie się abstrakcyjnie wysokiej ceny za stanowisko postojowe prowadzi do takich absurdów, iż obok, w sąsiednim domu zarządzanym przez wspólnotę lokatorską można było wynająć lepsze miejsce za 33 procent mniejsze pieniądze – a właściciel i tak miał z tego korzyść. I co? Oczywiście NIC, podobnych głosów po prostu się nie słucha, pewnie na trwanie w uporze jest jakiś paragraf, przepis uchwaliło kilku dupków z dzielnicy albo i miasta, więc podwykonawcy durnoty sądzą, że skryci za rzekomym „prawem” mogą czuć się bezpiecznie. Czyż nie podobnie rzecz ma się z byłym klubem bilardowym na parterze? Coś się marnuje, nie służy nikomu, generuje straty, bo przecież jest ogrzewane, ma doprowadzoną energię elektryczną – ale urealnienie wywoławczej ceny przetargowej przekracza możliwości intelektualne naszych geniuszy ekonomii. Jakiś czas temu puszczona w obieg plotka mówiła, że ma się tam mieścić rodzaj klubiku dziecięcego albo żłobka. Przyjechała tajemnicza ekipa autem z przyczepą, coś tam pomajstrowali w środku – i odjechali w siną dal. Szczerze mówiąc w życiu nie oddał bym własnego dziecka do tego zacienionego, z kiepskim dojściem lokalu. Lokalna knajpka, bar, klub powszechnie dostępny lokatorom, a nie jak drzewiej bywało dla wybranych gangsterów, jakaś spokojna redakcja (była taka chętna!) – tak, to się zgadza, pasuje. Żłobek nie.

No ale ja jestem głos niesłyszany, z założenia nie mam racji, po co takich słuchać. Zarządcy wolą tkwić w oparach absurdu, tak jest milej i wygodniej.

A meritum maila widzę bardzo wyraźnie i całkowicie zgadzam się z postawioną tezą: oczywiście że nie rządzą nami frontmani, wyposażeni w pozory władztwa. To ktoś zupełnie inny. Tyle że na co dzień mam do czynienia właśnie z tymi wystawionymi na pokaz pacynkami. I gdy jedna z nich zachowuje się jak ekonom na pańszczyźnianym polu – to nie ma co liczyć na spolegliwość i zrozumienie.

M.Z.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

A propos cen miejsc postojowych - ten sąsiedni dom do najtańszych w cenach przestrzeni komercyjnych nie należy. Po co to mówię? Ano po to, by udowodnić, że cena 100 zł za stanowisko u nas w podziemiu, taką o ile pamiętam kiedyś podawałeś, jest ceną równowagi ekonomicznej pomiędzy chęciami administratorów i zarządców, a chęciami i możliwościami potencjalnych podnajemców. Ktoś Ci w ogóle odpowiedział na tamte postulaty?

M.Z. pisze...

Owszem, także taką ceną kiedyś się posługiwałem. Oczywiście nikt na nic nie odpowiadał, po co, czują się bezpieczni za parawanem głupich przepisów i powielaczowych praw. Ile by jednak nie liczył: dzisiaj nie ma chętnych na obecny poziom cen, to jest fakt i to przynosi straty. Upór równa się STRATA! Zatem logicznie rzecz biorąc każda działalność pro-konsumencka stratę może jedynie zniwelować. Nawet gdyby to było 50 zł od stanowiska! Ale to nie wszystko. Liczą się bowiem i takie wartości, jak reagowanie zarządców na rzeczywistość i uczynienie pewnych dóbr dostępnymi, a nie bezsensownie niezagospodarowanymi. I co? I nic. Mówił dziad do obrazu... To jest odwrotność starego dowcipu o sytym żarłoku nad zastawionym stołem: lepiej się rozchorować, niż by miało się zmarnować. U nas marnuje się z powodu samego tylko wielkiego, teoretycznego apetytu. Ma być tak, jak ktoś sobie wymyślił. Nieważne, że bez sensu. Wymyślił, wpisał do "kwitów", przesądzone. W różnych felietonach nazywam to księżycową gospodarką, na stronach "Warszawiak na swoim" udowodniono, iż podobne działania czynią zarządzanie ZGN-ów dwukrotnie droższymi od czynności wykonywanych przez wspólnoty mieszkaniowe. Moim zdaniem jest jeszcze gorzej: różnice te po uwzględnieniu kosztów społecznych są daleko większe. Prywatnie oceniam, że ZGN-y działają TRZY I PÓŁ RAZA DROŻEJ, niż jakiekolwiek inne organizacje gospodarcze. Zastrzegam się przy tym, iż wycena tego właśnie ulotnego elementu, jaki nazywam mianem "kosztów społecznych" to sprawa nader delikatna i nie do końca jestem pewien, czy wszystko na tym łez padole można i powinno się przeliczać na pieniądze. Państwo i jego agendy na dole stały się już tak wobec obywateli opresyjne, jak nigdy przedtem. I myślę, że jest to też pułapka, w którą sami wpadają, to wszystko wygląda podobnie do czasów, w których czerwoni wiedzieli, że portki palą się im żywym ogniem i że wkrótce albo wykonają manewr fałszywej transformacji, albo biologicznie zdechną. Tyle że co nowa "transformacja" - to ludziom gorzej i gorzej...