W styczniu 2013 napisałem coś, co zdaje się ważne i dzisiaj:
„…Edukacja humanistyczna? Przyda się, choćby po to, by w tekście
polemisty dostrzec takie ewidentne banialuki, jak powoływanie się na platońską
jaskinię (widzimy tylko cienie rzeczy) i natychmiastowe oświadczanie, że oto
interlokutor wie jak było naprawdę i zaraz nam powie. Te błędy popełnia się
bardzo łatwo – ale większość ich nie widzi. W nosie mają Platona, część w ogóle
nie zna gościa…” No tak: chyba to nie celebryta…
To był oczywiście obszerniejszy
felieton, poruszał też inne i nieco szersze problemy, wówczas związane z
portalami, do których już nie pisuję – bo moim zdaniem nie ma po co. Czy
dzisiaj potwierdzam jednak przywołane wątki ówczesnego tekstu? Ależ oczywiście!
Wtedy zgłosił się do mnie, na prywatnego maila, facet z taką
oto pretensją, że gmatwam ludziom w głowach, dzisiaj niepotrzebna jest ta
wiedza, prędzej przydaje się umiejętność zmiany koła w samochodzie. Bo kto
będzie sobie zawracał głowę problemami manipulacji, jakich dopuszczają się
wobec nas telewizje i gazety – w oparciu o rozumienie jakiegoś tam Platona? No
cóż, można i tak… Współczesna cywilizacja powoli staje się cywilizacją symboli,
haseł, ikon podobnych tym z ekranu komputera. W ikonach celowo zamyka się umysł
uczniów. Dorośli pracują z ikonkami na co dzień, bo nie mają innego wyjścia.
Tyle że w przeciwieństwie do dzieci po pracy mają wolne i mogą myśleć... Symbolika rysunkowa dla wielu sfer działań ludzkich staje się obowiązującą, nikt nie zawraca sobie głowy podawaniem skomplikowanych
niejednokrotnie podstaw takiego stanu rzeczy.
I jeśli teraz naprzeciwko takiej ekipy staje facet, który w pewien sposób niezgodnie z doświadczeniem przeciwników zmienia im rangę, wymowę symbolu – ruszają do ataku. To głupszy! On bredzi!
I jeśli teraz naprzeciwko takiej ekipy staje facet, który w pewien sposób niezgodnie z doświadczeniem przeciwników zmienia im rangę, wymowę symbolu – ruszają do ataku. To głupszy! On bredzi!
Wspomniałem też o innym niż współczesne wykształceniu
humanistycznym. Dzisiaj na dźwięk tych słów wielu dostaje drgawek: przecież
humanista to rodzaj pasożyta społecznego, coś mu się tam w głowie roi, więc
przeszkadza, zakłóca ustalony porządek rzeczy. Tak, zakłóca. Obowiązkiem humanisty jest takie właśnie
zakłócanie. W podstawie – ponieważ osobnik tego typu ma znacznie więcej
obowiązków, jest to oczywiście temat na inną bajkę, nie w tym tekście. Niestety tak się składa, że nie twórcy
ikonek, nie inżynierowie, ale właśnie humaniści dostrzegli, że największym
kapitałem ludzkim nie jest dzisiaj prosta umiejętność wymiany koła
samochodowego, przyklejenia glazury do ściany - ale cała, jak najbardziej
kompletna wiedza zdeponowana w człowieku. Skłonność do stałego poszerzania
tego obszaru i co ważniejsze – korzystania zeń. Kojarzenia rzeczy i zdarzeń,
łączenia ich w pary i ciągi – albo przeciwnie, negowania fałszywych
konstrukcji. Nie zawsze idzie to gładko, ba, nie zawsze się udaje – ale
próbować humanistom trzeba i już!
Pisywałem w tym tylko roku bardzo wiele o moich potyczkach z
urzędami, albo może lepiej: z urzędasami. Wspólny element tych mikro-wojenek
jest taki, że ktoś usiłował mi wmówić, że czarne jest białe, a zielone żółte.
No i że on ma rację, ponieważ racja z definicji przypisana jest albo do
stanowiska, albo funkcji wśród kolegów. To jest tak oczywista bzdura, że wręcz
nie podejmuję się z nią polemizować. Jedyne co mi przychodzi do głowy to dawno
zapomniane powiedzonko kierowane do autorów instrukcji używania „limuzyny marki
Trabant”: ja, ja, Trabant ist gute auto. Jak powszechnie już dzisiaj wiadomo
Trabant to ani limuzyna, ani gute auto. To śmieć wynikający z nieporozumienia i
fałszu powszechnie stosowanego w tamtej epoce. Podobnie jak dzisiaj zakaz
interesowania się przez obywatela publicznymi pieniędzmi. Miałem jeszcze
niedawno nadzieję, że to się wkrótce zmieni. Niestety nie udało się niczego zmienić, rękę
wyciągniętą przeciw socjalizmowi jak wiadomo należy odrąbać – co też uczyniono.
I jak to się powiada „wróciło nowe”. Na skromnym przykładzie wyjaśniam niżej.
Przykład bolesny: kłopot z zębem i zaraz jego
usunięcie. Na ogół goiło się potem jak na psie – ale nie tym razem. Narastający
ból, próba zasięgnięcia rady u dyżurnego dentysty. I teraz proszę sobie
wyobrazić taką sytuację: sobota wieczór, jedna z dwóch dyżurnych przychodni
dentystycznych w Warszawie, pewnie i prowincjonalnym miasteczku, ale trochę
ludzi tu mieszka. Usługa co najmniej częściowo płatna. Na powierzchni dwa metry
na trzy czeka osiem osób, pozostała część „kliniki” zamknięta, choć jaskrawo
oświetlona. Po mniej więcej półtorej godziny z gabinetu wychodzi zapuchnięta
pacjentka, a zza jej pleców dobiega dziwnie radosny głos: a teraz proszę
państwa przerwa! Pytam sąsiada z boku: oni tak tu często robią przerwy? Nie
wiem – odpowiada – czekam już od drugiej (jest SIÓDMA). Ile osób przede mną?
Trzy. Wtedy pęka we mnie kokardka cierpliwości i trochę jękliwym głosem, wkładając na
siebie palto: a żeby was pogięło, świń nie potrafilibyście pasać! Nieludzki ból
będzie trwał jeszcze minimum dwa dni.
Więc dokąd doszliśmy? Jeśli powiem, że do przychodni
rejonowej z lat 60-tych to skłamię. Oni, wtedy, nie brali przynajmniej pieniędzy
za usługę. Dzisiaj rachunki walą po całości, ale stare zwyczaje zostawili jak
żywe. Ciekawe jakby zinterpretował to człowiek o mentalności i umiejętnościach
inżyniera hydraulika. Porządnych inżynierów nie chciałem oczywiście obrazić…
M.Z.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz