poniedziałek, 22 grudnia 2014

ALARM! HUMANIŚCI POD MURAMI!



W styczniu 2013 napisałem coś, co zdaje się ważne i dzisiaj:



„…Edukacja humanistyczna? Przyda się, choćby po to, by w tekście polemisty dostrzec takie ewidentne banialuki, jak powoływanie się na platońską jaskinię (widzimy tylko cienie rzeczy) i natychmiastowe oświadczanie, że oto interlokutor wie jak było naprawdę i zaraz nam powie. Te błędy popełnia się bardzo łatwo – ale większość ich nie widzi. W nosie mają Platona, część w ogóle nie zna gościa…” No tak: chyba to nie celebryta…



To był oczywiście obszerniejszy felieton, poruszał też inne i nieco szersze problemy, wówczas związane z portalami, do których już nie pisuję – bo moim zdaniem nie ma po co. Czy dzisiaj potwierdzam jednak przywołane wątki ówczesnego tekstu? Ależ oczywiście!



Wtedy zgłosił się do mnie, na prywatnego maila, facet z taką oto pretensją, że gmatwam ludziom w głowach, dzisiaj niepotrzebna jest ta wiedza, prędzej przydaje się umiejętność zmiany koła w samochodzie. Bo kto będzie sobie zawracał głowę problemami manipulacji, jakich dopuszczają się wobec nas telewizje i gazety – w oparciu o rozumienie jakiegoś tam Platona? No cóż, można i tak… Współczesna cywilizacja powoli staje się cywilizacją symboli, haseł, ikon podobnych tym z ekranu komputera. W ikonach celowo zamyka się umysł uczniów. Dorośli pracują z ikonkami na co dzień, bo nie mają innego wyjścia. Tyle że w przeciwieństwie do dzieci po pracy mają wolne i mogą myśleć... Symbolika rysunkowa dla wielu sfer działań ludzkich staje się obowiązującą, nikt nie zawraca sobie głowy podawaniem skomplikowanych niejednokrotnie podstaw takiego stanu rzeczy. 

I jeśli teraz naprzeciwko takiej ekipy staje facet, który w pewien sposób niezgodnie z doświadczeniem przeciwników zmienia im rangę, wymowę symbolu – ruszają do ataku. To głupszy! On bredzi!



Wspomniałem też o innym niż współczesne wykształceniu humanistycznym. Dzisiaj na dźwięk tych słów wielu dostaje drgawek: przecież humanista to rodzaj pasożyta społecznego, coś mu się tam w głowie roi, więc przeszkadza, zakłóca ustalony porządek rzeczy. Tak, zakłóca. Obowiązkiem humanisty jest takie właśnie zakłócanie. W podstawie – ponieważ osobnik tego typu ma znacznie więcej obowiązków, jest to oczywiście temat na inną bajkę, nie w tym tekście. Niestety tak się składa, że nie twórcy ikonek, nie inżynierowie, ale właśnie humaniści dostrzegli, że największym kapitałem ludzkim nie jest dzisiaj prosta umiejętność wymiany koła samochodowego, przyklejenia glazury do ściany - ale cała, jak najbardziej kompletna wiedza zdeponowana w człowieku. Skłonność do stałego poszerzania tego obszaru i co ważniejsze – korzystania zeń. Kojarzenia rzeczy i zdarzeń, łączenia ich w pary i ciągi – albo przeciwnie, negowania fałszywych konstrukcji. Nie zawsze idzie to gładko, ba, nie zawsze się udaje – ale próbować humanistom trzeba i już!



Pisywałem w tym tylko roku bardzo wiele o moich potyczkach z urzędami, albo może lepiej: z urzędasami. Wspólny element tych mikro-wojenek jest taki, że ktoś usiłował mi wmówić, że czarne jest białe, a zielone żółte. No i że on ma rację, ponieważ racja z definicji przypisana jest albo do stanowiska, albo funkcji wśród kolegów. To jest tak oczywista bzdura, że wręcz nie podejmuję się z nią polemizować. Jedyne co mi przychodzi do głowy to dawno zapomniane powiedzonko kierowane do autorów instrukcji używania „limuzyny marki Trabant”: ja, ja, Trabant ist gute auto. Jak powszechnie już dzisiaj wiadomo Trabant to ani limuzyna, ani gute auto. To śmieć wynikający z nieporozumienia i fałszu powszechnie stosowanego w tamtej epoce. Podobnie jak dzisiaj zakaz interesowania się przez obywatela publicznymi pieniędzmi. Miałem jeszcze niedawno nadzieję, że to się wkrótce zmieni. Niestety  nie udało się niczego zmienić, rękę wyciągniętą przeciw socjalizmowi jak wiadomo należy odrąbać – co też uczyniono. I jak to się powiada „wróciło nowe”. Na skromnym przykładzie wyjaśniam niżej.



Przykład bolesny: kłopot z zębem i zaraz jego usunięcie. Na ogół goiło się potem jak na psie – ale nie tym razem. Narastający ból, próba zasięgnięcia rady u dyżurnego dentysty. I teraz proszę sobie wyobrazić taką sytuację: sobota wieczór, jedna z dwóch dyżurnych przychodni dentystycznych w Warszawie, pewnie i prowincjonalnym miasteczku, ale trochę ludzi tu mieszka. Usługa co najmniej częściowo płatna. Na powierzchni dwa metry na trzy czeka osiem osób, pozostała część „kliniki” zamknięta, choć jaskrawo oświetlona. Po mniej więcej półtorej godziny z gabinetu wychodzi zapuchnięta pacjentka, a zza jej pleców dobiega dziwnie radosny głos: a teraz proszę państwa przerwa! Pytam sąsiada z boku: oni tak tu często robią przerwy? Nie wiem – odpowiada – czekam już od drugiej (jest SIÓDMA). Ile osób przede mną? Trzy. Wtedy pęka we mnie kokardka cierpliwości i trochę jękliwym głosem, wkładając na siebie palto: a żeby was pogięło, świń nie potrafilibyście pasać! Nieludzki ból będzie trwał jeszcze minimum dwa dni.



Więc dokąd doszliśmy? Jeśli powiem, że do przychodni rejonowej z lat 60-tych to skłamię. Oni, wtedy, nie brali przynajmniej pieniędzy za usługę. Dzisiaj rachunki walą po całości, ale stare zwyczaje zostawili jak żywe. Ciekawe jakby zinterpretował to człowiek o mentalności i umiejętnościach inżyniera hydraulika. Porządnych inżynierów nie chciałem oczywiście obrazić…





M.Z.

Brak komentarzy: