wtorek, 30 grudnia 2014

SZAMPAŃSKI PRETEKST




Pisałem o nim przed laty. Oryginał tutaj:
Ale ponieważ dzień, w którym zużywamy tego wynalazku najwięcej właśnie nadchodzi – nie od rzeczy będzie krótki powrót do tamtego tekstu. Oto bowiem kończy się rok 2014, jakże różny dla różnych – i jak powiadał Napoleon albo dobrego trunku potrzebujemy, albo co poniektórzy nań zasługują. Przyznam szczerze, że należę do pierwszej grupy. Dzięki działaniom bezmózgich ludzi (i niewielką grupką zdeklarowanych sukinsynów) moja opcja myślowa nie zwyciężyła. Mówi się trudno, trzeba żyć dalej, bal jeszcze nie skończony. Dom Perignon, twórca szampana, swój największy triumf winiarza pokazał światu w roku 1670 i właśnie dochodzimy do dnia, w którym rozglądamy się po sklepowych półkach za jego przyzwoitą, ale też i w miarę tanią odmianą. Zostawmy „Sowietskoje Igristoje”, cena dumpingowa w okolicach 4 złotych, moim zdaniem opartym na doświadczeniu przynajmniej trzech dziesięcioleci nie różni się zbytnio od tych po 30 zł. Ale to i tak nie tyle najniższa półka – co butelki, które cudem jakimś zsunęły się pod regał. Po resztę informacji  odsyłam do linkowanego wyżej tekstu.

Co mamy do zrobienia w nadchodzącym roku 2015? Mój Boże: aż trudno wymienić. Ale to, co przychodzi mi do głowy w pierwszej kolejności to wręcz obowiązek usunięcia obecnego rządu. Nie wdając się w opisywanie szczegółów powiem tyle, w końcu nie ja jeden robię to jak rok długi, że choćby z powodu postępowania, jakie ci dzielni urzędnicy zastosowali wobec Polaków oczekujących w Doniecku na ewakuację. Transport mniej więcej 200 osób oczekujących na ratunek to coś, co przekracza możliwości damesy na fikcyjnym stanowisku premiera, debilnie zachowującego się ministra spraw zagranicznych (to wszystko przez opozycję!) i reszty bandy. Pozytyw jeden: wiemy co nas czeka w wypadku jakiego nieszczęścia zbiorowego…

A dalej? No cóż, spełnienia marzeń moich duchowych pobratymców. I kompletnej ruiny planów naszych wrogów. Serdecznie!

M.Z.

poniedziałek, 22 grudnia 2014

ALARM! HUMANIŚCI POD MURAMI!



W styczniu 2013 napisałem coś, co zdaje się ważne i dzisiaj:



„…Edukacja humanistyczna? Przyda się, choćby po to, by w tekście polemisty dostrzec takie ewidentne banialuki, jak powoływanie się na platońską jaskinię (widzimy tylko cienie rzeczy) i natychmiastowe oświadczanie, że oto interlokutor wie jak było naprawdę i zaraz nam powie. Te błędy popełnia się bardzo łatwo – ale większość ich nie widzi. W nosie mają Platona, część w ogóle nie zna gościa…” No tak: chyba to nie celebryta…



To był oczywiście obszerniejszy felieton, poruszał też inne i nieco szersze problemy, wówczas związane z portalami, do których już nie pisuję – bo moim zdaniem nie ma po co. Czy dzisiaj potwierdzam jednak przywołane wątki ówczesnego tekstu? Ależ oczywiście!



Wtedy zgłosił się do mnie, na prywatnego maila, facet z taką oto pretensją, że gmatwam ludziom w głowach, dzisiaj niepotrzebna jest ta wiedza, prędzej przydaje się umiejętność zmiany koła w samochodzie. Bo kto będzie sobie zawracał głowę problemami manipulacji, jakich dopuszczają się wobec nas telewizje i gazety – w oparciu o rozumienie jakiegoś tam Platona? No cóż, można i tak… Współczesna cywilizacja powoli staje się cywilizacją symboli, haseł, ikon podobnych tym z ekranu komputera. W ikonach celowo zamyka się umysł uczniów. Dorośli pracują z ikonkami na co dzień, bo nie mają innego wyjścia. Tyle że w przeciwieństwie do dzieci po pracy mają wolne i mogą myśleć... Symbolika rysunkowa dla wielu sfer działań ludzkich staje się obowiązującą, nikt nie zawraca sobie głowy podawaniem skomplikowanych niejednokrotnie podstaw takiego stanu rzeczy. 

I jeśli teraz naprzeciwko takiej ekipy staje facet, który w pewien sposób niezgodnie z doświadczeniem przeciwników zmienia im rangę, wymowę symbolu – ruszają do ataku. To głupszy! On bredzi!



Wspomniałem też o innym niż współczesne wykształceniu humanistycznym. Dzisiaj na dźwięk tych słów wielu dostaje drgawek: przecież humanista to rodzaj pasożyta społecznego, coś mu się tam w głowie roi, więc przeszkadza, zakłóca ustalony porządek rzeczy. Tak, zakłóca. Obowiązkiem humanisty jest takie właśnie zakłócanie. W podstawie – ponieważ osobnik tego typu ma znacznie więcej obowiązków, jest to oczywiście temat na inną bajkę, nie w tym tekście. Niestety tak się składa, że nie twórcy ikonek, nie inżynierowie, ale właśnie humaniści dostrzegli, że największym kapitałem ludzkim nie jest dzisiaj prosta umiejętność wymiany koła samochodowego, przyklejenia glazury do ściany - ale cała, jak najbardziej kompletna wiedza zdeponowana w człowieku. Skłonność do stałego poszerzania tego obszaru i co ważniejsze – korzystania zeń. Kojarzenia rzeczy i zdarzeń, łączenia ich w pary i ciągi – albo przeciwnie, negowania fałszywych konstrukcji. Nie zawsze idzie to gładko, ba, nie zawsze się udaje – ale próbować humanistom trzeba i już!



Pisywałem w tym tylko roku bardzo wiele o moich potyczkach z urzędami, albo może lepiej: z urzędasami. Wspólny element tych mikro-wojenek jest taki, że ktoś usiłował mi wmówić, że czarne jest białe, a zielone żółte. No i że on ma rację, ponieważ racja z definicji przypisana jest albo do stanowiska, albo funkcji wśród kolegów. To jest tak oczywista bzdura, że wręcz nie podejmuję się z nią polemizować. Jedyne co mi przychodzi do głowy to dawno zapomniane powiedzonko kierowane do autorów instrukcji używania „limuzyny marki Trabant”: ja, ja, Trabant ist gute auto. Jak powszechnie już dzisiaj wiadomo Trabant to ani limuzyna, ani gute auto. To śmieć wynikający z nieporozumienia i fałszu powszechnie stosowanego w tamtej epoce. Podobnie jak dzisiaj zakaz interesowania się przez obywatela publicznymi pieniędzmi. Miałem jeszcze niedawno nadzieję, że to się wkrótce zmieni. Niestety  nie udało się niczego zmienić, rękę wyciągniętą przeciw socjalizmowi jak wiadomo należy odrąbać – co też uczyniono. I jak to się powiada „wróciło nowe”. Na skromnym przykładzie wyjaśniam niżej.



Przykład bolesny: kłopot z zębem i zaraz jego usunięcie. Na ogół goiło się potem jak na psie – ale nie tym razem. Narastający ból, próba zasięgnięcia rady u dyżurnego dentysty. I teraz proszę sobie wyobrazić taką sytuację: sobota wieczór, jedna z dwóch dyżurnych przychodni dentystycznych w Warszawie, pewnie i prowincjonalnym miasteczku, ale trochę ludzi tu mieszka. Usługa co najmniej częściowo płatna. Na powierzchni dwa metry na trzy czeka osiem osób, pozostała część „kliniki” zamknięta, choć jaskrawo oświetlona. Po mniej więcej półtorej godziny z gabinetu wychodzi zapuchnięta pacjentka, a zza jej pleców dobiega dziwnie radosny głos: a teraz proszę państwa przerwa! Pytam sąsiada z boku: oni tak tu często robią przerwy? Nie wiem – odpowiada – czekam już od drugiej (jest SIÓDMA). Ile osób przede mną? Trzy. Wtedy pęka we mnie kokardka cierpliwości i trochę jękliwym głosem, wkładając na siebie palto: a żeby was pogięło, świń nie potrafilibyście pasać! Nieludzki ból będzie trwał jeszcze minimum dwa dni.



Więc dokąd doszliśmy? Jeśli powiem, że do przychodni rejonowej z lat 60-tych to skłamię. Oni, wtedy, nie brali przynajmniej pieniędzy za usługę. Dzisiaj rachunki walą po całości, ale stare zwyczaje zostawili jak żywe. Ciekawe jakby zinterpretował to człowiek o mentalności i umiejętnościach inżyniera hydraulika. Porządnych inżynierów nie chciałem oczywiście obrazić…





M.Z.

czwartek, 18 grudnia 2014

ZIMOWA PODRÓŻ NAD WODY



Konkretnie zaś do gminy Ruciane – Nida. Swojego czasu poświęciłem jej mnóstwo miejsca, ostatnim głównym powodem było nieudane w sumie referendum mające odwołać ówczesnego burmistrza Opalacha. Nie wyszło. Osobiście widziałem przyczyny niepowodzenia nie tylko w terrorze, jaki największy publiczny pracodawca siał wobec wyborców – ale też w zamęcie, którego współautorką była pewna lewaczka prowadząca miejscową stronę internetową. 

W ostatnich wyborach łysy gangster i chachmęciarz jednak przegrał, czy „nowy” okaże się tym właściwym - czas pokaże. Dzisiaj trwają intensywne przetasowania i personalne roszady, przy czym nikt na dobrą sprawę nie wie jaki jest stan gminnych finansów. Co można dzielić, a czego z powodu nieistnienia po prostu się podzielić nie da.

Przy okazji w tej niewielkiej gminie-miejscowości ujawniają się mechanizmy pokazujące jak się władzę sprawuje, ile ona warta i jak bardzo najlepsza ponoć demokracja okazuje się słaba w zetknięciu z zamordystami, łobuzami i szantażystami. W referendum odwoławczym wystarczyło, by pod punktami wyborczymi pojawiło się kilka witkacowskich kobietonów (skąd w tej było nie było pięknej krainie taki wysyp szkaradzieństw?) z notatnikami i długopisami w rękach – by natchnionych „obywateli” skutecznie zniechęcić do użycia kartki wyborczej. Możliwe jest oczywiście, że oto w ostatniej chwili przypomnieli sobie o włączonym żelazku – ale jak to się powiada kto w te banialuki wierzy sam sobie szkodzi. Już  bardziej przekonuje mnie tłumaczenie genetycznie pańszczyźnianego lęku przed „zapisaniem”. Kto „zapisany” – ten  ma przechlapane do końca dni swoich. A gdy jeszcze poczyta w lewackiej witrynce kilka przemyśleń i stylistycznych figur przypominających drapanie się w prawe ucho lewą nogą – to strach przed głosowanie zdaje się usprawiedliwiony.

No ale potem były już wybory właściwe, w zadekretowanym ustawowo terminie. I wyobraźcie sobie drodzy Państwo, że tam podobnie jak w Warszawie konieczna okazała się dogrywka, czyli druga tura! Mało tego: szkodnik Opalach wcale nie przegrał wyraźnie, różnica okazała się  na tyle niewielka na korzyść nowego, Felińskiego, że aż dziw bierze, iż gość ten do dzisiaj nie wypowiada się na temat kłopotów, jakie czekają go we współpracy z obywatelami, którym poprzedni gangster jednak odpowiadał. Lewaczka natychmiast postarała się o wywiad z nowym burmistrzem, tu trochę nie ma co się dziwić, stara gminna gazetka przestała istnieć, więc niby gdzie ta konieczna „spowiedź” miała by się ukazać? Zadziwia jednak sytuacja, w której na konkurencyjnej stronie, właściwie blogu podobnym formalnie do mojego, ukazała się dyskusja, w której były dziennikarz Pomichowski stwierdza, że żadnych żądań gazetowych wobec burmistrza nie wysunie, ponieważ postanowił dać mu co najmniej miesiąc na „rozkręcenie się”. Oj, ciemno widzę, natura próżni nie znosi, ktoś już zaciera rączki, by stać się „jedynym głosem sprawiedliwości”! A potem to już manipulować w swoim stylu…

A wracając do wątku „jak się władzę sprawuje”: najlepiej ostro i bez jakiegokolwiek skrępowania, długi gminy nieważne, ewidentne marnotrawstwo nieważne, martwe metro też bez znaczenia. I działać należy tak, jak to opisał słynny Cyrankiewicz w latach jeszcze 50-tych – „kto wyciągnie rękę na władzę socjalistyczną temu tę rękę odrąbiemy”. W Rucianem się nie udało, w stolicy za to poszło jak z płatka. Tam, w tej nadjeziornej kropli wody mają szansę coś naprawić. W Warszawie dzięki rozmaitym fałszom mamy co mamy. I jakoś nikt nie chce tego zbyt głośno komentować, jak wieść gminna niesie pierwszy milion poszedł już do Kłamliwej. Z czego wniosek dla innych redakcji, że lepiej być pokornym, niż szczerym czy prawdziwym, jak to w wielu innych felietonach zapisuję od lat: o wszystkim decydują kieszenie wydawcy, a nie Prawda, której jakoby dziennikarze winni służyć.

M.Z.

środa, 17 grudnia 2014

IM BYŁO ŁATWIEJ?



Gdzieś wyczytałem ten tytuł, to podejście do sprawy, pisał o tym jeden z blogerów 3Obiegu. I jego teza była taka, że na przykład konspiratorzy II wojny światowej mieli łatwiej, bo choć w dramatycznych okolicznościach niosących śmierć i zniszczenie – to jednak uczestniczyli w dobijaniu czegoś, co historycznie chyliło się ku upadkowi. To jest zdanie co najmniej ryzykowne, mało kto jest przekonany, że tak było naprawdę, to znaczy, że oni tak właśnie sądzili – ale niechaj już zostanie.

 Drugą część twierdzenia tego autora natomiast w jakimś sensie potwierdzam: my dzisiaj mamy fatalnie, bo nie tylko władza nie odpuszcza, ale przeciwnie, obręcz  na szyi staje się coraz bardziej uwierająca i ciasna. A metody jej podkręcania coraz doskonalsze i wszechobecne. Co prawda formalnie nie podlegamy niewoli obcego pana przyodzianego w wysokie oficerskie buty – ale czy tak jest faktycznie i czy podległość pod elegancko ubranego bankiera lub pozornie wyluzowanego komornika jest taka dużo lepsza?

Ostatnie bezpośrednie rozmowy ogólnie rzecz biorąc o polityce i wielu jej wymiarach prowadzę w biegu, a to przed pełnym świątecznego ruchu sklepem, a to maszerując do dentysty (moje nieszczęścia to zawsze sobota albo nadchodzące święta!) – więc nie są to w żaden sposób pogłębione dialogi. Niemniej jednak i tu jak się okazuje możliwe są kwiatki. Jeden z sąsiadów chciał mnie ostatnio zaskoczyć czymś, co pozornie nie mieści się w jego sposobie pojmowania polityków - i wybrzdąkał, że oto zgadza się z Komorowskim, bo ten oświadczył ponoć, że pycha poprzedza upadek. Gładkie sformułowanie, prawda? Aż wypada się zgodzić – gdyby nie świadomość, że ludzie wypowiadający podobnie „słuszne” tezy mają na ogół na myśli wszystkich, tylko nie siebie i swoich kumpli. Bo w tym wypadku gdyby owo prawo ogólne miało natychmiastowe zastosowanie to czyż marszałek Sikorski nie powinien przewrócić się na równym? I już wszystko jedno, czy jako szef Sejmu, czy wójt gminy Chobielin Dwór, to bez znaczenia, po prostu miło byłoby obserwować zjazd z górki na dupie tego osobnika. O którym zdaje się nikt dzisiaj nie ma dobrego zdania – a niektórzy życzą mu wręcz nagłej śmierci… Osobiście uważam go za bufona klasy międzynarodowej wschodniej. Taki socjalistyczny baron Munchausen: oryginał jak wieść głosi z błota czy innej topieli zawsze wydostawał się ciągnąc się mocno za własne włosy.

Okres końca roku to też czas, w którym na każdym szanującym się portalu internetowym istny wysyp tzw. „analityków”. Nie wspominam tu już o moich „ulubionych” Polakach.eu.org, tam taka nawała poważnych enuncjacji, że lada moment okaże się, iż podróż do toalety to też nic innego, jak wynik upartej pracy jakichś masonów. Bezczelny autor tych pierdół właśnie stał się ekspertem i analitykiem, śmiało po powrocie na łamy rozdziela gwiazdki i ordery – ale powiem szczerze, że to już nie emocjonuje mnie jak kiedyś. Poziom absurdu przekroczył granice pojmowania – i bardzo dobrze, tylko machnąć ręką i nie zawracać sobie gitary. Gorzej w Ekspedycje, 3Obiegu i Salonie24: miejscowi eksperci i analitycy działają zgodnie i w jednym chórze: Putin zły, oj, bardzo zły! Różnie to się uzasadnia, od kato-talibskich bredni Circ, przez „zamyślenia” P. Pietkuna czy pierdoły A. Michty– ale wyraźnie widać, że ktoś tym wszystkim musi sterować, skoro osiągnięto takie mistrzostwo chóralnego śpiewu. W Salonie Coryllus mocno dźwiga w górę Toyaha, moim zdaniem coraz słabszego, aż dziw bierze, że mu jeszcze żyłka pierdząca nie pękła. Po co? Ano pewnie po to, bym dajmy na to ja przestał zajmować się lokalną polityką i pomyślał o sytuacji wydawnictw w ogóle, a w szczególności promujących coś, czego szczerze nie cenię i nie znoszę, czyli komiksów. OK. Nie zauważył tylko biedak, że właśnie wczoraj TVN wyemitowała spory materiał o sukcesie komiksu dla zawałowców. Dwójka lekarzy to narysowała i wydała, pacjenci wyją ponoć z radości, bo wreszcie „zrozumieli”. Przebitka na rysunki – i już wiadomo, że oto do rangi sztuki podnoszona jest twórczość naścienna poziomu kibli szkolnych. Czy na pewno o to właśnie chodziło analitykom wydawniczym? A może tylko o to, by w tej uparcie bitej pianie „znawstwa” ich nieudane produkty jednak znalazły nabywców?

Komu i kiedy było łatwiej – oraz z jakiego powodu? Zamęt współczesności spowodował, że niektórym niesposób już wytłumaczyć, iż bez komórek można żyć, w stanie wojennym (rocznicę właśnie obchodziliśmy niedawno) tego nie było, a życie towarzyskie i konspiracyjne kwitło. Czy łatwiej? Nie potrafię potwierdzić. Na pewno inaczej. Łatwiej za to pisało się bibułowe analizy rzeczywistości: ponieważ zachowało mi się jeszcze kilka takich wydawnictw powiem tyle, że kiepski tam styl jak cholera. Żarliwy – tak. Widać taka była potrzeba i to właśnie okazywało się nośne.

M.Z.

środa, 10 grudnia 2014

TEATR LALKOWY



Zaczęło się od maila tej mniej więcej treści: „Panie Marek, poza protokołem, bo nie wiem czy będzie Panu wygodnie to publikować: w spiskowych teoriach dziejów stoi jak byk, że rządzą nami nie ci, co są na froncie, ale ci, którzy pozostają w zakamarkach. Czy inaczej nie najęto by tu ochroniarzy z prawdziwego zdarzenia, a nie jakąś post-milicyjną bandę? A w takim razie czy warto warczeć na figurantów wystawionych na pierwszą linię frontu?”

I dalej jest już dokładnie o tym, o czym pisałem od lat: rządzi układ, sitwa, rąsia rąsię myje i nikomu ze „swoich” krzywdy uczynić nie pozwoli, przez co ja mogę sobie gadać, a żyto i tak będzie rosło, czy mi się to podoba, czy nie podoba. Racja! Wszystkie te manewry, z którymi spotkałem się w mijającym roku, wszystkie te barabanckie bzdury, że to niby obywatel nie ma prawa przyglądać się publicznym pieniądzom pochodzącym wprost z jego pobieranych pod przymusem składek – no więc to wszystko jest tylko zasłoną dymną do naprawdę uprawianej polityki. Realnej polityki. W której obywatel, lokator, płatnik czy jak się tam jeszcze możemy nazwać jest tylko przemijającym elementem pejzażu, płaci to dobrze, nie płaci to za łeb i do rzeki, przyjdzie następny. W końcu zawsze znajdzie się chętny na to, co po eksmitowanych czy poddanych komorniczej egzekucji pozostanie. Jak zatem rozmawiać (jeśli w ogóle!) z tym uwierającym elementem przyrody? To proste: jak ekonom z chłopem pańszczyźnianym. Czyli wydając głośno proste polecenia, kpiąc z żywego w żywe oczy, nie słuchając jego niemrawych pisków, a w razie konieczności powołując się na jakieś ad hoc stworzone prawo. Pal sześć, że nie istniejące, powielaczowe, albo niedokładnie w małym łebku przetworzone. Lokator walnięty w rozum nawet fałszywym paragrafem zwinie się z bólu i już nie zdąży odpowiedzieć. I o to chodzi, taki jest kształt tych szkoleń, na bazie których otrzymywałem w minionych latach wszystkie odpowiedzi formalne. Dzisiaj nie ma już sensu dokładne ich analizowanie, bełkot to jest bełkot, po cóż mu czas i energię poświęcać, z tego nic nie wynika.

Do ochroniarzy wracając: nie mam nic przeciwko komukolwiek personalnie z ekipy, która u nas króluje. Nie warczę na nich. Ani też do nich się nie przymilam. Żadnych urazów, żadnych prywatnych wojen, ale też żadnych przyjaźni i sentymentów. Wkurza mnie natomiast system, który jednak odsysa spore pieniądze dla post-milicyjnych firemek (a nie ma innych w ochronie!) żyjących z bicia piany i udających, że o cokolwiek się troszczą czy czegokolwiek pilnują. Gdybyż tu jeszcze był w podziemiu jaki skład broni, elektroniki wojskowej, operacyjnych samochodów Ważnego Urzędu… Ale nie – jest pustka, nuda, zawiewający zimową mgłą dowód na głupie myślenie o dobru wspólnym i jedna wielka pogarda dla ludzi, którzy usiłują w tej materii cokolwiek zmienić. Pisałem w jednym z ostatnich felietonów, że trzymanie się abstrakcyjnie wysokiej ceny za stanowisko postojowe prowadzi do takich absurdów, iż obok, w sąsiednim domu zarządzanym przez wspólnotę lokatorską można było wynająć lepsze miejsce za 33 procent mniejsze pieniądze – a właściciel i tak miał z tego korzyść. I co? Oczywiście NIC, podobnych głosów po prostu się nie słucha, pewnie na trwanie w uporze jest jakiś paragraf, przepis uchwaliło kilku dupków z dzielnicy albo i miasta, więc podwykonawcy durnoty sądzą, że skryci za rzekomym „prawem” mogą czuć się bezpiecznie. Czyż nie podobnie rzecz ma się z byłym klubem bilardowym na parterze? Coś się marnuje, nie służy nikomu, generuje straty, bo przecież jest ogrzewane, ma doprowadzoną energię elektryczną – ale urealnienie wywoławczej ceny przetargowej przekracza możliwości intelektualne naszych geniuszy ekonomii. Jakiś czas temu puszczona w obieg plotka mówiła, że ma się tam mieścić rodzaj klubiku dziecięcego albo żłobka. Przyjechała tajemnicza ekipa autem z przyczepą, coś tam pomajstrowali w środku – i odjechali w siną dal. Szczerze mówiąc w życiu nie oddał bym własnego dziecka do tego zacienionego, z kiepskim dojściem lokalu. Lokalna knajpka, bar, klub powszechnie dostępny lokatorom, a nie jak drzewiej bywało dla wybranych gangsterów, jakaś spokojna redakcja (była taka chętna!) – tak, to się zgadza, pasuje. Żłobek nie.

No ale ja jestem głos niesłyszany, z założenia nie mam racji, po co takich słuchać. Zarządcy wolą tkwić w oparach absurdu, tak jest milej i wygodniej.

A meritum maila widzę bardzo wyraźnie i całkowicie zgadzam się z postawioną tezą: oczywiście że nie rządzą nami frontmani, wyposażeni w pozory władztwa. To ktoś zupełnie inny. Tyle że na co dzień mam do czynienia właśnie z tymi wystawionymi na pokaz pacynkami. I gdy jedna z nich zachowuje się jak ekonom na pańszczyźnianym polu – to nie ma co liczyć na spolegliwość i zrozumienie.

M.Z.

wtorek, 9 grudnia 2014

"...więc chodź pomaluj mój świat..."



W poprzednim tekście: „…U nas, w tej mokotowskiej kropli wody – jak wyżej opisano, czyli bez zmian. Nie mam jednak wątpliwości, że jakieś podskórne manewry są prowadzone, w końcu następna okazja do pokazania kto górą i dlaczego trafi się nie wcześniej, jak za cztery lata…”


I co? I jak to powiadają klasycznie „słowo ciałem się stało”. Pal sześć codzienne wizyty mojego ulubionego inspektorka, zawsze może powiedzieć, że w mozole nadzoruje prace malarskie, jakie jeszcze na klatkach schodowych trwają. No wiadomo: pańskie oko konia tuczy. Czy ono takie "pańskie" i czy utuczy to już inna bajka. Dlaczego jego macierzysta firma głucha jest na od lat powtarzane postulaty lokatorskie, by na zewnętrznym parkingu postawić choć skromną tablicę informującą gości, że to jednak nasz parking, a nie sąsiednich biur? Trudno dociec. Kłębimy się więc na niewielkiej przestrzeni jak barany, pod domem puchnie wolna przestrzeń garażowa – ale to żadnego niepokoju naszych „dobroczyńców” nie budzi. Widzą co chcą widzieć – i nie dostrzegają rzeczy i spraw dla siebie niewygodnych. Te typy tak mają.


Ostatnio (dzisiaj!) wzmożona aktywność Irysowej. Wpada dwóch gości i oznajmia ochroniarzom: „My z ZGN-u, proszę klucze od tego i tego”. Bez jakichkolwiek dokumentów, legitymacji, ot, tak wpadają i oznajmiają. Ochrona rzecz jasna ich wpuszcza – po czym pyta mnie czy znam ekipę. Oczywiście nie znam. Sugeruję zapytanie o nazwiska przy wyjściu kontrolerów, w końcu coś do księgi dyżurów wpisać trzeba. Po czym znikam, nie mam ochoty podkręcać sytuacji, doświadczenie podpowiada mi, że w finale zawsze w skórę dostaje najmniej winny. Czy ochroniarz nie znając administratora ma prawo poprosić go o legitymację służbową? Tak, moim zdaniem tak. Najpierw jednak samemu administratorowi winno przyjść do głowy, że nie można do nieznanych sobie ludzi ot tak wpaść, coś tam bąknąć pod nosem i liczyć na to, że majestat widoczny będzie bez dyskusji.


Opinia całkowicie prywatna: nadmierna aktywność opisanego typu - jak trzynaście lat tu mieszkam - nigdy lokatorom nie przyniosła niczego dobrego. A ponieważ właśnie na Irysowej pracuje pewien dureń, który w tym tylko roku twierdził publicznie, że jako obywatel i płatnik nie mam prawa mieszać się do spraw opłacanych publicznymi pieniędzmi – uważam, że istnieją podstawy co najmniej do niepokoju.


Po co ty się chłopie szarpiesz, po co ci to wszystko, posiedzisz cicho – będzie ci wygodniej… Ileż razy już to słyszałem… I cały czas coś się we mnie buntuje: przecież nie jestem niewolnikiem, bezosobową maszyną „do uiszczania należności”, baranem bez praw i świadomości! A mimo to większość z nas tak głęboko pogrążyła się w niewolniczej mentalności, że nie potrafi nawet dostrzec własnej mizerii. Bo durniów i arogantów jednak nie należy słuchać, nie wolno się im podporządkowywać, ulegać temu całemu śmierdzącemu wdziękowi „panów i władców” z samo-nadania, wierzyć w zbójeckie interpretacje praw, też zresztą krzywionych, powtarzanych niedokładnie i nigdy w całości.


Zbliża się koniec roku. Coraz bardziej zajęci jesteśmy świętami, kupujemy prezenty i ustalamy świąteczne harmonogramy. Po ludzku mówiąc ludzie są zajęci jak cholera i pewnie nie mają czasu na obserwowanie drobiazgów. Dla innych to taka „pora wampira” – coś się lekką ręką rozliczy, jedne pieniądze weźmie z tej kupki i położy na tamtą, nawet najlepszy remont jakoś nadmucha w recenzjach i opiniach – po czym poczeka na premię. ZA GOSPODARNOŚĆ, ZA TRZYMANIE REŻIMÓW FINANSOWYCH, za cokolwiek innego. Tymczasem Mili Państwo i tak działacie ZDECYDOWANIE DROŻEJ OD WSZELKICH WSPÓLNOT LOKATORSKICH!


Nie biegam wbrew pozorom po całym domu – stąd powiem tylko tyle, że moja klatka schodowa w zleconym zakresie pomalowana porządnie. Czyli można było... Że co, że do ideału brakuje jeszcze paru innych czynności, na przykład malowania obszaru schodów? Ano brakuje. Tyle że im jestem starszy tym mocniej cieszę się z tego, co jest – a nie z tego co być powinno. Jak widać minimalizm dotknął i mnie. Może będzie mi to jednak wybaczone…



M.Z.

niedziela, 7 grudnia 2014

KRAJOBRAZ PO BURZY



Od „wyborów” minął już czas jakiś, ale miast zwyczajowego jazgotu jak to dobrze i sprawiedliwie się stało – cisza. Uchwycić makro-zależności niesposób, choć tu i ówdzie pojawiają się opinie jak to z głosowaniem na przykład w Warszawie było. Jedni twierdzą, że urzędnicy podlegli ratuszowi otrzymali tajne SMS-y, w których jak wół stało, że nie tylko głosować należy „właściwie”, ale też ową „właściwość” potwierdzić fotką przesłaną na zaufane ręce zwierzchnika. Bo jak nie to redukcja… Inni oczywiście przeczą. Słabe to jakieś przeczenia, bo też znana jest prawda, że świadkiem tego, czego nie było jest być trudno. A nawet dwuznacznie. W sieci pojawiły się głosy, że jeśli ktoś ma dowód na to, że wysyłano jednak te SMS-y – to niechaj go poda. Jest to rada wredna: w końcu od śledztw, dochodzeń i formalnych oskarżeń w tym państwie podobno są odpowiednie służby. Obywatel ma jeno zawiadomić je o „możliwości popełnienia przestępstwa” – i spokojnie czekać. Najwyraźniej jednak co gorliwsi uważają, że w tym wypadku należy wyręczać milicję obywatelską, ba, pobić się samemu i natychmiast obywatelsko aresztować za użycie przemocy. Reszta to już tylko niezawisły sąd, podobno rozgrzane czekają na wydanie „pięknych wyroków”.

U nas, w tej mokotowskiej kropli wody – jak wyżej opisano, czyli bez zmian. Nie mam jednak wątpliwości, że jakieś podskórne manewry są prowadzone, w końcu następna okazja do pokazania kto górą i dlaczego trafi się nie wcześniej, jak za cztery lata. Tak czy siak odnotowaliśmy wzmożoną aktywność pań administratorek (to skądinąd sympatyczne panie), po raz n-ty prowadzone są jakieś remonty lokalu numer jeden, nie mam wątpliwości, że akcja w mieszkaniu najwyraźniej zaczarowanym wkrótce przedstawiona zostanie jako „prace na rzecz dobra lokatorów”. Jeśli chodzi o mnie – po prostu wypraszam sobie, moje sufity jak spadały tak spadają dalej i nigdy to z „jedynką” nie miało nic wspólnego. Podczas ostatniej wizyty administratorek panie nie wyraziły najmniejszego tym zainteresowania. Ja z kolei odrzekłem, że znany mi „specjalista” jeśli będzie  miał ochotę mnie odwiedzić to osobiście odradzam, nadto zamierzam pracować od ósmej do czwartej po południu i nie  ma takiej mocy, bym uznał, że praca taksatora szkód jest ważniejsza od mojej. Innymi słowy: stało się podczas wyborów źle, ale jakoś z tym żyć musimy, więc ja sam stosuję manewr z czasów ponoć komuny. Opieram się w granicach prawa. Zobaczymy co z tego wyjdzie…

No dobrze – ale dlaczego tak się dzieje? Mam oczywiście swoje zdanie. Lepiej jednak tłumaczy to klasyk Stanisław Michalkiewicz, oryginał pod wskazanym adresem

http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=3275

„…Wreszcie mniejsza o to, bo ważniejsze jest, że Umiłowani Przywódcy nadal udają, że ich „nie ma”, chociaż cisza wyborcza już się skończyła. Na pierwszy rzut oka wydaje się to niezrozumiałe, bo zaraz po zakończeniu ciszy wyborczej Umiłowani Przywódcy powinni wszcząć zwyczajowy jazgot, którym wypełniają przestrzeń publiczną naszego nieszczęśliwego kraju gwoli stworzenia wrażenia, że są tu niezbędni, a nawet – że są najważniejsi, podobnie jak za pierwszej komuny uważał Towarzysz Szmaciak: „my tutaj rządzim i my dzielim, bez nas by wszystko diabli wzięli” - ale przecież nawet dzieci wiedzą, że to nieprawda, że o żadnym rządzeniu nie ma tu mowy, bo naszym nieszczęśliwym krajem rządzą bezpieczniackie watahy, które Umiłowanymi Przywódcami się wysługują, wynagradzając ich w zamian okruszkami ze stołu pańskiego. Te okruszki raz są większe, raz mniejsze, w zależności od tego, z czyjego stołu spadają…”

M.Z.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

BUFET ZNÓW WYGRAŁ - NIESTETY...



Najpierw chciałem rzecz całą zatytułować „Przegraliśmy”. A jednak nie jest tak z dwóch powodów: pierwszy ten, że przeciwnicy Sasina niemrawo wspieranego przez PiS nigdy w stu procentach nie identyfikowali się z kontrkandydatem Bufetowej. Dalej wyjaśnię dlaczego. Drugi ważniejszy: różnica stu tysięcy głosów dokładnie odzwierciedla liczbę gotowych na wszystko miłośników koryta i podwyżek dla warszawskich niewolników. Głosowali nie za kryształem rządów Strasznej Baby, ale za własnymi etatami i kasą. Wkrótce za to wszystko zapłacimy – jak płaciliśmy minione dwie kadencje kłamstw, nie wywiązywania się nawet z wyroków sądowych (NSA, czerwiec 2014) i przerzucania kosztów urzędniczych paśników na najmniej zamożnych. Problemy warszawskie zatem pozostały, ba, wzbierają jak wrzód każdego dnia – i w tym sensie opozycja, droga Nowa-Stara Pani Prezydent, rośnie z każdą chwilą. Chciałoby się rzec „a jednak metro cieknie!” i zaklęcia nic tu nie pomogą…



Dlaczego Sasin był zbyt słabym kandydatem dla zorganizowanej machiny pieczeniarzy i dlaczego nie mogło być mowy o stuprocentowym poparciu człowieka, na którego jednak masa warszawiaków oddała głos? To proste jak drut: ponieważ akcentował rzeczy i sprawy DRUGORZĘDNE i księżycowe nie uruchamiając prawdziwej potencji swych wyborców. Nie aktywując tysięcy tych, którym dzisiaj jest już wszystko jedno z której strony ponownie dostaną w pysk i po kieszeni… Pierwszym kiepskim publicystycznie strzałem okazała się darmowa komunikacja. Zostawmy już to, że od lat powiada się od lewej do prawej strony sceny politycznej, że nie ma rzeczy prawdziwie darmowych, zawsze ktoś za to płaci. Ludzie też o tym wiedzą. Łatwiej było przekonać nieprzekonanych krótką deklaracją: obniżę ceny biletów do dwóch złotych za sztukę, wzamian proponuję generalną obniżką oderwanie urzędników miejskich od koryta zawyżonych czynszów kwaterunkowych. Bo nie może być tak, że to na najuboższych i średnich spada cały ciężar utrzymywania armii nierobów i dyletantów…



Nie wiedział? Nikt mu nie podpowiedział? BZDURA! Otrzymał komplet materiałów i argumentów tej sprawy dotyczących. Od osób prywatnych i od organizacji społecznych. Wszystko albo utknęło w kiepskim sztabie wyborczym (sam mam w tej materii mnóstwo do powiedzenia!) – albo kandydat nie chciał słuchać, bo jakoby „wiedział lepiej”. No cóż, dzisiaj spokojnie wróci do poselskiej pensyjki, to kwota w sam raz na otarcie łez. I być może zanalizuje postawę, którą mogę opisać w jeden tylko sposób: była szansa na zdobycie przez Sasina głosów dla Sasina – a nie głosów dla Sasina z powodu sprzeciwu wobec Bufetowej. Teraz „się rypło”. Diabli wzięli te wszystkie spotkania organizowane przez sztabowych durniów na czerwonym po uszy Bemowie zamiast w dowolnym miejscu, do którego zaproszeni by zostali ci z komunałek na Pradze, Żoliborzu, Mokotowie i Gocławiu. Niemrawy prezes PiS-u dla jednych zbyt słabo wspierał swojego człowieka – dla innych w sam raz, bo gdyby starał się bardziej, to skutek mógłby być jeszcze bardziej żałosny. Za kilka lat będziemy wiedzieli na pewno…



Zostaliśmy więc w mieście z wrogim normalnym ludziom systemem rządzenia, z obrzydliwą tęczą, zwężonymi ulicami prowadzącymi do mostów, zawyżonymi kosztami czynszów, bandą głodnych nierobów administracyjnych - i pustymi prywatnymi kieszeniami. Jest tylko kwestią czasu kiedy to wszystko kolokwialnie mówiąc „dupnie”. 13 grudnia pis-owcy zapowiadają masowy marsz niezgody. Ale ilu chętnych na gaz pieprzowy i gumowe kule przybyło po kolejnej porażce wyjątkowo nieudacznych przywódców tej miejskiej partyzantki?



M.Z.