Albo po ludzku: skupienia, gęstości. Mogą dotyczyć dżemu wiśniowego, miodu czy zupy. Ale mogę też dotyczyć poczucie własnej integralności u tego lub owego osobnika. Ostatnio mam pewne kłopoty z tym właśnie problemem. Jak polemizować z kimś, kto WIE – i to WIE tak mocno, że żaden argument doń nie dociera, a wszystkie odbierane są nie jako głosy dyskusyjne, ale jako atak personalny?
Ukazał się ostatnio tomik wierszy Wisławy Szymborskiej. Tak, noblistki i byłej stalinistki, wszystko się zgadza. Moim zdaniem, nie będę go tu przesadnie forsował, jest to tomik co najwyżej marnowaty i w zestawieniu z innymi poetami noblista nie wspięła się na Mount Everest, raczej doszła do połowy wspinaczkowej trasy na Rysy. No cóż, wolno jej, osobiście nie spodziewałem się niczego lepszego, zatem i rozczarowanie żadne. W tym wieku dojście do połowy trasy na Rysy to i tak wyczyn nie lada…
W sieci zażarta polemika. Herbert kontra Szymborska. Tak, ten niedoceniany, ale piekielnie spójny poeta, którego właściwie zaszczuto na śmierć, nie drukując, poniżając i po wielokroć zdradzając. Skąd ktoś wyciągnął tak donośny (jak Herbert) dzwon zygmuntowski – dalibóg nie wiem. Ale uczyniwszy to broni swej opinii jak nie przymierzając birbant ostatniego pół litra na przyjęciu. On wie, on ma prawo, on pędzi innych gdzie wiatr poniesie, on sobie nie da niczego powiedzieć – bo jest przecież tak „głęboko konsystentnie integralny” jak nie przymierzając skała albo diament jaki. Cholera! Takiemu dyskutantowi ma się ochotę dać w pysk czymś ciężkim. Naruszyć tę jego piekielną konsystencję i zrobić z niej dżem agrestowy. Słabo konsystentny…
Ale nie – wszak to rozmowa literacka, tu takie argumenty ponoć nie uchodzą… Na pewno?
Tak, już się gdzieś z tym spotkałem, z ludźmi z tym samym poczuciem tak wielkiej własnej godności, że jej imienia nie godzi się wymieniać, przecież nie wzywa się bogów swych nadaremno. „Bogów swych”? No tak, niemal tak wysoko się umieścili, takimi bożkami mianowali. Dociekliwi znajdą rzecz całą w ubiegłorocznych zapiskach – a jeśli nie znajdą to też żadna strata. Nasycenie tkanki własnej dumy okazało się tak wielkie, że przekształciło osobnika w kamień. Tkwi gdzieś pomiędzy piętrami – albo i na piętrze – nikt sobie tym gitary nie zawraca. Kto dzisiaj słucha śpiewu kamieni? Kogo obchodzą ich bóle i choroby? Na przykład takie, że na kamienie milowe czy przydrożne wybrano kogo innego, miękkiego i łatwo sterowalnego…
M.Z.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz