niedziela, 17 sierpnia 2014

ROZJEŻDŻAMY SIĘ...



Wspominałem o tym, że jak to się powiada „w pocie czoła” pracuję nad publiczną odpowiedzią na odpowiedź, jaką otrzymałem z Ważnych Urzędów w sprawie skargi dotyczącej domu, w którym mieszkam. To jest mozół z grubsza polegający na tym, by nie powiedzieć za wiele. I okazuje się, iż hamowanie natłoku myśli, uciesznych bon motów czy odniesień do rzeczy i spraw, których urzędnicy kompletnie zdają się nie pojmować jest zajęciem długotrwałym. I w jakimś sensie beznadziejnym. Zachłyśnięty władzą samorządowiec czy administrator jest jak narkoman: wie, że największym jego wrogiem jest własna wyobraźnia (najczęściej chora od konfabulacji), ale nie wie jak przestać i zacząć czytać takie podstawowe akty prawne, jak Konstytucja. A tam stoi jak byk: suwerenem władzy jest naród. Nie Przewodniczący, nie Inspektor, nie Radny – ale ci, którzy ich wybrali (jeśli stanowisko wybieralne), albo wrzucili na etat, jeśli to funkcja zawodowa. Zatem pytając o sensowne wydawanie publicznych pieniędzy nie podważam istoty Władzy, ale zachowuję się jak Obywatel. Ale jak o tym mówić z narkomanem? On wie, że chce i musi. Nic więcej go nie interesuje.

No więc główny wątek tego, czym się ostatnio zajmuję jest taki. Pobocznych co niemiara, na przykład wojenka z poprzedniego wpisu. Uderzyłem w stół – i nożyce natychmiast się odezwały. Przemówili milczący. I dołożyli swoje pięć groszy niezorientowani. Zabrzmiał też świętalny dzwon: zrozumienie, jedność, tolerancja i wspólne działania. Informuję: głupot nie należy w rozumie rozkładać i bez końca życzliwie analizować, jedność to chętnie, ale wokół Prawdy, a nie bzdury, tolerancji dla własnych chromych wynalazków pokazaliście już dość, a wspólne działania pod waszym światłym przywództwem włóżcie raczej w kalosze, wilgoć tak szybko nie wejdzie. No i publice z daleka zdacie się wyższymi…

Szukanie „leszka na kajak”… We współczesnej obyczajowości przyjęło się niewygodnym respondentom zlecać stale jedno i to samo zadanie: podaj link do postawionej tezy. Takie czasy, proszę Państwa – ale ja tego nie kupuję. Bo jaki może być link do opinii o talmudycznych sztuczkach Muła Turbaniarza? Całość jego działań? Te proszę odnaleźć sobie samemu, chcecie iść do biblioteki - zróbcie to osobiście, nie szukajcie delegata odwalającego za was brudną robotę.

Z blogerami wiadomego portalu spierałem się już o Powstanie Warszawskie, sposoby argumentowania, formułowanie tekstów i myśli, popularność stron – i mnóstwo innych rzeczy. Po co? Przecież nie ze wszystkimi był to spór finalny. Najpierw chyba po to, by przedstawić własną rację. I oczywiście w polemice obronić ją. Dzisiaj już mi się za bardzo nie chce, impregnacja drugiej strony jest tak pełna, że głowa boli. I znów: wszyscy gumowi i nieprzemakalni? Nie, na szczęście nie wszyscy. Z niektórymi członkami zbiorowości ruszaliśmy w teren wykonując takie czy inne zadania. Także towarzyskie, mam na myśli odwiedziny u Zenka… Nigdy nie było żadnych nieporozumień. To znaczy: nigdy do chwili, w której pojawiała się w tle tajemnicza postać, za sprawą której to wszystko stygło, siadało, zmieniało się na gorsze. Oczywiście to moje widzenie, dopuszczam myśl, że druga strona  barykady widzi to inaczej. Tak czy siak – do pokoju wchodziła Towarzyszka Destrukcja. Może precyzyjniej: Towarzysz Destruktor. I ludzie mówiący do tej pory rozsądnie nagle głupieli, zmieniał się nie tylko rytm ich nieuporządkowanych, chaotycznych i wręcz głupich wypowiedzi – zmieniał się nawet kolor ich twarzy. Emocje, jakieś dziwne, niewytłumaczalne ekscytacje, których przedtem nie było… Jakbym rozmawiał nie z kimś żywym, ale z nakręconym automatem kompletnie pozbawionym funkcji słuchania. To jest proszę Państwa pierwsze znamię sekciarstwa! Spróbujcie podjąć dyskusję z wpuszczonym do domu świadkiem Jehowy – kiwa co prawda głową, niby żyje, ale co chwila daje do zrozumienia, że musi odklepać jeszcze kilka akapitów banialuk, w które go wyposażono na ostatnim szkoleniu. No to tak się kochani bawić nie będziemy!

Zostaw ich, niech sobie żyją w spokoju, po co się wtrącasz… Taki jest ton i treść komentarzy, jakie od miesięcy otrzymuję. Jak mam niby odpowiedzieć?!! Że ruszam co brzydko wygląda, bo mnie denerwuje? Po części tak. Ale też po części dlatego, iż nie wniesiony sprzeciw wyraźnie animuje kolejne popisy schopenhauerowców. Dlaczego więc to ich racja ma być na wierzchu, skoro to gówniana racja?

M.Z.

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Co roku ten sam problem: kto jedzie nad Wiznę? Twoi sprzeciwiacze wybierają się tam z własną ekipą? Proszę coś na ten temat.

M.Z. pisze...

Nie wypowiadam się: nic mi na ten temat nie wiadomo.

M.Z. pisze...

Jako PS: moim przeciwnikom (w ich głównym wydaniu) uczestniczenie w jakichkolwiek patriotycznych imprezach jest najwyraźniej nie na rękę. Ale jest też rzecz inna - opisywanie Wizny to nie jest rzecz najłatwiejsza dla manipulantów. Także technicznie. Stąd kiedyś, w czasach mojej naiwności, proponowałem krótkie przekazanie własnych doświadczeń w tej materii. Może ktoś by się nauczył, może nie, to bez znaczenia, próba nigdy nie została podjęta. Potem zaczęły się inne manewry, wyniosłem się na swoją stronę, wyrzutów sumienia nie mam, para-reportażyk z Wizny mojego autorstwa pojawił się tutaj DWUKROTNIE. A dzisiaj to pytanie proszę zadać Mułowi. U niego.

Anonimowy pisze...

Autorze: a cóż to za "obowiązki" towarzyskie w postaci podróży do Zenka? Nie pokićkało ci się?

M.Z. pisze...

To był bardzo piękny wiosenny czas, niemal zaczarowany... Chciałem odwiedzić kogoś, kto nie w kilometrach, ale mentalnie (na pozór) był najbardziej oddalonym respondentem. Dwie panie, ja i właściciel portalu. Już coś trzeszczało we wzajemnych kontaktach, już pojawiał się nie wiadomo skąd piasek sypany w trybiki dość przecież delikatnej maszynerii. Uznałem, że będzie dobrze jeśli tam się pojawię, że to może być przyjemność, ale też obowiązek, Zenka poznałem nieco wcześniej i odniosłem wrażenie, że to najnormalniejszy w świecie chłop, lubiący nadto coś, co mnie osobiście bardzo odpowiada - formułować opinie wprost. Może nieco chropawo - ale szczerze. Ta impresja znalazła swoje jak najdoskonalsze potwierdzenie. Niestety panowie żadną miarą nie mogli się porozumieć, nie pomagały żadne mediacje ni namowy, o mało wszystko nie skończyło się dramatycznie. Katalizator? Tak, był w użyciu i katalizator, ale taki nie odbierający ni mowy ni rozumu. Wszystko na nic.

Użyłem zatem pojęcia "obowiązek" w tym wyżej opisanym sensie.