Wspominałem o tym, że jak
to się powiada „w pocie czoła” pracuję nad publiczną odpowiedzią na odpowiedź,
jaką otrzymałem z Ważnych Urzędów w sprawie skargi dotyczącej domu, w którym
mieszkam. To jest mozół z grubsza polegający na tym, by nie powiedzieć za
wiele. I okazuje się, iż hamowanie natłoku myśli, uciesznych bon motów czy
odniesień do rzeczy i spraw, których urzędnicy kompletnie zdają się nie
pojmować jest zajęciem długotrwałym. I w jakimś sensie beznadziejnym.
Zachłyśnięty władzą samorządowiec czy administrator jest jak narkoman: wie, że
największym jego wrogiem jest własna wyobraźnia (najczęściej chora od
konfabulacji), ale nie wie jak przestać i zacząć czytać takie podstawowe akty
prawne, jak Konstytucja. A tam stoi jak byk: suwerenem władzy jest naród. Nie
Przewodniczący, nie Inspektor, nie Radny – ale ci, którzy ich wybrali (jeśli
stanowisko wybieralne), albo wrzucili na etat, jeśli to funkcja zawodowa. Zatem
pytając o sensowne wydawanie publicznych pieniędzy nie podważam istoty Władzy,
ale zachowuję się jak Obywatel. Ale jak o tym mówić z narkomanem? On wie, że
chce i musi. Nic więcej go nie interesuje.
No więc główny wątek tego,
czym się ostatnio zajmuję jest taki. Pobocznych co niemiara, na przykład wojenka z
poprzedniego wpisu. Uderzyłem w stół – i nożyce natychmiast się odezwały.
Przemówili milczący. I dołożyli swoje pięć groszy niezorientowani.
Zabrzmiał też świętalny dzwon: zrozumienie, jedność, tolerancja i wspólne
działania. Informuję: głupot nie należy w rozumie rozkładać i bez końca
życzliwie analizować, jedność to chętnie, ale wokół Prawdy, a nie bzdury,
tolerancji dla własnych chromych wynalazków pokazaliście już dość, a wspólne
działania pod waszym światłym przywództwem włóżcie raczej w kalosze, wilgoć tak
szybko nie wejdzie. No i publice z daleka zdacie się wyższymi…
Szukanie „leszka na
kajak”… We współczesnej obyczajowości przyjęło się niewygodnym respondentom
zlecać stale jedno i to samo zadanie: podaj link do postawionej tezy. Takie
czasy, proszę Państwa – ale ja tego nie kupuję. Bo jaki może być link do opinii
o talmudycznych sztuczkach Muła Turbaniarza? Całość jego działań? Te proszę odnaleźć
sobie samemu, chcecie iść do biblioteki - zróbcie to osobiście, nie szukajcie
delegata odwalającego za was brudną robotę.
Z blogerami wiadomego
portalu spierałem się już o Powstanie Warszawskie, sposoby argumentowania,
formułowanie tekstów i myśli, popularność stron – i mnóstwo innych rzeczy. Po
co? Przecież nie ze wszystkimi był to spór finalny. Najpierw chyba po to, by przedstawić własną rację. I oczywiście w polemice
obronić ją. Dzisiaj już mi się za bardzo nie chce, impregnacja drugiej strony
jest tak pełna, że głowa boli. I znów: wszyscy gumowi i nieprzemakalni? Nie, na
szczęście nie wszyscy. Z niektórymi członkami zbiorowości ruszaliśmy w teren
wykonując takie czy inne zadania. Także towarzyskie, mam na myśli odwiedziny u
Zenka… Nigdy nie było żadnych nieporozumień. To znaczy: nigdy do chwili, w
której pojawiała się w tle tajemnicza postać, za sprawą której to wszystko
stygło, siadało, zmieniało się na gorsze. Oczywiście to moje widzenie,
dopuszczam myśl, że druga strona
barykady widzi to inaczej. Tak czy siak – do pokoju wchodziła Towarzyszka
Destrukcja. Może precyzyjniej: Towarzysz Destruktor. I ludzie mówiący do tej
pory rozsądnie nagle głupieli, zmieniał się nie tylko rytm ich nieuporządkowanych,
chaotycznych i wręcz głupich wypowiedzi – zmieniał się nawet kolor ich twarzy. Emocje,
jakieś dziwne, niewytłumaczalne ekscytacje, których przedtem nie było… Jakbym
rozmawiał nie z kimś żywym, ale z nakręconym automatem kompletnie pozbawionym
funkcji słuchania. To jest proszę Państwa pierwsze znamię sekciarstwa! Spróbujcie
podjąć dyskusję z wpuszczonym do domu świadkiem Jehowy – kiwa co prawda głową, niby
żyje, ale co chwila daje do zrozumienia, że musi odklepać jeszcze kilka akapitów
banialuk, w które go wyposażono na ostatnim szkoleniu. No to tak się kochani
bawić nie będziemy!
Zostaw ich, niech sobie
żyją w spokoju, po co się wtrącasz… Taki jest ton i treść komentarzy, jakie od
miesięcy otrzymuję. Jak mam niby odpowiedzieć?!! Że ruszam co brzydko wygląda,
bo mnie denerwuje? Po części tak. Ale też po części dlatego, iż nie wniesiony
sprzeciw wyraźnie animuje kolejne popisy schopenhauerowców. Dlaczego więc to
ich racja ma być na wierzchu, skoro to gówniana racja?
M.Z.
5 komentarzy:
Co roku ten sam problem: kto jedzie nad Wiznę? Twoi sprzeciwiacze wybierają się tam z własną ekipą? Proszę coś na ten temat.
Nie wypowiadam się: nic mi na ten temat nie wiadomo.
Jako PS: moim przeciwnikom (w ich głównym wydaniu) uczestniczenie w jakichkolwiek patriotycznych imprezach jest najwyraźniej nie na rękę. Ale jest też rzecz inna - opisywanie Wizny to nie jest rzecz najłatwiejsza dla manipulantów. Także technicznie. Stąd kiedyś, w czasach mojej naiwności, proponowałem krótkie przekazanie własnych doświadczeń w tej materii. Może ktoś by się nauczył, może nie, to bez znaczenia, próba nigdy nie została podjęta. Potem zaczęły się inne manewry, wyniosłem się na swoją stronę, wyrzutów sumienia nie mam, para-reportażyk z Wizny mojego autorstwa pojawił się tutaj DWUKROTNIE. A dzisiaj to pytanie proszę zadać Mułowi. U niego.
Autorze: a cóż to za "obowiązki" towarzyskie w postaci podróży do Zenka? Nie pokićkało ci się?
To był bardzo piękny wiosenny czas, niemal zaczarowany... Chciałem odwiedzić kogoś, kto nie w kilometrach, ale mentalnie (na pozór) był najbardziej oddalonym respondentem. Dwie panie, ja i właściciel portalu. Już coś trzeszczało we wzajemnych kontaktach, już pojawiał się nie wiadomo skąd piasek sypany w trybiki dość przecież delikatnej maszynerii. Uznałem, że będzie dobrze jeśli tam się pojawię, że to może być przyjemność, ale też obowiązek, Zenka poznałem nieco wcześniej i odniosłem wrażenie, że to najnormalniejszy w świecie chłop, lubiący nadto coś, co mnie osobiście bardzo odpowiada - formułować opinie wprost. Może nieco chropawo - ale szczerze. Ta impresja znalazła swoje jak najdoskonalsze potwierdzenie. Niestety panowie żadną miarą nie mogli się porozumieć, nie pomagały żadne mediacje ni namowy, o mało wszystko nie skończyło się dramatycznie. Katalizator? Tak, był w użyciu i katalizator, ale taki nie odbierający ni mowy ni rozumu. Wszystko na nic.
Użyłem zatem pojęcia "obowiązek" w tym wyżej opisanym sensie.
Prześlij komentarz