piątek, 5 lipca 2013

Seria "Świadkowie": FRONT




 Ryszard Rynkowski śpiewał „Za starzy na grzech – za młodzi na sen” – ale to nie jest najwłaściwsza definicja. Bo nadzieja umiera ostatnia? Zapewne… Starsi panowie piją wódkę i rozmawiają. O tym co wokół. I o czasach dawno minionych. O życiu i o babach. Starsi panowie już nie dorobią się, już nie będzie ministerialnych stołków. To o czym tu gadać jak nie o tym co było? Słucham. I staram się zapamiętać. Bo tego nie ma nigdzie – w żadnych opracowaniach, żadnych pamiętnikach…

Opowiada Wiesiek. Lipiec 1944, gdzieś pomiędzy Ostrowią Mazowiecką i Zambrowem. Kilka starych, kiedyś zamożnych, ale teraz ogołoconych przez wojnę chałup. Stoją na skraju sporego zagłębienia terenu, kilkaset metrów dalej jest w dole tylko rzeczka, kawałek pustego pola i las. Niedaleko linia kolejowa na wschód, betonowy mostek, pod którym ustawiła się bateria przeciwlotnicza. Rosjanie rozbili obóz w lesie, tam czują się bezpiecznie. W chałupach miejscowi, zjechali tu z różnych zakątków regionu, głównie kobiety i dzieci. Plus załoga niemieckiego posterunku obserwacyjnego. Dwóch starszych Wermachtowców, czują otaczającą ich nienawiść, ale nie ma mowy o znęcaniu się nad stałymi mieszkańcami domu. Niemcy rano wypijają w kuchni cienką kawę żołędziową i wychodzą „do pracy”. Na dobrze zamaskowane stanowisko poddasza ciągną lornetki i karabin snajperski. To przedmiot ich dumy, obchodzą się z żelastwem delikatnie, czyszczą je codziennie i przemawiają doń. Hundin… Znaczy się: suka. Wersja nie do strzelania seriami, uzbrojona dodatkowo w najprawdziwszą lunetę Zeissa. Zaczyna się polowanie. Ruscy prędzej czy później muszą wysłać do rzeczki załogę, która nabierze wody do wiader i pojemników. Strzał pada znienacka, potem drugi i trzeci. Ofiary niczego nie słyszą z tej odległości, nieruchomieją, przez chwilę nie dzieje się nic. Po minucie, dwóch do rzeki gna zakosami kolejna ekipa. Zza kępy roślinności obserwuje ich wysoki, starannie ubrany oficer z rewolwerem w ręku i lornetką. Kula dosięga go miękko, pomiędzy drzewami następuje potężne zamieszanie. Ekipa szeregowców zaczyna działać – ale nie w sensie pobierania wody, lecz grabienia ciał zabitych kolegów z butów, spodni i rzeczy osobistych.

Matka Wieśka doskonale mówi po niemiecku, to pozostałość po pracy w przedwojennej polskiej „wojskowości”. Starszy Niemiec wie jaki jest stosunek Polaków do nich, do ich narodu. Nie reaguje na żadne komentarze, żadne zaczepki. Któregoś dnia skarży się, że on sam ma już dość. Wczoraj położył pięćdziesięciu, dzisiaj pewnie nie inaczej. I ma już tylko jedno marzenie: żeby ta kula przeznaczona dla niego trafiła go tak precyzyjnie, jak on trafia tych ruskich. A wy – mówi – jak front ruszy, to będzie lada dzień, pochowajcie kobiety do piwnicy i wytarzajcie w smole. Bo inaczej zobaczycie rzeczy, o których wam się nie śniło… Ja dla was zrobię tylko jedno: zlikwiduję nasze stanowisko na górze i pozacieram ślady. Karabin zakopcie głęboko. Inaczej wyrżną wszystkich…

Tyle że nikt mu nie wierzy. Tu za dobrze pamięta się dzień wieszania. W sąsiedniej miejscowości, po ataku partyzanckim na linię kolejową. Transport amunicji, sprzętu wojskowego, nowe, coraz młodsze „mięcho armatnie” w drodze na front. Wszystko poszło do nieba w serii pomarańczowych, konwulsyjnych eksplozji. Nie pomogło wycinanie lasów po paręset metrów po każdej stronie torów, szwabskie wachy z psami i schmeisserami. Zemścili się w kilka dni później wieszając przypadkowo złapanych mężczyzn. Wiesiek nie mógł patrzeć na drgające nogi swojego wujka, był tylko młynarzem, nie znał się na materiałach wybuchowych.

A potem front ruszył naprawdę. Najpierw ruscy podprowadzili zespół katiusz i odpalili z nich dwie salwy pocisków. Na szczęście nakierowanych nie na cywilne, marniejące domy, ale na zgromadzenie szwabskiego sprzętu wojskowego wzdłuż torów kolejowych. Obserwatorom zdawało się, że to trwa wiecznie, ten piekielny jazgot po którym nie zostawało już nic, ani torów, ani podkładów, wielka mieszanina krwi, metalu i ludzkich szczątków. Pierwsza szturmowa fala ruskich przeszła po tym w ogóle nie zauważając okolicy. Do wieśkowego domu dotarli ci z drugiego rzutu. Brudni, głodni, z dzikim wzrokiem, w rozpadających się butach. Najpierw wyłapali wszystkie kury, świnie zdołali „zagospodarować” już Niemcy. Matka okutana w starą chustę zdołała uprosić oficera politycznego aby zamieszkał w ich domu, był największy w tej grupie. Kolejny wymuskany elegancik nie namyślał się zbyt długo. I już drugiego dnia pokazał co może w tej armii „polityczny”.

Było tak: rano jeden z szeregowych wywalił serię ze znalezionego gdzieś na pobojowisku przy torach szwabskiego automatu. W drzwi byłego chlewiku w ich obejściu. Domagał się żarcia, wódki i jakichś kobiet. Nie było. Dzikie wrzaski i seria zaniepokoiły politruka. Spokojnie wyszedł na zewnątrz i kazał żołnierzowi podać znaleziony automat. Potem odejść kilka kroków i odwrócić się. Trzymając schmeissera jedną ręką wywalił resztę  magazynku w  powietrze. Tuż obok głowy szeregowca. Spodnie żołnierza zrobiły się mokre. – Zrób to w mojej obecności jeszcze raz, a pójdziesz do rozminowywania. Wiesz co to znaczy? Wiesz, na pewno wiesz. Będziesz bez karabinu lazł po polu tak długo, póki mina nie oberwie ci nóg…-

Skąd Wiesiek to wszystko wie? Proste: „wojskowość” matki to była przedwojenna „dwójka”. Tam trzeba było znać języki obu wrogów…

M.Z.



2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Marek, to taka reakcja na "Unsere mater, unsere father"?

M.Z. pisze...

W pewnym sensie tak, choć u mnie to mimowolne skojarzenie. Ten film to typowy niemiecki szajs, podkręcony mocno przez niemieckich żydów i puszczony w świat jako niezdarna fabularna wykładnia poważnej polityki poważnego, choć zbójeckiego państwa. Tymczasem ja kiedyś odbyłem cykl takich rozmów-wspomnień, jaki właśnie przeczytałeś, z różnymi ludźmi, o różnym poziomie refleksji. Później okazało się, że patrzenie na czas miniony, jeden czas, ten opisywalny datami, oglądanie pod różnymi kątami - mówi o tym czasie stukrotnie więcej, niż najwspanialsze opracowania, naukowe analizy czy podredagowane przez politpoprawność wspomnienia. Tu jeden rozmówca, dzisiaj gwałtownie starzejący się i zapiekający we własnym uporze, człowiek niełatwy w kontakcie i obarczający świat odpowiedzialnością za swoją samotność. W innych tekstach, pojawią się stopniowo, ten sam człowiek opowiada o swoich wizytach w Rosji - i okazuje się, że to wszystko pokrywa się z opisem tego kraju istniejącym kiedyś we wspomnieniach faceta opisanego w historyjce o Ikarze. Jakby dwie lupy nakierowane na to samo miejsce, ten sam czas, przez dwóch różnych ludzi... Pojawia się, dla mnie na pewno, dość przerażający obraz tego, w czym tkwimy, ale z czego do końca nie zdajemy sobie sprawy.
No i tak to jest...