Ryszard Rynkowski śpiewał „Za starzy na grzech – za
młodzi na sen” – ale to nie jest najwłaściwsza definicja. Bo nadzieja umiera
ostatnia? Zapewne… Starsi panowie piją wódkę i rozmawiają. O tym co wokół. I o
czasach dawno minionych. O życiu i o babach. Starsi panowie już nie dorobią
się, już nie będzie ministerialnych stołków. To o czym tu gadać jak nie o tym
co było? Słucham. I staram się zapamiętać. Bo tego nie ma nigdzie – w żadnych
opracowaniach, żadnych pamiętnikach…
Opowiada Wiesiek. Lipiec
1944, gdzieś pomiędzy Ostrowią Mazowiecką i Zambrowem. Kilka starych, kiedyś
zamożnych, ale teraz ogołoconych przez wojnę chałup. Stoją na skraju sporego
zagłębienia terenu, kilkaset metrów dalej jest w dole tylko rzeczka, kawałek
pustego pola i las. Niedaleko linia kolejowa na wschód, betonowy mostek, pod
którym ustawiła się bateria przeciwlotnicza. Rosjanie rozbili obóz w lesie, tam
czują się bezpiecznie. W chałupach miejscowi, zjechali tu z różnych zakątków
regionu, głównie kobiety i dzieci. Plus załoga niemieckiego posterunku
obserwacyjnego. Dwóch starszych Wermachtowców, czują otaczającą ich nienawiść,
ale nie ma mowy o znęcaniu się nad stałymi mieszkańcami domu. Niemcy rano wypijają
w kuchni cienką kawę żołędziową i wychodzą „do pracy”. Na dobrze zamaskowane
stanowisko poddasza ciągną lornetki i karabin snajperski. To przedmiot ich
dumy, obchodzą się z żelastwem delikatnie, czyszczą je codziennie i przemawiają
doń. Hundin… Znaczy się: suka. Wersja nie do strzelania seriami, uzbrojona
dodatkowo w najprawdziwszą lunetę Zeissa. Zaczyna się polowanie. Ruscy prędzej
czy później muszą wysłać do rzeczki załogę, która nabierze wody do wiader i
pojemników. Strzał pada znienacka, potem drugi i trzeci. Ofiary niczego nie
słyszą z tej odległości, nieruchomieją, przez chwilę nie dzieje się nic. Po
minucie, dwóch do rzeki gna zakosami kolejna ekipa. Zza kępy roślinności
obserwuje ich wysoki, starannie ubrany oficer z rewolwerem w ręku i lornetką.
Kula dosięga go miękko, pomiędzy drzewami następuje potężne zamieszanie. Ekipa
szeregowców zaczyna działać – ale nie w sensie pobierania wody, lecz grabienia
ciał zabitych kolegów z butów, spodni i rzeczy osobistych.
Matka Wieśka doskonale
mówi po niemiecku, to pozostałość po pracy w przedwojennej polskiej „wojskowości”.
Starszy Niemiec wie jaki jest stosunek Polaków do nich, do ich narodu. Nie
reaguje na żadne komentarze, żadne zaczepki. Któregoś dnia skarży się, że on
sam ma już dość. Wczoraj położył pięćdziesięciu, dzisiaj pewnie nie inaczej. I
ma już tylko jedno marzenie: żeby ta kula przeznaczona dla niego trafiła go tak
precyzyjnie, jak on trafia tych ruskich. A wy – mówi – jak front ruszy, to
będzie lada dzień, pochowajcie kobiety do piwnicy i wytarzajcie w smole. Bo
inaczej zobaczycie rzeczy, o których wam się nie śniło… Ja dla was zrobię tylko
jedno: zlikwiduję nasze stanowisko na górze i pozacieram ślady. Karabin
zakopcie głęboko. Inaczej wyrżną wszystkich…
Tyle że nikt mu nie wierzy.
Tu za dobrze pamięta się dzień wieszania. W sąsiedniej miejscowości, po ataku
partyzanckim na linię kolejową. Transport amunicji, sprzętu wojskowego, nowe,
coraz młodsze „mięcho armatnie” w drodze na front. Wszystko poszło do nieba w
serii pomarańczowych, konwulsyjnych eksplozji. Nie pomogło wycinanie lasów po
paręset metrów po każdej stronie torów, szwabskie wachy z psami i
schmeisserami. Zemścili się w kilka dni później wieszając przypadkowo złapanych
mężczyzn. Wiesiek nie mógł patrzeć na drgające nogi swojego wujka, był tylko młynarzem,
nie znał się na materiałach wybuchowych.
A potem front ruszył
naprawdę. Najpierw ruscy podprowadzili zespół katiusz i odpalili z nich dwie
salwy pocisków. Na szczęście nakierowanych nie na cywilne, marniejące domy, ale
na zgromadzenie szwabskiego sprzętu wojskowego wzdłuż torów kolejowych. Obserwatorom
zdawało się, że to trwa wiecznie, ten piekielny jazgot po którym nie zostawało
już nic, ani torów, ani podkładów, wielka mieszanina krwi, metalu i ludzkich
szczątków. Pierwsza szturmowa fala ruskich przeszła po tym w ogóle nie
zauważając okolicy. Do wieśkowego domu dotarli ci z drugiego rzutu. Brudni,
głodni, z dzikim wzrokiem, w rozpadających się butach. Najpierw wyłapali
wszystkie kury, świnie zdołali „zagospodarować” już Niemcy. Matka okutana w
starą chustę zdołała uprosić oficera politycznego aby zamieszkał w ich domu,
był największy w tej grupie. Kolejny wymuskany elegancik nie namyślał się zbyt
długo. I już drugiego dnia pokazał co może w tej armii „polityczny”.
Było tak: rano jeden z
szeregowych wywalił serię ze znalezionego gdzieś na pobojowisku przy torach szwabskiego
automatu. W drzwi byłego chlewiku w ich obejściu. Domagał się żarcia, wódki i
jakichś kobiet. Nie było. Dzikie wrzaski i seria zaniepokoiły politruka. Spokojnie
wyszedł na zewnątrz i kazał żołnierzowi podać znaleziony automat. Potem odejść
kilka kroków i odwrócić się. Trzymając schmeissera jedną ręką wywalił
resztę magazynku w powietrze. Tuż obok głowy szeregowca. Spodnie
żołnierza zrobiły się mokre. – Zrób to w
mojej obecności jeszcze raz, a pójdziesz do rozminowywania. Wiesz co to znaczy?
Wiesz, na pewno wiesz. Będziesz bez karabinu lazł po polu tak długo, póki mina
nie oberwie ci nóg…-
Skąd Wiesiek to wszystko
wie? Proste: „wojskowość” matki to była przedwojenna „dwójka”. Tam trzeba było
znać języki obu wrogów…
M.Z.
2 komentarze:
Marek, to taka reakcja na "Unsere mater, unsere father"?
W pewnym sensie tak, choć u mnie to mimowolne skojarzenie. Ten film to typowy niemiecki szajs, podkręcony mocno przez niemieckich żydów i puszczony w świat jako niezdarna fabularna wykładnia poważnej polityki poważnego, choć zbójeckiego państwa. Tymczasem ja kiedyś odbyłem cykl takich rozmów-wspomnień, jaki właśnie przeczytałeś, z różnymi ludźmi, o różnym poziomie refleksji. Później okazało się, że patrzenie na czas miniony, jeden czas, ten opisywalny datami, oglądanie pod różnymi kątami - mówi o tym czasie stukrotnie więcej, niż najwspanialsze opracowania, naukowe analizy czy podredagowane przez politpoprawność wspomnienia. Tu jeden rozmówca, dzisiaj gwałtownie starzejący się i zapiekający we własnym uporze, człowiek niełatwy w kontakcie i obarczający świat odpowiedzialnością za swoją samotność. W innych tekstach, pojawią się stopniowo, ten sam człowiek opowiada o swoich wizytach w Rosji - i okazuje się, że to wszystko pokrywa się z opisem tego kraju istniejącym kiedyś we wspomnieniach faceta opisanego w historyjce o Ikarze. Jakby dwie lupy nakierowane na to samo miejsce, ten sam czas, przez dwóch różnych ludzi... Pojawia się, dla mnie na pewno, dość przerażający obraz tego, w czym tkwimy, ale z czego do końca nie zdajemy sobie sprawy.
No i tak to jest...
Prześlij komentarz