sobota, 27 kwietnia 2013

FABRYKA PARIASÓW?



 Swojego czasu sporo pisałem o tym, że dla współczesnych, mentalnych sowietów stabilność ludzkiego trwania, a zwłaszcza stabilność oparta o własność jest kategorią wrogą - do natychmiastowego, brutalnego unicestwienia. Własność to metafizyczny, niechciany twór, który czyni właściciela niezależnym od kaprysów aktualnej władzy – a więc czyni kimś, kto nie ma prawa w ogóle istnieć. Dlaczego? Ponieważ istotą władzy współczesnego polskiego typu jest mieć kaprysy i nie znosić względem nich sprzeciwu! W mieście stołecznym Warszawa wprowadzono w roku 1944 (na Pradze) i w 1945 (w reszcie ruin miasta) na ruską modłę pojęcie kwaterunku (mało kto pamięta dzisiaj, że to pojęcie wojskowe). I to  się władcom tak spodobało, że w różnej formie trwa do dzisiaj. Będziesz grzeczny, będziesz głosował jak ci każemy, nie będziesz bruździł: pozwolimy ci żyć i cierpliwie znosić kolejne upokorzenia. Nie będziesz - POD MOST! Do kanałów, albo jeszcze lepiej na cmentarz! Porzuć wszelką myśl o nadziei, sterowaniu własnym losem, planowaniu rodzinnym, przyszłości. Nie masz do tego żadnego prawa! WYDZIEDZICZAMY CIĘ PO WSZE CZASY!!!

W roku 2001 podpisaliśmy z władzami miasta stołecznego Warszawy umowy dotyczące najmu lokali o zwiększonym metrażu i podniesionym komforcie. To były umowy o charakterze cywilno-prawnym. Ale bodaj ważniejsze jest to, że zanim do parafowania dokumentu doszło każdy nowy lokator domu Abramowskiego 9 zobowiązany był do zdania innego lokalu. Położonego w ściśle określonym obszarze miasta. Wypieszczonego, odbiór należał do szczególnie rygorystycznych (moje „zdawanie” kosztowało mnie wówczas 11 tysięcy złotych, zażądano doprowadzenia mieszkania do stanu, w jakim NIGDY PO WOJNIE się nie znajdowało!). Dodatkowo kaucja, opłata przetargowa i już tylko czekanie czy zmieścimy się na liście, mogli nas przecież wyprzedzić inni „zdający”, oferując miastu coś o większym metrażu. Skracając: niżej podpisanemu udało się. Nadludzkim wysiłkiem zdał stare mieszkanie,ponad czterdzieści parę metrów kwadratowych. To nowe na Abramowskiego było piękne, przestronne, zdawało się też przyjazne. Wtedy jeszcze nie słyszałem pękających tynków, paczącej się podłogi i odpadających kafelków. Gdzie? Wszędzie, gdzie je położono. Pewnie dlatego w następnych latach DWUKROTNIE naprawiano „niedociągnięcia”. Niestety bez skutku – co się działo wtedy dzieje się nadal. Ktoś wybrał firmy dyletantów i nierobów, ktoś nie dopilnował swoich obowiązków, zadbał za to o skuteczne dojenie lokatorów. Standard nie poprawił się. Dom wpada w ruinę, nie ma stałego dozorcy, ma za to bezsensowną „ochronę”, która rzecz jasna nie chroni niczego przed niczym. Za mniej więcej 10 tysięcy złotych miesięcznie.

Czy umowa cywilno-prawna jest źródłem prawa? Zdaniem biegłych jurystów jak najbardziej. Wiąże strony w sposób trwały i nie dopuszcza jednostronnego wypowiedzenia. Ale to dla miłośników sowieckiego kwaterunku pryszcz… Lokatorzy w jednym tylko roku 2013 DWUKROTNIE otrzymali podwyżkę czynszów, która nie wynika z umowy najmu. Bo ta reguluje możliwe podwyżki precyzyjnie: raz w roku o stopień inflacji zgodny z ustaleniami GUS. Kropka.

Tymczasem kolejne pismo podwyżkowe zawiera dodatkowo rzecz po prostu groźną: mianowicie sformułowanie takiego rozwiązania, że jeśli komuś większa płatność się nie podoba to może opuścić lokal BEZ ODSZKODOWANIA i bez prawa do zwrotu chociażby tego dobra, które zdane zostało na rzecz miasta przed zasiedleniem mieszkania na Abramowskiego. Jak to rozumieć? Po prostu: my, miasto, bierzemy co nieopatrznie dałeś, ty maszerujesz pod most. Bez ceregieli, bez ogródek, jasno i w duchu reinterpretowanego podstawowego obowiązku samorządnej gminy, która nie wysiedla lokatorów do nikąd, ale dba o ich podstawowe potrzeby mieszkaniowe. Z tym że umówmy się – to tylko jakaś tam teoria czasu dawno minionego…

Tak więc wydziedziczanie trwa dalej. W najlepsze. Ot taka sobie niewielka w perspektywie Świata polska fabryczka hinduskich pariasów. To znaczy ludzi tkwiących tak nisko w hierarchii społecznej, że już wręcz bez praw…

M.Z.

sobota, 20 kwietnia 2013

CHARAKTERKI?




 Gdzieś na marginesie spraw ważnych albo kłopotliwych istnieje wątek zdało by się śmieszny i nawet dla tematyki motoryzacyjnej marginalny: charakter kolejnych nabytków. Czy maszyna w ogóle może mieć psotną duszę? Większość ludzi automatycznie odpowie, że raczej nie, takie uczłowieczanie mechanizmów jest grubą przesadą. A jednak…

 Okazuje się, że maszyny mają wpisane w stalowe czy aluminiowe podzespoły pewne nawyki, tak zostały ujeżdżone przez poprzednich właścicieli, do takich a nie innych sposobów jazdy je ułożono. Nie przegonione na trasie silniki w mieście zachowują się niby w porządku – a jednak ich wołowaty charakter zaczyna w końcu nowego jeźdźca denerwować. Wyprowadza przeto auto na dobra drogę, wciska pedał gazu – i po godzinie okazuje się, że coś motorze się odblokowało, auto jeździ inaczej, ma w sobie nową dozę zadziorności. Czasem nawet pali mniej, niż poprzednio… A czasem ściąga na właściciela pasmo nieszczęść…

Piękny nie znaczy dobry w całości… Spójrzcie na zdjęcie obok. Corolla model E11 w fabrycznie usportowionej wersji. Cztery hamulce tarczowe, rozpórka przedniego zawieszenia, układ wydechowy o zwiększonym przelocie, rzekomo sportowe zegary z plastrem miodu w tle – słowem „ognia i w miasto!”. Niestety zaczęło się niepomyślnie już pierwszego dnia. Podczas jazdy próbnej zaciągnąłem na postoju hamulec ręczny. Który następnie żadną miarą nie chciał odpuścić… Zablokował się i już. Pomogło nieco walenie drewnianym młotkiem w śruby koła, usterka została zbagatelizowana, w końcu przy targach chodzi głównie o cenę, a nie o drobiazgi. Bardzo szybko okazało się, że ręcznego w ogóle nie należy zaciągać i właściwie nie bardzo wiadomo z jakiego powodu. Wymiana linki nic nie dała, czyszczenie i udrożnianie zacisku też. Ten typ tak miał. Przez kilka miesięcy udawałem, że nie ma sprawy, hamuję układem zasadniczym, na postoju wrzucam bieg i tak blokuję pojazd. Gorzej było z ruszaniem pod górę, jest w Warszawie kilka takich miejsc, gdzie wspomaganie ręcznym bardzo by się przydało. No ale… Ostatniego dnia przed sprzedażą kolejny demontaż zacisku pokazał, że winna była mała, pozornie nieistotna sprężynka powrotna. Tak po japońsku diabolicznie skonstruowana, że właściwie nie było jak jej naprawić. Uznaliśmy z zaprzyjaźnionym mechanikiem, że pewna ilość smaru grafitowego musi rozwiązać problem. I za mojej kadencji rozwiązała…

Toyota uzbrojona w szersze felgi i opony trzymała się drogi jak przyklejona. Na gładkim i do czasu. To znaczy do chwili, w której właściciel pojazdu nie postanowił na przykład dojechać z Warszawy do Lublina. A tam jak wiadomo królują na szosie koleiny. Podróż stawała się istną męką, nie dało się mimo dobrego systemu wspomagania utrzymać auta „na kursie”. „Fachowcy” natychmiast orzekli złe ustawienie zbieżności obu osi pojazdu. Obie osie do ustawienia, więc i opłata podwójna, 150 zł. Co fachman – to inne nastawy. Co wjazd na trasę lubelską – to coraz gorsze prowadzenie. Pewnego dnia uznałem, że już dość, że ustawienia są prawidłowe, szerokie felgi i opony nie.  A ja mam ochotę na coś spokojniejszego i jeżdżącego na wprost. Tym bardziej, że ostra jazda autem o pojemności 1332 ccm powodowało wypicie 12-13 litrów paliwa na każde sto kilometrów. I co z tego, że ktoś się za mną oglądał? Do czego mi to potrzebne?

==========================

Golf był perełką przywiezioną z Wrocławia. W środku mroźnej zimy. Na lodowej nawierzchni nie czuć było, że to wóz bez wspomagania. Miał grzanie jak się patrzy, w połowie trasy rozbierałem się niemal do podkoszulki. Wstawiony do ciepłego garażu odtajał i pokazał, że nie ma na sobie nawet grama rdzy. Wkrótce jednak wyszło szydło z worka: konieczność wymiany uszczelki pod głowicą i chłodnicy. Na szczęście wszystkie części okazały się śmiesznie tanie – kto by na przykład przypuszczał, że niezła chińska chłodnica, szczelna i pasująca jak ulał, to tylko 70 zł plus koszty przesyłki? Fabrycznie nowa klamka, dostał dwie, z kompletem kluczyków to jakieś 22 złote… Motor 1800 ccm, model RP, napędzający samochód wstawiony na szerokie aluminiowe koła (dostałem w komplecie!) zadziwiał przy ruszaniu właściwie wszystkie nowsze auta – niestety wymagał sporej siły do poruszania kierownicą. Gdzieś koło kwietnia wozidełko pokazało swój prawdziwy charakter – było prowokatorem i spiskowcem z urodzenia.

Jak to możliwe? Ano po prostu. Wokół autka kręcił się mój dobry znajomy, przerabiał Volkswageny od zawsze, zawsze też potrafił znaleźć w oglądanych jakąś niedoskonałość. Tu gaźnik, tam zawieszenia, ówdzie szpachlowana blacha. W moim samochodzie nie odkrył niczego, co wprawiało go w coraz gorszy nastrój. Bo – jak twierdził przewrotnie – albo wada ukryta jest tak głęboko, że bez totalnej rozbiórki nie da się jej zdiagnozować, albo wady nie istnieją. Co oczywiście jest jeszcze bardziej podejrzane. Wsiadał do wozu, kazał się wozić z prędkościami czasem przekraczającymi rozsądek, szarpał kierownicą w zakrętach, hamował gwałtownie i bez sensu – nic. Nic się nie działo, Golf nie dał się wyprowadzić z równowagi. No to znajomek zaczął „od innej mańki”. Jako że miałem wówczas dwa pojazdy począł dopytywać się na co mi to, czy nie mogę mu przekazać jednego. Owszem, odrzekłem, mogę, za jakąś umówioną kwotę Golf przechodzi w twoje ręce. Zdaje się że nie o to mu chodziło – ale pal sześć, zebrał się pewnego dnia w sobie i zadeklarował odkupienie. Oczywiście były targi, idiotyczne propozycje, w końcu stanęło na tym, że bez uwzględniania licznych napraw, udoskonaleń i z kompletem kół zima-lato i bagażników sprzedam mu pojazd za cenę zakupu. Pieniądze dokładnie tego i tego dnia, umowa, dokumenty, wszystko pewne jak w szwajcarskim banku. Dobra nasza, myślę sobie, sprzedam w takim razie obydwa pojazdy i kupię coś nowszego, lepszego… Co też zacząłem czynić aktywnie – internetowe ogłoszenia, wybór, przesłanie właścicielowi zaliczki (kilkaset złotych), wisz pan – rozumisz pan, będę za trzy dni, proszę zachować auto w stanie, w jakim jest na zdjęciach i w opisie. No bo jutro przecież kumpel ma przynieść gotówkę…

Nie przyniósł. Zatelefonował rano i grobowym głosem oznajmił, że się rozmyślił. Nie dosłuchałem wywodu do końca, pękło coś we mnie i zmieszałem z błotem gościa jak nikogo dotąd. Zaliczka na kolejny pojazd przepadła. Golfa wkrótce sprzedałem z niewielkim zyskiem, znajomego już nie mam. Od tamtych dni nie działam jako życzliwy właściciel tego czy owego pojazdu – pokazuję, owszem, krótko i prawdziwie odpowiadam na pytania, podaję kwotę sprzedaży i nie wchodzę w targi nawet o złotówkę. Nie podoba się – wolna wola i skrzypce, tam są drzwi…

M.Z.

czwartek, 18 kwietnia 2013

CZY NIE CZAS...



Sądziłem, że nie będę musiał do tego wracać. A jednak… Kilka tygodni temu ja i moi sąsiedzi otrzymaliśmy piśmidła wieszczące podwyżki czynszowe w naszym domu. Dzisiaj, zanim jeszcze zaczęła obowiązywać ta poprzednia podwyżka – ludzie przedstawiający się jako pracownicy administracji roznoszą następne podwyżki. Zażądałem przesłania mi tych „dokumentów” pocztą, listem poleconym. Zapewne to nie koniec festiwalu, pozostały jeszcze śmieci, a przy braku oporu – właściwie co miesiąc mogą nam podnosić koszta. Ad mortem defecatum... Coraz więcej osób dochodzi do przekonania, że te czynności są bezprawne, ponieważ w jawny sposób przeczą treściom tkwiącym w podpisanych przez nas przed laty umowach. Coraz więcej osób… I nic z tego nie wynika.

Czy nie czas porozmawiać o tym publicznie? Czy nie czas podjąć próbę przeciwstawienia się przemocy? Dom stacza się coraz szybciej w kierunku slumsów, cieknie, zarasta grzybem, brudem, kwitnie wesołymi napisami na ścianach wewnętrznych ciągów komunikacyjnych. Ci, którzy mogli głosować portfelami na przykład przy wynajmie kosmicznie kiepskich i równie drogich miejsc parkingowych w garażach już powiedzieli urzędnikom miejskim DOŚĆ! Wynieśli się na ulicę. Czy niedługo to czeka również lokatorów?

M.Z.

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

LUDZIE LISTY PISZĄ...



...śledzisz co się wyprawia w „Polakach”? Pewno, jasno się na temat działań Muftiego wypowiedziałeś, poleciało kilka epitetów. I co? Zamilczano cię na śmierć, żydowska sztuczka, ale jak widać skuteczna. I koniec. Co dalej? Dlaczego nie ruszysz tyłka i nie zmajstrujesz podobnego portalu? Jestem w stanie znieść cenzurę w tym kształcie, w jakim ją przedstawiałeś i jak ją opisywałeś. Komentarze mogą wchodzić bez akceptacji, są na to sposoby i pewnie je znasz. Jak nie w tym systemie, to na WordPressie. Dlaczego mnóstwo mądrych ludzi typu W.reda jeszcze tam się tłucze? Co ich lub kto do tego durnia ciągnie? Wiesz – napisz, imiona i nazwiska, albo przynajmniej awatary…

List jest oczywiście dużo obszerniejszy, nie ze wszystkimi treściami tam wkomponowanymi zgadzam się, ale nie w tym rzecz.  Forma, że niby oto powinienem ujawniać i wskazywać - też mi nie pasuje. Różnimy się z moim korespondentem/korespondentką przede wszystkim w podejściu do widzenia ludzkich powinności. Dlatego niżej kilka uwag na ten temat. Zacznę jednak od tej uwagi, że list cytuję, bo jest moją własnością jako adresata, nie zawiera w przywołanym fragmencie niczego osobistego, czy intymnego – przeto postanowiłem skończyć z lansadami typu „tego mi nie wolno”. Wolno. Jeśli nie wiedziałeś/wiedziałaś – trzeba było nie pisać.

Otóż w pierwszym rzędzie nie zamierzam spędzać reszty życia przed komputerem. BO TO NIE JEST MOJA POWINNOŚĆ. Ani poświęcać sprawie więcej czasu, niż poświęcam. Tymczasem „zabawa” w portal to nie mniej, jak 12 godzin pracy dziennie. Z nocami włącznie. Wprost: nie mam na to ochoty. Lekkie odpuszczenie tego reżimu prowadzi do złych rzeczy, współczesny Nowy Ekran jest tu najlepszym przykładem. Ni pies, ni wydra, coś na kształt świdra… Daruj przywołanie gomułkowskiego zawołania – ale dokładnie tak to jest. Właściciel „Polaków.eu” ma jakieś dodatkowe pieniądze na tę działalność, nie chcę tu niczego sugerować, ale posługując się przenośnią dzieci nie robią się same, samo tylko grzmi i się błyska. Ja nie mam takich możliwości. Zresztą nigdy szczerze mówiąc do nich nie dążyłem. Jak nie zależało mi na milionach wejść na skromnego bloga. Wystarczyło, że musiałem się sprężyć, by myśl wygładzić i ubrać ją w słowa, pospierać się z jedną czy trzema osobami i wpuścić w sieciowy przestwór jakąś kontrowersję. Widzisz więc, że to różnica skali, środków na jej realizację i psychicznego podejścia do sprawy.

Z Muftiego tymczasem spoza wygładzonej osłonki wyszło zwykłe bydlę. Czy sprawa to irytacji z powodu nieskuteczności włożonej w portal pracy, czy jakieś inne powody – nie mnie sądzić. W każdym razie w tej chwili podejrzewam osobnika o diaboliczne wręcz działania. Stwierdziłem pewnego dnia: widzę co jest, widzę jak to działa, nie podoba mi się, wychodzę z podłej knajpy. Pojawiły się nowe postaci, może lubią być kopane po dupie, może przynajmniej lubią obserwować gdy dotyka to innych, nie wiem i guzik mnie to interesuje. Już gdzieś napisałem, że stało się to dokładnie wtedy, gdy nieco żwawiej ruszyła sprawa tworzenia rzeczywistości poza-portalowej. A może tylko tak mi się zdaje… Któregoś też dnia zaproponowałem nauczenie paru osób paru umiejętności stricte dziennikarskich, ale wyszło, że powinienem to uczynić własnym kosztem, będzie szlachetniej. W nosie mam taką szlachetność, nie jadę z nikim w teren za własne pieniądze, bo ich nie mam – a składkowiczów jak się okazało też po prostu nie ma. Ludzie nie chcą, wyobraź sobie, nauczyć się pisania reportaży czy przynajmniej dobrych sprawozdań! Ostatnia kilkuosobowa wyprawa dokonała się we wrześniu ubiegłego roku nad Wiznę. W całości sfinansowała ją jedna z blogerek „Polaków”, Esperanza, i pewnie spalił bym się ze wstydu, gdyby nie to, że wszystko w sumie się udało, więc mój dług spłacony. To znaczy: wyznaczono mnie do napisania całości, co też uczyniłem i co się spodobało. Kiedyś w ten sposób zarabiałem na życie.

Mój blog raz zamiera, raz odżywa, pochłaniają mnie różne zewnętrzne wobec niego rzeczy. Przychodzą tu różni ludzie. Jedni szukają opinii motoryzacyjnych, inni kawałków wspominkowych, są i tacy, którzy przegrzebują wszystko, co napisałem przed laty na temat domu, w którym mieszkam. Dom to sprawa zamknięta, co z tego, że miałem rację, jeśli gdy był czas nikt w  nią nie chciał wierzyć, nikt nie chciał słuchać, a do rządów dusz doszli ci, którzy publikę doprowadzili gdzie mieli doprowadzić. Czyli do stanu totalnej bezbronności. Prywatnie zżera  mnie to złością – ale jest jak jest i do starej wody nie włazi się po raz trzeci. O samochodach jakoś nie chce mi się pisać, choć pewnie któregoś dnia to odżyje, do stworzenia jest jeszcze co najmniej dwadzieścia kawałków. Jak nie więcej…

Jeden z blogerów „Polaków”, jedyny, z którym utrzymuje jeszcze kontakt mailowy, napisał mi ostatnio, że to wszystko przez mój upierdliwy i porywczy charakter. Może i tak… Ale raz nie chcę zmieniać się na stare lata, dwa jeśli upierdliwością i porywczością jest niechęć do nadstawiania tyłka – to niechaj tak to już zostanie. Trochę szkoda, że nie będzie więcej wiosennych wypraw na Podlasie do pszczelarza, muszę pomyśleć czym to zastąpić, pewnie jakoś się da.

No, to mam nadzieję, że odpowiedziałem obszernie. Bo szczerze na pewno…

M.Z.

wtorek, 2 kwietnia 2013

Technologia wyprzedza rozum?



Gdzieś do polowy lat 60-tych uczono mnie w szkole, że przełom wieku XIX i XX był okresem technologicznej rewolucji, o której przedtem ludzkości się nie śniło... Nikt nie przypuszczał, że przełom kolejnych stuleci przyniesie taki wysyp nowinek technicznych, które tamte definicje rozwoju po prostu obrócą w pył. Niby McLuhan coś tam przebąkiwał o globalnej wiosce – ale traktowano to bardziej jako opowieści science-fiction, niż realia stające się na oczach niezorientowanej gawiedzi. 

Ta oczywiście kupowała coraz doskonalsze telewizory i komputery, gadała przez komórki, jeździła szybszymi samochodami – ale nadal tkwiła mentalnie w wiekach dawno minionych, ich specyficznym tempie, leniwym toku rozmów i pertraktacji. Zalew informacji docierających do jednostki ludzkiej zbywany był właściwie wzruszaniem ramiom: chce im się wylewać taki potok słów to niech wylewają. A nasza chata i tak z kraja…

Przesadzam? Ależ skąd! Opisywane tu ostatnio czynności, w jakie wdawałem się z chęci albo konieczności (kupno pojazdów, zamiana mieszkań) złożone do kupy i wzięte pod lupę dowodzą, że można mieć w kieszeni najnowszego smartfona, w domu najszybszy graficzny komputer – i nadal nie rozumieć, że za tempem przepływu informacji musi nadążyć także tempo podejmowania decyzji. Tempo reagowania. Inaczej cała ta skomplikowana współczesna struktura zacina się, a potem wali. I człowiek dochodzi do wniosku, że na dawnym targu końskim klepiąc się po rękach kupcy szybciej dochodzili do jakże modnego dzisiaj konsensusu, niż współcześni geniusze dogaduję się ze sobą w Internecie. Albo poprzez Internet. Dziwne to nieco, ale skłania też do wyciągnięcia innej refleksji: a może wszystkie te innowacje psu na budę są zdatne, może mózg ludzki nie jest w stanie dostosować się do nowego tempa – i posiadacze najnowszych gadżetów niczym nie różnią się od ruskiego sołdata z pięcioma zegarkami na każdym ręku? Ma ich tyle bo ma – a po co zastanowi się później… Czy nie podobnie jest ze współczesnymi wynalazkami?

Za sprawą tych przeżuwaczy współczesności wiele godzin nie mogłem się dogadać z nikim. Z perspektywy czasu widać, że to i dobrze, zawsze w końcu pojawiał się ktoś, kto potrzebował dokładnie tego, co miałem na zbyciu. Wpadał, oglądał i transakcja dochodziła do skutku bez przeszkód. Gdzieś w tle pozostawały niepotrzebny myślowe kalki pozostawione przez idiotów: moralne jest to, co oni sobie postanowili, dobre co im pasuje i wstrętne co ja chciałbym mieć. To głupie. To nawet żałosne - owo wchodzenie w skórę kogoś, kto stwarza światy, pisze moralne zasady, mówi ludziom co dobre, a co złe i jak powinni wobec barana się zachowywać.  Ale tak trzymać, Milusie: dureń winien być wyniesiony tak wysoko, by reszta świata nawet z oddali nie miała wątpliwości kto jest kto, z kim ma do czynienia!

M.Z.