niedziela, 28 marca 2010

Gadki urlopowe

Grecja czy Turcja? Nie, do Hiszpanii za daleko, trzeba coś bliżej wymyślić… I jakie hobby? Deska, czy żagiel na wieloosobowej łódce? Samolot, własny samochód, plecak, albo wytworna waliza na kółkach, bagażnik na dach czy kompletny kamper?

Czasem czuję się mały przy podobnych dylematach. Od czasów, kiedy jako małe dość dziecko widziałem z bliska klasyczny cygański obóz plącze mi się pod czaszką pomysł kupienia własnej przyczepy campingowej. I wyjechania z nią gdzieś, byle gdzie, ale daleko, chodzi o podróż i oddalenie od domu. Wtedy wnętrze przyczepy lepiej ten dom imituje. Wiem, bo już taki pojazd miałem. Wtedy zaciągnąłem to wszystko na Mazury. I myśl została. Mocno niestety nadwątlona ubiegłorocznymi doświadczeniami.

Było tak: najpierw próba obejrzenia czegoś, co znałem sprzed lat, w przewodnikach występuje jako Mazurski Eden albo Galindia. Jezioro Bełdany, południowy brzeg, niedaleko Rucianego. Internetowy ogląd cen pokojów przyprawia o zawrót głowy, przesolili potężnie, ale niech tam. Okazuje się jednak że z campingiem też. Ale że jadę w te okolice – zobaczę na miejscu. Potężne zdziwienie! Za oglądanie, tylko oglądanie, jakiś obdartus przebrany za cepeliowskiego Galinda wyciąga rękę po dychę. Inaczej nie przejadę bramy. A niech cię diabli, zawracam.

Pod Giżyckiem dupa – albo pobyt z żyrantami, z normalnymi pieniędzmi to tu nie ma czego szukać. Prywatne adresy kilkanaście kilometrów dalej wydają się kuszące tylko póki nie zobaczy się ich na własne oczy. W rzeczywistości to kupa bałaganiarskiego nieporządku i mnożące się płatności – a to za kabel, który muszę wynająć, bo taki tu zwyczaj. A to za samochód, dłuższy parę centymetrów od normy wziętej z kapelusza. Osobno korzystanie z toalety, osobno z prysznica, ciepła woda raz dziennie „na wieczór”, grillowanie tylko w wyznaczonym miejscu przy betonowej konstrukcji postawionej tam przez gospodarza. Dwie przyczepy już na miejscu, wyglądają z nich jakieś rozespane postaci, mimo że zbliża się trzecia po południu. Jedna drapie się po szyi z proszalnym wzrokiem. Nowy? To może byśmy tak, znaczy weź coś postaw… Stawiam. Oczy w słup. I dalej jazda.

Wylądowałem w sumie w znakomitym i podobno drogim ośrodku nad jeziorem Gołdapiwo. No tak, żadnej przyczepy z tyłu nie miałem, chciałem tylko zobaczyć jak będzie, gdy marzenia się spełnią i ten cygański wóz wreszcie kupię. Pierwsza obiado-kolacja taka, że mucha nie siada! Wracam do segmentu, siadam na moim indywidualnym krześle przy przydzielonym stole, otwieram dobre piwo i liczę: 125 złotych dziennie za znakomite żarcie, czyste i luksusowe spanie, własny sraczyk, prysznic, telewizor, możliwość bezpłatnego wzięcia sobie roweru wodnego na dowolnie długo. Ile by wyszło w Galindii? Bez jedzenia tyle samo. U prywaciarzy mniej, ale za to jaki piękny burdel.

Już nie kupuję żadnej przyczepy. W nosie mam takie „na ramię broń”! Chrzanię Hiszpanię i Grecję. Wracam tam, gdzie ludzie potrafią zarobić na mnie pieniądze za przyzwoitą usługę. Czemu do cholery inni na to nie wpadają?

M.Z.

sobota, 20 marca 2010

Jeszcze smutniej

Odwołałem się w poprzednim felietonie do Tyrmanda – ponieważ uważam go za niezwykle dociekliwego, błyskotliwego i sprawiedliwego obserwatora ludzkich obyczajów i zachowań. Tym bardziej to wszystko, co napisał ciekawe, że większość spostrzeżeń tyrmandowych dotyczących polityki i ludzi wobec polityki pochodzi z „Dziennika 1954”. Swobodnych zapisków faceta tkwiącego w rzeczywistości tegoż roku, od opisu której włos się dzisiaj człowiekowi jeży na głowie. Niektórzy to jeszcze pamiętają, ja szczerze mówiąc jak przez mgłę, co jest o tyle bez znaczenia, iż czas o pięć – sześć lat późniejszy, a dobrze już mi znany w gruncie rzeczy niczym się nie różnił od tego opisywanego w „Dzienniku”. Tkwiliśmy w oparach cholernego komunistycznego absurdu – i tyle. W gruncie rzeczy bez nadziei. I na straży tego stanu, tej beznadziei stali ludzie rozrzuceni po Słusznych Urzędach, od Sb-cji przez milicję po wszystkie możliwe administracje. Czego kopię mamy niestety i dzisiaj…

Tyrmand zapisał taką swoją uwagę: „Gigantyczne zwycięstwo komunistów. Tak przesycili sobą cały tuż-obok-świat, że nawet ja uległem ich gwałtowi; najlepszym tego dowodem ten dziennik, czyli obsesja polemiki. Mnie tu prawie nie ma, jest moje ujadanie przeciw. I to jakieś zaniżone. Prometeusze, Edypy, Konrady i ci rozmaici inni, co pasowali się z Bogiem, losem, przeznaczeniem, a teraz nie przychodzą mi do głowy, jakże wzniesieni i nobilitowani przez swego Przeciwnika. Procesować się z Bogiem, cóż za piękne marzenie! Komunizm to tylko Golem, niebotyczny, to fakt, lecz glina i brud. O tyleż moja walka gorsza, mniejsza, brudniejsza". - Leopold Tyrmand - "Dziennik"

Przyszła wiosna i naprzeciw jednego z garaży ujawniła się kupa śmieci, którą raczyli zostawić po swych ubiegłorocznych wyczynach towarzysze budowlani. Taki swojski, rodzimy burdelik. Nikogo to nie interesuje – a moje pisanie że gdy pobiera się komercyjny czynsz to trzeba działać równie komercyjnie, czyli szybko i porządnie pewnie nie odniesie innego skutku poza wzruszeniem ramionami tego i owego. Znów się facet czepia… A to przecież nie obszar działania dozorców czy administratorów. Sami to sobie ustalili – i już!

No i moje ulubione towarzystwo wzajemnej adoracji, czyli PO. Prawybory. Tyle o nich powiem, ze Turek Turka w ucho szturka, pewnie wiedzą Państwo jak jest w oryginale. Nic więcej do tego nie dodam, nie warto.
Tia: gigantyczne zwycięstwo komunistów-burdelistów. W końcu po to socjalizm budowali, nie?
M.Z.

czwartek, 4 marca 2010

Wpis bardzo smutny

Pisałem nie tak dawno, że nie jestem traktowany jak obywatel, ale jak ktoś nieskończenie gorszy: płatnik, dłużnik, sublokator, podnajemca albo jakoś tak. Nie będąc obywatelem nie mam co powoływać się na prawa obywatelskie. To rzecz oczywista. Potem ktoś zapytał mnie, czy nie przesadzam. Coś tam tłumaczyłem, coś udowadniałem – ale chyba bez efektu. Dzisiaj rarytas: ogłoszenie w windzie, na drzwiach klatki schodowej i wrzucone do euro-skrzynki pocztowej, bo każdy może sobie tam wrzucić co chce. 11 marca zawita do mojego między innymi lokalu komisja sprawdzająca kanały wentylacyjne. Czy to jest złe? NIE. To jest normalne. Wentylacja ma być drożna. Nienormalne jest to, że komisja wentylacyjna zawita do mnie między 8.00 a 8.40. Jeszcze bardziej nienormalne jest to, co stanowi treść dopisku na samym dole ogłoszenia. Otóż tkwi tam, że rzecz całą uzgodniono z administracją. Nie ze mną, nie z moją sąsiadką z piętra niżej czy sąsiadem znad sufitu – ale właśnie z administracją.

No bo przecież kto ma wiedzieć co dla podnajemcy, dłużnika i płatnika ma być dobre, albo nawet jeszcze lepsze? Oczywiście wie to administracja. Wie, że tego akurat dnia mam się zwolnić albo zadeklarować późniejsze przyjście do pracy. Wie, że może zakłócić moje zajęcia, ponieważ nie może zakłócić ich członkom Wysokiej Komisji Wentylacyjnej. W żaden sposób nie mogą mnie oni odwiedzić tak, jak odwiedzali przez wszystkie minione lata - czyli po południu. Nie i już!

Jest mi dzisiaj bardzo smutno. Mówię od lat o głupocie urzędniczej, o samowoli urzędniczej – ale niczego nie zmieniłem, niczego nie osiągnąłem. Jak było tak jest, a nawet pogarsza się, zwłaszcza od chwili, w której w ubiegłym roku zmuszono mnie i moich sąsiadów do wdychania smrodów lakierów i farb podczas naszych urlopów. Widać uznano, że udało się już tak wszystkich przygiąć do ziemi, że poranny termin badania wentylacji jest małym pikusiem, przejdzie bez kłopotów.

Co jutro? Śnieg z balkonu sprzątnąłem, czynsz płacę w terminie, parking sobie odśnieżyłem, malarza podczas urlopu dowartościowałem. Rzucam palenie. Ręce trzymam na kołdrze. Biorę udział we wszystkich głosowaniach. Na drzwiach mogę przybić stosowne Girlandy Wentylacyjne. Co jeszcze wymyślicie, Najjaśniejsi Urzędnicy?

M.Z.

wtorek, 2 marca 2010

Wieści ze świata młodych, pięknych i bogatych

Postawiłem kiedyś tezę, że miasto, prawny właściciel naszego domu, naszej ulicy, a według własnego mniemania także nas – zrobi wszystko, by normalnych, średniozamożnych lokatorów wyrzucić z tego terenu. Te niebezpieczne miejskie pomrukiwania pojawiły się po raz pierwszy w oficjalnym piśmie pewnej pani z Biura Polityki Lokalowej, zdaniem której czynsz może wynosić w naszych mieszkaniach nawet 54 złote za metr kwadratowy – ponieważ taka jej zdaniem jest średnia na Mokotowie. Wątek był szeroko omawiany na poprzedniej stronie internetowej, na której do chwili buntu wobec jej właściciela pisywałem. Ale i na tej witrynie można znaleźć tego ślady, gdyby oczywiście kto był dostatecznie cierpliwy.

Minęły lata – i coś się zmieniło. Nie, kochani, nie na lepsze, przeciwnie – na dużo gorsze! Dzielni urzędnicy widząc, że metoda frontalnego ataku może skończyć się dla nich najpierw obśmianiem, a w efekcie i przegraną przed dowolną instancją odwoławczą zmienili zasady wojowania.

Otóż po pierwsze przez lata stopniowo przyzwyczajano nas do odejścia od myśli, iżby ktokolwiek w tym domu był obywatelem, zatem przysługiwały by mu obywatelskie, europejskie prawa. Zostaliśmy co najwyżej najemcami i opornymi płatnikami. Jak pańszczyźniany chłop na pańskim polu winniśmy dopasowywać swe urlopy i czas wolny do wymogów ekip remontowych, godzić się z myślą, że cokolwiek byśmy nie uczynili to i tak zapłacimy więcej, że nie mamy wpływu na dozorców, sąsiadów, burdel na parkingach i lodowe ścieżki w miejsce odśnieżonych chodników. „Władza” wzięła nas za łby, oczywiście dla naszego dobra, wszelki bunt czy niesubordynacja będą karane srodze.

Po drugie rzucono nam na zasadzie ochłapu z pańskiego stołu kilka propozycji – na przykład zajęcia się srającymi psami z domu i okolicy. Pojawiły się żółte kosze, nie wiem po co, bo jakoś nie zauważyłem, by którykolwiek z właścicieli swych czworonożnych przyjaciół zajmował się wrzucaniem ich odchodów do plastikowych pudeł. A niektórzy nawet udoskonalili swe postępowanie wyprowadzając zwierzaki w tak ostatniej chwili, że podest ich piętra na klatce schodowej przypomina chwilami zaszczany basen. No cóż – zwierzątko nie wytrzymało, ale oczywiście to nie moje…

I udoskonaliła się też metoda siania niepokoju wśród gawiedzi. Dzisiaj na przykład poszła plotka, że wkrótce mają być płatne nie tylko garaże wewnętrzne (te są płatne od zawsze), ale też stanowiska na zewnątrz domu. Ktoś przyszedł i taką wieść rozpuścił. Po kilku tygodniach „obada się” co pospólstwo na to. I niechybnie dojdzie do wniosku, że skoro nie protestują to pewnie zniosą i tę „niedogodność”. To wszystko w ramach wyprzedzającego ataku na postulat, który też kiedyś przez lokatorów był stawiany: bezpłatnych miejsc parkingowych wzdłuż ulicy Abramowskiego jest tak ze dwa razy za mało. Zatem postulowaliśmy powiększenie tej wartości.

No ale jak wiadomo każdy właściciel auta to wróg ludu i socjalizmu. We łbie mu się chyba przewróciło, jeśli uważa, że mając samochód winien też mieć opłacone ze swych podatków jakiekolwiek miejsce parkingowe… A poszli w diabły na jakieś przedmieścia! Dobre lokale wynajmie się "pracownikom firm zagranicznych". Nie wierzycie? To przeczytajcie dzisiaj podrzucone do skrzynek pocztowych ulotki.

M.Z.