Szanowny Panie! Szanowni Panowie!
Na początku tego roku po wymianie wstępnej korespondencji
miałem przyjemność spotkania z mokotowskim radnym SLD Panem Markiem Rojszykiem. I to nie są czcze
zwroty: rozmowa była nawet więcej niż przyjemna i rzeczowa. Przedstawiłem
wówczas sytuację domu na ul. Abramowskiego 9 prosząc radnego o
dokładniejsze przyjrzenie się tej sprawie.
Pan Marek w krótkim potem czasie zadał wiceburmistrzowi
Zdzisławowi Szczekocie dostępne w domenie publicznej pytanie dotyczące kosztów,
jakie poniosła Dzielnica i Miasto na remonty naszej „kamienicy”. Wiceburmistrz
Szczekota odpowiedział swoim pismem – wszystko na ilustracjach. Zanim pozwolę sobie na kilka słów komentarza w sprawie tej
odpowiedzi chcę powiedzieć, że moje spotkanie z wiceburmistrzem zaowocowało takoż responsem tego urzędnika, jego treść zawiera felieton zamieszczony tutaj: http://mcastillon.blogspot.com/2015/03/odpowiedz-z-mokotowskiego-ratusza.html. Korzystając z prawa polemizowania z dokumentami zamieszczonymi w domenie publicznej mam do powiedzenia co poniżej.
Dwadzieścia dziewięć punktów pisma wiceburmistrza Szczekoty
opisujących
koszty związane z domem Abramowskiego 9 nie zawiera kilku istotnych
i drogich detali. Nie ma tam wyszczególnienia kosztów wymiany ceramiki
budowlanej we wszystkich lokalach naszego domu w roku 2002-2003. Nie jestem w
tej chwili w stanie podać kosztów tej operacji, ale bez wątpienia wymianę
kafelków ściennych i podłogowych w 48 lokalach domu można uznać za znaczącą i
kosztowną. Dlaczego ta operacja nie została uwzględniona w specyfikacji?
Rozumiem, że vice-burmistrz Szczekota oparł się w swojej informacji na
materiałach dostarczonych przez ZGN Mokotów albo DOM Wierzbno i że wymienianie
tej pozycji przez pracujących tam urzędników jest im co najmniej nie na rękę –
dowodzi bowiem wysoce radosnej i nieodpowiedzialnej działalności tych, którzy dom przyjęli do
odbioru i przeznaczyli do eksploatacji. Z odpadającymi kafelkami na ścianach i
podłogach? Nie ma się czym chwalić, prawda?
Dokument P. Szczekoty nie wspomina również o innym zdarzeniu,
które miało miejsce, choć jak widzę w opublikowanym dokumencie nie ma po tym
nawet śladu. Myślę o próbie osuszania
fundamentów naszego domu na przełomie lat 2002-2003. Opowiadałem o tym na
spotkaniu z Panem Markiem Rojszykiem: czynności budowlane podjęto bodaj w
październiku, niestety skala prac najwidoczniej przerosła wykonawcę, robotę
kończył już podczas trzaskających mrozów. Przesada z tym „trzaskaniem”? Ależ
skąd: ziemia z wykopów wokół domu musiała być przed wrzuceniem jej do „dziury”
rozmrażania specjalnymi palnikami gazowymi. Oczywiście na wiosnę wszystko
osiadło i prace trzeba było uzupełniać…
Punkty 18 i 19 zestawienia przedstawionego przez P.
Szczekotę opowiadają o mozole i kosztach docieplania mieszkań na piętrze 7
domu. Dlaczego? Co się stało, że lokatorzy kilka lat nie czuli jakoby zimowych
chłodów, a pewnego dnia zażyczyli sobie dociepleń? Odpowiedź jest prosta: lokatorzy
jak najbardziej czuli zimno, składali w tej sprawie liczne protesty, ale
operacja lepszego izolowania budynku poprzedzona była badaniem (przy pomocy
kamery termowizyjnej) przenikalności cieplnej ścian. I tę operację należy wiązać z wchodzącym w życie obowiązkiem
narzuconego przez Unię Europejską tzw. audytu energetycznego. Okazało się, że
termoizolacja piętra siódmego jest mniej więcej taka, jak w domkach
campingowych połowy lat 60-tych, tych z dykty i płyty spilśnionej. Wizja
potężnej kary za tę sytuację spowodowała dość gorączkowe działania ekip
„ocieplaczy”. Specjalne windy usytuowane bezpośrednio nad wejściami do klatek
schodowych (działające bez jakichkolwiek zabezpieczeń!) wwoziły na siódme
piętro tony styropianu o 30-centymetrowej grubości. Jednej z sąsiadek, byłej
więźniarce Ravensbruck, tak skutecznie „docieplono” lokal, że praktycznie
zlikwidowano możliwość otwierania okien i wyjścia na balkon – i gdyby nie
interwencja prasowa jednej z ogólnopolskich gazet w mocy pozostało by
tłumaczenie robotników i ich kontrolerów, że w ten sposób zabezpiecza się
lokatorkę przed „ucieczką ciepła”. Najcieplej przecież w grobowcu rodzinnym w
ogóle pozbawionym okiem, prawda? Ad rem: co z tym wszystkim mają wspólnego
nieszczęśnicy zasiedlający ten dom na tym piętrze? I pozostali lokatorzy?
Odpowiedź na zapytanie nr 15 Pana Radnego Marka Rojszyka
jest w pewnym sensie niebezpieczna także dlatego, że odrywa realnie poniesione na
budynek Abramowskiego 9 koszty od tła, od standardowych kosztów ponoszonych na
inne kamienice i domy komunalne. Przez
to gubi właściwą perspektywę wyliczenia. Bo być może z wyżej (w poprzednich
akapitach) wymienionych powodów niefrasobliwości budowlanej to więcej… A może
MNIEJ? Tak czy inaczej: ktoś za to odpowiada. I z całą pewnością nie są to
lokatorzy, na których całe to odium kosztów spływa. Stąd niżej podpisany
twierdzi, że najwyraźniej rozmawiamy z przedstawicielami władz różnymi językami
– choć mój polski i tamten też podobno polski…
A skoro już przy szczegółach jesteśmy – tam ponoć diabeł ukryty…
Punkty 27 i 29 wspominają lokal numer 1. Chciałoby się na podstawie skarg
mieszkańców tego lokalu powiedzieć, że to „dzieci szczególnej troski”. Bez
przerwy ich zalewa. Niestety dokument P. Szczekoty ani słowem nie zająknie się
skąd te wszystkie nieszczęścia. A wynikają z uporczywych starań najemców
(różnych, lokal zamieniony) tego mieszkania by stworzyć sobie wyimaginowany
pałac. Przeróbki, przeróbki i jeszcze raz przeróbki… Ktoś oczywiście powinien
udzielać na nie zgody, muszę założyć, że udzielał. Czemu więc dopuścił do
sytuacji, w której nastąpiło zalanie, zresztą znacznie większe w sąsiednim
lokalu numer 2, o którym zestawienie milczy? Czemu najemca nie opłacił własnej niefrasobliwości z własnej kieszeni i ta pozycja znalazła się w zestawieniu
vice-burmistrza? Bo pięknie brzmi i podnosi i tak niemałą sumę pieniędzy
wydanych na nasz dom? A co reszta lokatorów ma z tym wspólnego?
Chciałbym zwrócić też uwagę Pana Marka na dodatkowy
szczegół: z listy finansowych nieszczęść związanych z moim domem wynika wprost,
że nigdy nie był on komercyjny, bo też z tymi usterkami komercyjny BYĆ NIE MÓGŁ. A jednak
przez wszystkie minione lata urzędnicy uporczywie trzymają się jak płotu
twierdzenia, że zawyżone i niesprawiedliwe czynsze są wynikiem luksusu, którego
jakoby doświadczamy każdego dnia. Wciąż i wciąż… Więc powinniśmy wręcz być
wdzięczni vice-burmistrzowi, że nie płacimy jeszcze więcej… Jest to oczywista
bzdura i nadużycie. Jak ktoś może opowiadać takie rzeczy – nie wiem. Zdaje się może - zgodnie z instrukcją,
którą jak na dłoni widać zestawiając jego pismo-odpowiedź na moje zażalenie z
pismem, jakie w roku 2007 lokatorzy Abramowskiego 9 otrzymali od Biura Polityki
Lokalowej, sygnowała je naonczas Beata Wrońska Freudenheim. Ten sam sznyt, ten
sam wdzięk, te same argumenty... No cóż, jako były dziennikarz wyczulony jestem
na kopie i kalki myślowe. A z taką w opisanym przypadku miałem do czynienia.
Szanowny Panie Radny! Doskonale rozumiem, że polityka
lokalna różni się od tej poważnej wyłącznie nazwą, że i na Mokotowie działają
grupy wpływu, opcje, koterie. Radnych SLD jest bardzo niewielu. Otrzymał Pan
odpowiedź, którą na własny rachunek nazywam wykrętną i zmanipulowaną – choć nie
kłamliwą wprost. Pan wie lepiej ode mnie, od nas, co czynić dalej. Ja opisując
przez wiele lat meandry lokalnej polityki samorządowej wiem natomiast, że jeśli
jedna taka manipulacja „wejdzie w ciało” – to następna będzie jeszcze
„odważniejsza”. Są ludzie, dla których liczy się racja lub brak racji. I są
tacy, dla których dziesięć kilo byle jakich pism znaczy więcej, niż prawda.
Kiedy w rozmowie bezpośredniej podnosiłem kwestię złej jakości budynku to
przecież nie dlatego, że ja, pojedyncza osoba, mam takie zdanie. Chodziło o to,
że miałem w teczce (i mam do dzisiaj – do przekazania Panu) ekspercką opinię o
stanie nieruchomości, którą podwładni P. Szczekoty odebrali do użytku i puścili
w obieg najmu. (Że co – że to nie za jego kadencji? A o ciągłości władzy to ten
pan słyszał?) Jakby w ogóle nie zdając sobie sprawy z faktu, że bubel pokaże
swą prawdziwą twarz prędzej czy później, że jak u Murphy’ego jeśli coś ma się
zawalić to zawali się na pewno. I nie wystarczy zakrzykiwanie rzeczywistości,
nie pomogą magiczne pieczątki i zaklęcia. Pismo
P. Szczekoty DOWODNIE TO POTWIERDZA. Opowiadałem Panu podczas naszego spotkania
o bezsensie najmowanie drogiej ochrony, która w istocie nikogo i niczego nie
chroni, ale kosztuje lokatorów ponad 10 tysięcy miesięcznie. Ktoś się postarał…
O co? O swoich policyjnych kolegów-właścicieli ochroniarskich agencji, o sens
podobnych działań, o logikę? Oczywiście otrzymałem swojego czasu ostrą
reprymendę ze strony jednego z urzędników słynnej Irysowej 19: to nie pańska
sprawa, płaci miasto, nie pan, proszę się nie wtrącać… Czy spotkał się już Pan
z tak pojmowaną nauką ekonomii i społecznego podejścia do spraw wspólnych?
Po co nas, lokatorów Abramowskiego, ale też Meissnera, Marii
Kazimiery, Mickiewicza i Ząbkowskiej nabierano w latach 1998-2001? No cóż –
miastu potrzebne były jakieś lokale, nie tak duże jak nasze obecne, ale za to
dokładnie i za ciężkie pieniądze wyremontowane. Wypełniło się. Więc dzisiaj
należy już tylko uciszać podobnych mnie lokatorów – niepełnymi i
zmanipulowanymi zestawieniami finansowymi, z których nic nie wynika, tupaniem
nogą jak w piśmie vice-burmistrza do mojej zbiorowości. Stoi tam jak byk, że
„miasto nie prowadzi działalności deweloperskiej…”. To jak nazwać tę
działalności, która uprawia? Chcą spłynąć na papier słowa, których nie
powinienem używać. Nie użyję. Pan wie w czym rzecz.
A prywatnie tyle jeszcze chciałbym dodać, że jestem
zwolennikiem twierdzenia, iż ludzie wybrani na urzędy teoretycznie obsługujące
obywateli nie są wyznaczeni do wytyczania ścieżek obywatelskiego myślenia –
mają natomiast swoim respondentom pomagać, uczestniczyć w rozwiązywaniu ich
problemów. Czy tak się dzieje? Oczywiście odpowiedź jest tu negatywna. TAK SIĘ NIE DZIEJE. Szkoda
– ale cóż ja będę biadolił nad rozlanym mlekiem… W 2007 roku napisałem w odpowiedzi
na pismo Biura Polityki Lokalowej, że nie tacy mocarze pewnego dnia musieli
przyznać, że jednak się mylili. To samo mogę i chcę powtórzyć dzisiaj moim
partnerom wysoce kulawego urzędniczo-obywatelskiego dialogu: produkujecie
teksty, których wkrótce możecie się wstydzić. I to obciąża was – nie mnie.
Któregoś dnia możecie zostać sami ze swoim uporem, bez pracy w sektorze
publicznym, zapomniani. Na własnej skórze odczujecie co to znaczy głuchy, nie
odpowiadający telefon, co znaczy ślad waszego, a nie mojego uporu odnotowanego
przecież w sieci. Nawet dzisiaj nie macie mocy, by to powstrzymać, a ślady
zatrzeć. Jutro będziecie kompletnie bezradni.
Marek Zarębski
11 komentarzy:
Znalazłam tutaj (http://izabela.neon24.pl/post/121784,samochod-w-wybranym-kolorze-czyli-demokracja-wybiorcza) taki dla Ciebie fragment:
"...Po 89 roku przyzwyczajano nas do myśli, że prywatyzacja jest panaceum na wszystkie problemy ekonomiczne i społeczne. Pod warunkiem, że prywatyzacja sprowadzi się do uwłaszczenia komunistycznej nomenklatury i to jej własność, a nie wszelka własność, będzie chroniona jak najwyższa świętość. Bo tylko komunistyczna nomenklatura dla dobra społeczeństwa gotowa jest wziąć na swoje barki upiorny ciężar posiadania. Zwykły Kowalski nie będzie umiał zarządzać nawet mieszkaniem spółdzielczym. Zaraz je sprzeda albo przepije. Takie argumenty były podnoszone wobec wszelkich programów powszechnego uwłaszczenia, a nawet wobec ustaw ułatwiających tani wykup mieszkań lokatorskich. Przejmowanie przez nomenklaturowego dyrektora za darmo fabryki nie było demoralizującym rozdawnictwem natomiast wykupienie własnego, od lat użytkowanego i często wielokrotnie spłaconego mieszkania, tak właśnie było traktowane. Nie dziwi mnie wcale, że takie zabiegi socjotechniczne stosowała grupa, która kosztem społeczeństwa i rozwoju kraju została ostatecznie jedynym beneficjentem transformacji . Można co najwyżej podziwiać profesjonalizm tej grupy w sztuce manipulacji. Zdumiewające było jednak dla mnie że ogłupiali ludzie powtarzali te ukute dla ich oszwabienia brednie jak litanię do wszystkich świętych: „Kapitał nie ma narodowości”. „Wszystko jedno kto będzie właścicielem fabryki czy kamienicy. Własność prywatna sama w sobie uzdrowi wszystkie relacje społeczne”..." Dobre, prawda? Napisz czy Ci to pasuje, odpowiada. B.T.
Owszem, to mi odpowiada, P. Iza ma rację, zresztą nie pierwszy raz. Zastrzegam jednak, że ten tekst trzeba czytać uważnie i ze zrozumieniem, tu są ważne i przecinki i wejścia w kolejne zdania. Obawiam się, że tłuki, które ja znam nie pojmą całości, wezmą co drugie słowo czy pojęcie i ukują z tego efemerydę wyjątkowo wredną. Ale cieszy mnie, że kiedyś miałem okazję P. Izę poznać osobiście, jeszcze jako komentator Salonu24. W różnym tempie z niego odchodziliśmy, finał jednaki, czyli każdy tam, gdzie mu pasuje. Pzdr.
Ale wpadłeś na dobry pomysł z tą "prawdą, tylko prawdą i całą prawdą". Obawiam się tylko, że w obiegu urzędniczym liczy się nie żadna tam prawda, ale "dokument", kwit, pisemko...
B.T.
Ja się nie obawiam - ja to wiem. A jednocześnie ani mi się śni przyjmować taką płaszczyznę gry. Przed sądami zaprotokołowane zeznania lokatorów to też dowód. Nie posługuję się ani kłamstwem, ani domniemaniem, mówię o rzeczach weryfikowalnych. Pzdr.
Czemu współpraca z kolonią Meissnera nie jest aktywnie kontynuowana?
Nie bardzo rozumiem sens tego pytania. W jakim niby zakresie wokół wyliczenia dotyczącego domu na Abramowskiego miała by być kontynuowana współpraca z Gocławiem? Meissnera ma swoje unikalne problemy, na przykład ze słupkami garażowymi czy wejściem do części piwnicznej. My tego po prostu nie mamy, problemy są nieco inne i nie ma co udawać, że będzie się o nich mówiło jednym głosem. Pozostajemy w przyjaznych stosunkach, niestety śladem gocławian nie możemy po ostatniej odpowiedzi mokotowskiego wiceburmistrza Szczekoty liczyć na współdziałanie z organami administracyjnymi dzielnicy - zatem tu się wspólnej tkaniny upleść nie da. Co się zaś tyczy zbierania podpisów pod listą chętnych do wykupienia: uważam te inicjatywę za chybioną, nic takiego na Abramowskiego przeprowadzane nie będzie, lokatorzy swoje zdanie raz już wyrazili i nie widzę powodów by mieli czynić to w nieskończoność. Podobne operacje podważają bowiem to, co słyszeliśmy w chwili podjęcia dialogu z Biurem Polityki Lokalowej, czyli obietnicę sprzedania nam lokali z 90 procentową bonifikatą po 5 czy po 10 latach. Powiedzieliśmy o tym na wspólnym tegorocznym spotkaniu, ale zdaje się nie spotkało się to ze zrozumieniem. No cóż, tak bywa i nie ma co rozdzierać szat, uważamy się za wolnych ludzi, więc bądźmy wolnymi w swoich decyzjach.
A propos, będzie nieco tajemniczo: jednak mur pęka, samowola tzw. "władzy" okazuje się bezprawna i już wkrótce "jaśnie państwo" będą mieli potężny kłopot prawny. Szczegóły w swoim czasie - i to będzie prawdziwa BOMBA.
No dobrze - a "warszawiak na swoim"? Co z nimi, czemu nie ma śladu współpracy?
A czemu strona tego Stowarzyszenia przez dobre pół roku nie zmieniła się ani na jotę?
Ale nie to jest najważniejsze. Jak to już kiedyś mówiłem nie zamierzam pytać urzędników o zgodę na odwrócenie czegoś, co jest nieprawne, co jest paskudne, co jest wbrew zawartym umowom. Nie zamierzam również "dyskutować" wszystkiego w nieskończoność w jak największych gronach, może to i barwne, ale do niczego nie prowadzi. I wreszcie nie znam się na restytucji mienia, nie interesuje mnie coś, co związane jest z tzw. dekretem Bieruta - po prostu sytuacja domu na Abramowskiego jest INNA i nie ma tu co szukać wspólnego mianownika. Kiedy przed laty zajmowałem się przedstawicielstwem lokatorów niekończące się "porady" niektórych sąsiadów, po części normalnie przygłupich, zbrzydziły mnie do tego stopnia, że nie planuję tego powtarzać. Oni wszyscy przeminęli, ich już nie ma... My zostaliśmy z tym samym problemem, co przed 10 laty. Dzisiaj tworzymy grupę, którą najlepiej byłoby nazwać "Stowarzyszeniem Samotnych Myśliwych". Pomagamy sobie, rozmawiamy o podejmowanych krokach - ale działamy tak, jak nam w duszy w danym momencie gra. I wiesz co? To się okazało po wielokroć skuteczniejsze, niż te wieczne wysłuchiwanie cudzych bzdetów. Piszę o tym - co nie znaczy, że usiłuję tworzyć kolejną grupę wzajemnej adoracji. Przeciwnie: staram się takich grup unikać jak ognia.
Dość ostro o sąsiadach... Dlaczego?
A dlatego! Ale jeśli chcesz odpowiem Ci obszerniej. Nie lubię i nie cenię (tudzież NIE SZANUJĘ!) niektórych (podkreślam: NIEKTÓRYCH!) - ponieważ jak najbardziej na to zasługują. Bo mają małe rozumki bez względu na poziom wykształcenia, bo rozsądne argumenty ich nudzą, a prawda brzydzi. Bo nie lubią czytać niczego, co nie jest związane z blokiem reklam "jak zostać milionerem". Bo mądrzą się kiedy nie potrzeba i nie mają chwili czasu, gdy sytuacja tego wymaga. Bo udają kogoś, kim nigdy nie byli i nie będą. Bo są zakochani w sobie z wzajemnością, ludzkie umiejętności określają krótko "Miał szczęście" nie zważając na to, że miał jeszcze umiejętności. Bo wreszcie do jasnej cholery nie muszę wszystkich kochać i szanować, zwłaszcza gdy nie ma za co. Wystarczy? W każdym razie proszę mi więcej głowy podobnymi pytaniami nie zawracać. Tych nie lubianych przeze mnie możesz przecież przytulić, dowartościować, pożyczyć im stówę, pogłaskać po główce.
Prześlij komentarz