Co dzisiaj dzieje się, co słychać nowego w materii spraw mieszkaniowych na Abramowskiego? Otóż NIC SIĘ NIE DZIEJE I NICZEGO NIE SŁYCHAĆ. W pewnym oczywiście sensie – ponieważ urzędy mają kodeksowo przewidziany czas na odpowiedź i te dni jeszcze nie minęły. Ta cisza jest więc w pewien szczególny sposób usprawiedliwiona. Równolegle jednak wzrasta zainteresowanie tekstami związanymi z tą sprawą pośród lokatorów podobnych domów i kolonii domów. To widzę po wejściach na stronę, czytelnictwie określonych tekstów, a nawet tych komentarzach, których autorzy zastrzegają sobie nie publikowanie ich pod felietonami. Pisałem już o tym, nie ma co się powtarzać. Święta zintensyfikowały tę falę, najwyraźniej wolny czas sprzyja podobnym lekturom. Pojawiło się jednak zjawisko, które mocno mnie niepokoi.
Jak to już przedtem okazjonalnie pisałem: są ludzie, którym
poruszane przeze mnie tematy w jakiś sposób są bliskie, ale którzy koniecznie
chcą wszystko „dyskutować”. W sensie „a to powinien pan inaczej ująć, tamto
określić, w ogóle zaś nie tak ostro, władza nie lubi nachałów i uparciuchów”. Szanowni!
Przecież możecie wszystko, co ja jakoby niewłaściwie czy nieprecyzyjnie ująłem
określić sami, ubrać w stosowne słowa i wysłać gdzie trzeba. Nic nie stoi na
przeszkodzie podobnemu działaniu. Jakoś jednak do tej pory tego nie
uczyniliście, przynajmniej nie ma śladu podobnych dokonań - to dlaczego?
Co się zaś tyczy tego co i kogo lubi władza: jestem
zwolennikiem twierdzenia, że ludzie wybrani na urzędy teoretycznie obsługujące obywateli
nie są wyznaczeni do wytyczania ścieżek obywatelskiego myślenia – mają natomiast
swoim respondentom pomagać, uczestniczyć w rozwiązywaniu ich problemów, reprezentować
zbiorowość na zewnątrz. Czy tak się dzieje? Oczywiście odpowiedź jest tu negatywna. TAK SIĘ NIE DZIEJE. Szkoda
– ale cóż ja będę biadolił nad rozlanym mlekiem… W 2007 roku napisałem w
odpowiedzi na pismo Biura Polityki Lokalowej, że nie tacy mocarze pewnego dnia
musieli przyznać, że jednak się mylili. To samo mogę i chcę powtórzyć dzisiaj
moim partnerom wysoce kulawego urzędniczo-obywatelskiego dialogu: produkujecie
teksty, których wkrótce możecie się wstydzić. I to obciąża was – nie mnie.
Któregoś dnia możecie zostać sami ze swoim uporem, bez pracy w sektorze
publicznym, zapomniani. Na własnej skórze odczujecie co to znaczy głuchy, nie
odpowiadający telefon, co znaczy ślad waszego, a nie mojego uporu odnotowanego
przecież w sieci. Nawet dzisiaj nie macie mocy, by to powstrzymać, a ślady
zatrzeć. Jutro będziecie kompletnie bezradni.
Dostałem też propozycję niesłychanie oryginalną – choć może
tu akurat powinienem użyć słów dosadniejszych. Mniejsza… Chodzi o to, bym
gdzieś do kogoś pojechał i wytłumaczył mu (a może im?) bliżej nie nazwane „szczegóły”
mojego działania. Usiłowałem się dowiedzieć kto zacz mnie tak głośno wzywa do
pogawędki, jakie ma powody, w czym rzecz. Oczywiście bez merytorycznej, jasnej odpowiedzi.
Gdzieś tam w trakcie dalszej wymiany duserów użyte zostało sformułowanie, że
oto uprawiam propagandę z gruntu fałszywą i złą, w pewnym sensie śladem „znanego
publicysty”, któremu ponoć do pięt nie dorastam. Pierwsza myśl na to dictum
była taka: skorom taki nieporadny, to cóż niepokoi respondenta? Michalkiewicz,
którego tu często i obficie cytuję? To proszę zaprosić do siebie samego
Mistrza, a nie zawracać mi głowę! Oj, wiem, to niemożliwe. Mistrz odpowiedział
by zapewne tak, jak to uczynił w jednym z ostatnich felietonów, oryginał tutaj http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=3363
A obszerny cytat, na którym mi zależy i
który chciałbym osobie „zapraszającej” przekazać jest taki:
„…w tym przypadku wypada
przypomnieć instrukcję wydaną przez „Macieja
Poleskiego” czyli Czesława Bieleckiego jeszcze w latach 70-tych w ramach
„Małego Konspiratora”.
Instrukcja zalecała, by wezwany na przesłuchanie zawsze domagał się od ubecji
formalnego wezwania na piśmie, z zaznaczonym numerem sprawy oraz adnotacją, w
jakim charakterze jest wezwany: świadka, czy podejrzanego – bo od tego zależał
status procesowy. Toteż kiedy pewnego razu asystent resortowej „Stokrotki” zadzwonił do mnie z
zaproszeniem do programu w TVN, odpowiedziałem, że oczywiście stawię się na
przesłuchanie, jednak pod warunkiem otrzymania pisemnego wezwania z numerem
sprawy oraz zaznaczeniem w jakim charakterze „Stokrotka” będzie mnie przesłuchiwała: świadka, czy
podejrzanego. - „Razwiedka, nie
razwiedka – porządek musi być!” - dodałem na koniec i od tej pory mam od
resortowej „Stokrotki”
całkowity spokój. Okazuje się, że podobnie jak w latach 70-tych, również i
dzisiaj ubecja próbuje uchylać się od formalizowania swoich kontaktów z
obywatelami, próbując stwarzać wrażenie spontaniczności i normalności. Nie ma
żadnego powodu, by ubowcom w tym pomagać, bez względu na to, czy pracują po
komendach, czy w stacjach telewizyjnych dlatego powrót do wypróbowanych zasad „Małego Konspiratora” wydaje się
pilnie potrzebny…”
Zatem Szanowny: uznaj, że i ja mam Ci tyle do powiedzenia.
M.Z.
4 komentarze:
Chłopie: ciągle o tym samym?
A o czym mam pisać jeśli wszystko kręci się wokół tego samego? Sprawy mieszkaniowe są w jakimś sensie zamknięte, obracają się w jednym kręgu - to co, mam ci dodawać jeszcze rozprawki o ikebanie?
A może tak coś konkretniej o tym zaproszeniu? Chciałbym wiedzieć.
Nie, nie będzie żadnych konkretów. Tym razem powiem wprost: bo mi się nie opłaca i nie podoba. Co wynika z prostej konstatacji, że namolny zawsze będzie liczył na to, iż jego treść czy jakieś inne wołanie będzie podlegało dyskusji albo omówieniu. Przez co uzyska rangę rzeczy, o której w ogóle warto mówić.
Prześlij komentarz