czwartek, 4 września 2014

O POŻYTKACH PŁYNĄCYCH Z NIEUFNOŚCI



Wyobraźcie sobie taką sytuację: na jakiejś towarzyskiej imprezie spotykacie osobę, która najwyraźniej chce słuchać co macie do powiedzenia, rezonuje „na tej samej fali”, kiwa głową ze zrozumieniem, wtrąca swoje drobne i poważne uwagi, a te dziwnie dobrze pasują do waszych myśli jeszcze nie wypowiedzianych. Dusza człowiek! I jaki mądry… UWAGA! To z całą pewnością nie jest nikt miły czy wam sprzyjający. To raczej jest zwiadowca – albo innymi słowy SZPIEG!



Przesada? Może odrobinę i przesada. Na pewno jednak podbudowana stosunkowo długim doświadczeniem kontaktów z różnymi ludźmi, w różnych sytuacjach, na terenie całej Polski. Jeśli jest jak napisałem wyżej – na początku nie ma się czym martwić. To punkt, w którym strony są jeszcze równe sobie i szansa, że wygra agentura nie została przesądzona. Ważne jest bowiem to, co zrobicie dalej sami. Czy dacie się ponieść sugestiom rozmówcy, który właśnie was uwodzi – czy raczej wybierzecie własny sposób postępowania.



Konkrety: kilka lat temu dałem się wpuścić w maliny ostro protestując przeciwko osłanianiu latarni przed naszym domem – od strony domu. Nie zauważyłem tego ja sam, ale pewien mój sąsiad. Światło jakoby przeszkadzało pewnej pani w nocnym odpoczynku… Dama oważ, kłótliwa nad miarę i bardzo wobec świata arogancka zadbała, by wnętrze jednej z latarni otulić papierową wkładką. Co też i wykonano – wcale nie dbając o techniczny aspekt zabiegu. A był on taki, że żarnik podobnych punktów oświetleniowych ma temperaturę, której żaden papier nie wytrzyma. Osłona zatem spłonęła żywym ogniem. Przy okazji niszcząc całe urządzenie. Na początku pomyślałem: mam cię idiotko-sprawczyni! Niestety… Wkrótce okazało się, że ten, który namówił mnie do ostrego postąpienia – niczego już nie pamięta i mówić o sprawie po prostu nie będzie. Jeden świadek żaden świadek, zostałem na lodzie, albo jak kto woli z ręką w nocniku. I co z tego, że latarnia świeciła damie nie do sypialni, ale do nieczynnej nocą kuchni? Co z tego, że miałem rację?



Nieufność owszem, blokuje nawiązywanie kontaktów, utrudnia wypowiedzenie się w całości, w końcu tak naprawdę nigdy nie wiemy do kogo mówimy i co z tego wyniknie. Sto razy nic złego – sto pierwszy trzeba się ostro tłumaczyć. Dzisiaj publika słabo pojmuje na przykład formę felietonu, czyli tekstu celowo i świadomie przejaskrawionego. Napisał-naruszył, do pudła go! Albo walnąć mu taką karę, by popamiętał ruski miesiąc! Ostatnio celuje w tych działaniach Człowiek Zwany Koniem, z zawodu adwokat. Mając na pieńku z redakcją „Wprost”, tu akurat nie chodzi o felieton, zadbał o to, by sąd wydał zakaz sprzedaży tytułu. Być może w przekonaniu, iż kara za obrażanie osła może być tak potężna, że po sprzedaniu gazety prawomocnie ukarani będą musieli dołożyć jeszcze pensję ze stuletniej pracy w kamieniołomach… Nikomu nie przyjdzie do głowy, że felieton zwalcza się innym felietonem, złośliwą, ale i błyskotliwą ripostą, żartem, może i kpiną. Niestety... W piśmie większość rodaków jest żałośnie niesprawna, prawnicy zwłaszcza, po części trudno się dziwić, dobrych felietonistów mieliśmy w powojennej Polsce może kilkunastu, reszta to zwykli, niezbyt staranni wyrobnicy bez głębszego podkładu edukacyjnego i poczucia humoru. Albo groźni adwokaci czy współmałżonkowie sędziów… Na co więc liczy adwokat-pieniacz? Na łatwe przejęcie tytułu prasowego? Na splendor wynikający z erystycznych sztuczek zastosowanych w obliczu jakoby Wysokiego Sądu?



Pożytki z nieufności da się wyjaśnić amerykańską podobno zasadą stosowaną przez ichnich zawodowych dziennikarzy: informacje, nastroje, opisy, dane postaci sprawdza się w dwóch, lepiej trzech niezależnych źródłach. Jeśli wszystko się potwierdza – można jechać dalej… To oczywiście teoria, współczesność pokazuje, że ilość bzdur powstających w czołowych dziennikach Nowego Jorku czy Los Angeles lawinowo wzrasta i niczym obronić się nie da. Nawet gdyby stu rzekomo niezależnych świadków coś tam potwierdzało. Oderwanie informacji od Prawdy ma w Polsce także długą tradycję, od pseudo-komuny po dzień dzisiejszy. W rzekomo nowej erze po roku 1989 celowała w tym (i celuje dalej) gazeta jakoby związana z „wyborami”. Niestety w sukurs przyszły jej inne tytuły, żeby było smutniej kreujące się na prawicę albo konserwatyzm. Od lat na przykład powtarzam, że na konwulsyjnej antyrosyjskości daleko nie zajedziemy, uprawiana z żarem oddala nas od właściwego rozpoznania wrogów i kreuje sztuczne światy. Oczywiście wchodzenie w podobne rozważania grozi anatemą towarzyską, natychmiast pojawiają się doniesienia, że oto niżej podpisany jest sowieckim agentem i żyje tylko dlatego, że co jakiś czas wpada do ruskiej ambasady po judaszowe srebrniki. Wzruszam ramionami, idiotów nie da się przekonać do niczego, szkoda na to czasu i energii…



Ponieważ w ostatnim czasie w moich sporach z administratorami i samorządowcami Mokotowa bezustannie karmiony jestem informacją, że moim obywatelskim obowiązkiem jest nie patrzeć na ręce tych, którzy tak lekko marnotrawią moje pieniądze – zasięgnąłem informacji u czterech niezależnych od siebie ekonomistów. Podkreślam: CZTERECH! I co się okazuje? Ano to, że niestety mam rację – pieniądze nigdy nie są bezpańskie, obywatel ma prawo patrzeć na ręce władzy, która pasie się z zebranych pod przymusem kwot i jakże często je marnotrawi, a przejście kilkunastu dużych banknotów z mojego konta na konto miasta (albo dzielnicy) nie oznacza jakobym podpisał jednocześnie cyrograf milczenia. Zatem milczeć nie zamierzam. A sugestię, że pisząc co piszę naruszam czyjeś dobra osobiste odrzucam w całości – to najpierw moje dobra są naruszone! Właśnie przez uprawianie księżycowej gospodarki, utopijną urzędniczą wiarę w moc słowa, które jakoby kreuje coś, czego nie rozumiem, zś moje banknoty przekształca w ich nienaruszalny obszar żerowania. I tak: dom na Abramowskiego 9 NIGDY nie był komercyjny, wszelkie naprawy dramatycznie złego wyjściowego stanu technicznego okazały się nieudane (kto to w ogóle odebrał do zamieszkania?), wypasanie byłych milicjantów (szefowie agencji ochrony) najętych do rzekomej ochrony czegoś tam jest fikcją, zbójectwem i działaniem w przestępczej zmowie. I żadne Poważne Pisma sygnowane przez Najważniejszego Mokotowskiego Samorządowca tego mojego przekonania nie zmienią. Pan, Panie Mikrobiologu, dramatycznie się myli!



M.Z.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Moze byc szpieg a moze byc psychopata, zrecznie lapiacy kontakt aby potem wykorzystac znajomosc i sobie cos dobrego zalatwic...udogodnic czy ukrasc.
;-)
Macko