środa, 31 lipca 2013

ROCZNICA



Zwykle co roku o tej porze pisuję słów kilka o Powstaniu Warszawskim, o obchodzonej rocznicy jego wybuchu. I zwykle co roku muszę reagować później na „demistyfikacyjne” próby zdyskredytowania tego czynu zbrojnego – przez różnych durniów, ścierwa ludzkie i najczęściej korwinistów. Zlatują się do każdej powstaniowej notki jak hieny do padłej zwierzyny, kręcą, bzdurzą, opowiadają wszystkie możliwe do zaistnienia banialuki – bo to ich rzekome racje, ich prawo do „krzewienia wolnego słowa”, ich pogląd. Nie chcą słyszeć o planie Pabsta, o rozkazach Hitlera, o budowanym największym w Polsce obozie koncentracyjnym z gazowymi komorami wielokrotnie większymi od tych z Oświęcimia, o zamiarach zagonienia warszawiaków do budowy umocnień przed nacierającymi Sowietami. Udają, że śmierć ludności cywilnej i kwiatu inteligencji polskiej to wynik jakichś zbrodniczych, ale polskich planów, że Wehrmacht nie niepokojony przez AK miast strzelać do polskich dzieci przechadzał by się po Krakowskim Przedmieściu i rozdawał tym dzieciom cukierki…

 

Te wysiłki znalazły w  ostatnim czasie swój wyraz w wydawanych opracowaniach (celowo nie chce powiedzieć „książkach”), gdzie autorzy powołując się na swój rzekomo naukowy warsztat opowiadają rzeczy, od których najspokojniejszym jeży się futro na grzbiecie. Można polemizować – ale po co? To pułapka zastawiona na tych, którzy dadzą się uwieść zawodowym destruktorom, to ślepa dróżka, na końcu której nie ma niczego. W tym roku ograniczę się zatem do przywołania dwóch komentarzy, jakie ukazały się w Salonie24 (tak, tak, to nie bzdura!). Pierwszy odnosi się do tekstu Piotra Zychowicza. Przeczytajcie proszę uważnie. Dawno nie spotkałem tak celnych uwag.

*  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *

@Autor, pan Zychowicz popełnia jeden, a właściwie dwa błędy. Pierwszy - przyjęcie założenia, że wszystkie alternatywne scenariusze po 1 sierpnia 1944 r. poza wywołaniem Powstania - BYŁYBY obowiązkowo scenariuszami LEPSZYMI dla lokalnej społeczności i dla całej Polski. Że wykluczyłyby tragedię śmierci setek tysięcy cywili, eliminację resztek elit i zachowanie substancji materialnej. Tymczasem pan Zychowicz nie jest w stanie nam ZAGWARANTOWAĆ, że krótkofalowo (dla Polski w latach 1944-1956) czy długofalowo (1944-dziś-dalej) ogólny bilans wydarzeń z punktu widzenia INTERESÓW samych uczestników wydarzeń jak i Narodu Polskiego - byłby dodatni. Jeśli Powstanie nie wybuchłoby, to ci sami stalinowscy kaci, ci sami sędziowie - mieliby tylko więcej roboty (Stalin jednakowoż miał w tym zakresie nieograniczone zasoby) ale co najważniejsze- ich oskarżenia o "kolaborację z faszystami" , o "stanie z bronią u nogi" nie byłby pogardliwie odrzucane a i społeczeństwo nie wytworzyłoby sobie w umysłach stanu DUMY, NIENAWIŚCI I POGARDY - niezbędnych, aby przechować wartości , cele, metody. Co przedstawiliby w procesach kiblowych żołnierze "niewalczącego podziemia" jako argumenty na niewinność??? I my jako Naród zostalibyśmy na wieki z piętnem "tchórzy", "kolaborantów"- dzięki czemu Stalin miałby wszelkie preteksty do wywożenia z Warszawy i wielkich miast CAŁYCH organizacji na Syberię, tak jak Litwinów, Ukraińców czy Węgrów. Co do "uratowania substancji" to dopiero komuna zniszczyła ulicę Marszałkowską i wiele innych w ramach "planu odbudowy". Powstanie jako ARGUMENT o waleczności Polaków i ich walce z bronią w ręku przeciwko Niemcom jest potrzebne Polakom jako ochrona przed zapędami i Niemców i Rosjan. To dlatego pewne środowiska tak niepokoją się "kibolami". Polacy pokazali, ze za atakowanie ich wprost- płaci się wysoką cenę. Może i Polska jest bliska rozbiorom, ale potencjalni "rozbieracze" muszą wziąć pod uwagę, że są w stanie rozpalić w środku Europy normalną wojnę -posuwając się za daleko. W 1989 r. granice Rosji cofnęły się do tych z XVI w. Niemcy wycofali się po wojnie do stanu z "wczesnych Piastów". Używają innych metod dla realizacji celów z 1939 r. Natomiast czynią to drogami "pokojowymi", np. tworząc z polskich elit naukowych i gospodarczych - tanie kurtyzany. I to też ciekawy przykład na to, że tzw. zdrowy rozsądek połączony z małością , chciwością i nieuczciwością - może państwo średniej wielkości doprowadzić do całkowitego upadku. Jak Polska po 1989 r. Nie zginęliśmy na żadnej wojnie, a straciliśmy już 5 milionów TYCH NAJLEPSZYCH.I będziemy tracić dalej.

PINK PANTHER

=========================================================


Nie roszczę sobie pretensji do bycia Rabbim i nie mam zamiaru, jak tylu innych "wiedzących lepiej", jak np. Szanowny Autor czy Radoslaff Sikorsk'y do "nauczania". A może raczej wręcz do dzielenia się wiedzą tajemną w rodzaju: co "należało" zrobić.
Niemniej, sprowokowany, jeszcze i tym wpisem, pokuszę się o przedstawienie mojego stanowiska na tytułowy temat.
Na początek kilka uwag. W lutym 44 r. zakończyła się tzw. Konferencja Jałtańska. Ostatecznie sprzedano nas Sowietom. Dowództwo Polskiego Państwa Podziemnego wiedziało oczywiście o Katyniu, o fiasku Akcji Burza - nie będę wspominał, już Pan to zrobił, dość szczegółowo.
Pytanie, co miało robić dowództwo AK?
Samo wymaszerować do Magadanu, z pieśnią na ustach, by z wehrmachtowcami von Paulusa kopać węgiel? Popełnić masowe samobójstwo? Wycofać się z Wehrmachtem, SS i Gestapo?
A może jednak podjąć ostatnią próbę, dająca tylko promyk nadziei, na postawienie nie tyle Stalina, co naszych zdradzieckich zachodnich aliantów pod przysłowiową ścianą?
Próbuję się wczuć w ich sytuację.
Wiedzą, co robią Sowieci, z patriotycznie nastawionymi Polakami. Pamiętają, że do 22 czerwca 1941 roku NKWD w ścisłej współpracy z Gestapo, koordynowało wywózki Polaków i mordy. Jak już wspomniałem wcześniej, wiedzą co to Katyń.
Na co więc mają liczyć, Szanowny Rabbi?
Na szampańską zabawę z wyzwolicielami z Krasnoj Armii?
Dajmy na to, że Powstanie nie wybucha, a AK  w jakiś cudowny sposób zostaje ocalona. No i co, w związku z tym Szanowny "wszechwiedzący"?!
A o tzw. Procesie Szesnastu w Moskwie w czerwcu 1945 roku Szanowny Pan słyszał?
Po prostu by się odbył wobec tysiąca i zapadłoby 898 wyroków śmierci. Bo i ja i Pan Szanowny poglądy Gaspadina Stalina na statystykę znamy, prawda?
Mało tego, propaganda Sowiecka, kto wie czy w sposób nieuprawniony, głosiła by że w Polsce żadnej AK nie było, było AL i polskojęzyczny lud roboczy wypatrujący swoich wyzwolicieli od 1920 roku!
A młodzi patrioci z AK skończyli by:
1. jak już się rzekło na Magadanie,
2. W III Armii WP, pod dowództwem oczywiście że Karolka Świerczewskiego, który by ich wygubił pod Dreznem, oraz
3. w dołach, których byłoby o kilkaset więcej niż tylko jedna "Łączka" na Powązkach.
Co? Prawdopodobne?
Jak Wielce Szanowny Pan uważa?
Bo moim zdaniem efekt byłby z grubsza ten sam, a honoru ni krzty.
Przy czym nie miejmy złudzeń, że Józef Dżugaszwilii zawahałby się np. wywieźć ludność Warszawy do Kazachstanu. I to w najlepszym razie. Moim zdaniem zrobił by to, co w Budapeszcie, Wiedniu itp.

I jeszcze jeden wątek.
Nie pomińmy też roli "naszych przyjaciół" Niemców. Pardon, enigmatycznych "nazistów".
Czy Warszawa < nie-przypadkiem> leżała na najkrótszej drodze do Berlina?
To co zrobiłby z niej, z jej mieszkańcami Wielki Adolf?
Bo z Berlina, Breslau, Danzing zrobił tzw. "miasta twierdze". Czy Polaków z Warszawy potraktowałby o niebo lepiej niż Niemców?
Bo, domniemywam, że takie ma Pan przypuszczenia?

Reasumując.
Jako że we wróżeniu ze szklanej kuli jestem nie gorszy od Szanownego Autora, czy Radoslaffa Sikorsky'ego, i tylu innych "Móndralińskich" - prorokuję, że straty Warszawa poniosłaby nie mniejsze niż w trakcie Powstania, ale bez honoru (takie głupie słówko-przeżytek) i bez podjęcia rozpaczliwej próby wyrwania się z sowieckich łapsk ( o co dzisiaj wielu, w tym i ja, miałoby pretensje).
Hough! Napisałem, chociaż nie do końca chciałem.
Pozdrawiam Szanowny Autorze.


Zestawił: Marek Zarębski

czwartek, 25 lipca 2013

CIEKAWOSTKI?


 

Gdzieś w sieci toczą się rozmowy: o Indianach, o wyborze swojego miejsca na tej marnej ziemi, o ciekawostkach przyrodniczych. Nakładam je na czas, w którym powstawały, o ile rzecz jasna  jest taka komórka w mojej pamięci – i wychodzi co wychodzi.  

Indianin to gość z Radomia, niemal 10 lat „robił za Długie Pióro”. Komu to szkodziło? Nikomu. Prócz tego, że odwracało uwagę od rzeczy ważniejszych i miało być myślową „gumą do żucia” dla najmłodszych… Miejsce na ziemi słynne z najwyższego radiowego masztu nadawczego w Gąbinie okazało się dla wielu pobliskich mieszkańców czystym przekleństwem – ale postępujące odwapnienie kości dzieci i osób starszych niestety nie zostało potwierdzone przez specjalistów medycznych. Dostali polecenie – to i nie potwierdzili. Potem maszt runął – i sprawy „nie ma”. Jak nie ma problemu narastającej liczby zawałów w okolicach wiatraków energetycznych… Czyż w takim razie nie ma racji Michalkiewicz twierdząc, że nie-istnienie jest wyższą formą bytu?

A ciekawostki przyrodnicze? No cóż, o sprowadzonej pod Giżycko tołpydze pstrej słuch zaginął, amur podobno smaczny, ale na robaka nie  bierze, trzeba brać go widłami na płyciźnie, jenoty na Mazurach zdołały wytłuc mnóstwo innej zwierzyny - póki same nie trafiły na głowy przemyślnych myśliwych w postaci czapek. Jeszcze ten i ów „hoduje” jakiegoś łosia w swojej zagrodzie, zresztą pod Rucianem pokazując zwierzę za niezłe pieniądze – tyle że mało kto wie, iż to stworzenie w jakiś sposób niepełnosprawne. Zdrowe dawno dało by nogę w pobliskie lasy…

Albo dyskusja o wierze i rozumie, jest taka, toczy się w jednym z portali cały czas. Raz w lewo, raz w prawo, zwykle do tyłu. Jeżeli Bóg dał człowiekowi rozum o tak  wielkiej giętkości, że rozumowo można zakwestionować istnienie Boga - to nie lepiej skłonić się sobie, rozejść, a nie tracić czas na próżne dysputy? Wiary rozumem się nie złamie. A z drugiej strony dla rozumu przynajmniej teoretycznie wiara nie jest narzędziem poznawczym. Czyli mając tak różne przesłanki i doświadczenia wspólnego prawidłowego wniosku nigdy się nie sformułuje. To po co ten cały trud?

Dwa powody tych wszystkich działań, przynajmniej ja widzę dwa powody. Dym w oczy, dla osłabienia, oślepienia, zamętu. I powód drugi: pokażę wam kto tu rządzi! Udowodnię swoją dociekliwość, wiedzę i władzę!

Dlatego najbardziej na świecie nie lubię manipulatorów i prowokatorów…

M.Z.

środa, 24 lipca 2013

Ciąg dalszy już na Górze?

Informacja o obchodach rocznicy bitwy nad Wizną, patrz tekst niżej, spotkała się z dużą życzliwością Czytelników, liczba wejść imponująca - choć tym razem akurat nie o statystyki chodziło autorowi. Skądinąd wiem, że swoją obecność zapowiedzieli  blogerzy z portalu Polacy.eu.org, dziękuję znajomemu Christophorosowi, nota bene jedynemu, z którym utrzymuję żywy kontakt, za nagłośnienie sprawy. W 3Obiegu komentarzowa cisza, ale to dzisiaj nie oznacza jeszcze niczego złego, podobne notki komentuje się trudno - bo lepiej ubrać się turystycznie i przyjechać, a nie gadać.

Dzisiaj na dobrą sprawę najważniejsze jest wyznaczenie daty spotkania, mogą to uczynić wyłącznie członkowie Stowarzyszenia Wizna 1939, zwłaszcza zaś Pan Dariusz Szymanowski, honorowy Prezes. Ktoś zapytał: a czemu nie my, co właściwie stoi na przeszkodzie by tę datę ustalić na niedzielę 8 września? Nic - prócz przyzwoitości. Zasługi Stowarzyszenia w organizacji minionych obchodów, ekshumacji szczątków Władysława Raginisa i Stanisława Brykalskiego, ceremonialnego ich pochówku w roku 2011 i wystąpień, które doprowadziły w sumie do pośmiertnych awansów obu bohaterów - są nie do podważenia. I pewnie nie tylko moim zdaniem nie ma sensu zmieniać tej sytuacji. Pan Dariusz jest doskonale zorganizowanym i rozsądnym człowiekiem, wątpię by miał zamiar przenosić termin imprezy tydzień wcześniej czy tydzień później. Roboczo proponuję zatem nastawić się właśnie na ten dzień. Droga z Warszawy zajmuje jednak jakieś trzy godziny, sugeruje wpisać to do planów podróżnych.

Teksty... Jak to już w komentarzach pod poprzednim wpisem mówiłem: ja robię swoje, inni swoje. Za chwilę podejmę próbę namówienia zawodowego fotoreportera do wybrania się na Strękową Górę i wykonania serii fotek, może nawet klasycznego fotoreportażu. Jakiego próżno by szukać we współczesnych wydawnictwach...

M.Z.

PS. Wszystkie maile nadchodzące na adres z.marek@autograf.pl uległy dzisiaj rano, 27 lipca, zniszczeniu (po raz czwarty!), provider nie reaguje. Zatem proszę ewentualne treści przesyłać jeszcze raz, także korzystając ze skrzynki castillon@wp.pl

sobota, 20 lipca 2013

GRANDA NA STRĘKOWEJ GÓRZE




Co to jest legenda? Opowieść o prawdziwym zdarzeniu przetworzona tak, by zaciekawić jak największą grupę osób. Przyciągnąć ich w jedno miejsce, opowiedzieć o zdarzeniu sto jego prawdziwych wersji, nabudować wokół historii milion pozytywnych myśli i skojarzeń. Legendy bazując na czymś, co było prawdziwe i dokonało się naprawdę rychło stają się tworem niematerialnym. Opowieścią, dymem, iluzją unoszącą się nad jakimś wzgórzem – ale też tworem o potężnej sile rażenia. Kto nie wierzy niechaj pomyśli czym było i jest Słowo. Czyż nie początkiem Wszechrzeczy?

Na Strękową Górę zjechał swojego czasu nawet Sabaton. Ze specjalnym, poświęconym obronie umocnień Wizna utworem. Jest na YouTube, można zobaczyć i sprawdzić. Kilkadziesiąt tysięcy młodych ludzi, koncert całkowicie darmowy, sprężyną przedsięwzięcia było Stowarzyszenie Wizna. Temu i owemu już naonczas „się nie spodobało”. W 2011 roku miejscowe władze spotkanie wrześniowe po prostu olały. Mógł być ambasador ten czy ów, mogli być przedstawiciele ministerstw, miejscowa hierarchia kościelna – ale wójtowi gminy tyłka ruszyć się nie chciało. Takie przynajmniej mam informacje. To samo rok później, bohaterskiemu kapitanowi Władysławowi Raginisowi nadano pośmiertnie stopień majora, awansowano również jego nieżyjącego zastępcę Stanisława Brykalskiego. Zero zainteresowania miejscowych władz. Zero dofinansowania. Wszystkie koszta pokryli entuzjaści z własnej kieszeni.

Ale w tym roku kieszeń już pusta. Nie ma na plakaty, na ogłoszenia, nie ma na konieczną podczas takich spotkań infrastrukturę. Krecia robota, zaraz dokładniej ją opiszę, przyniosła pierwsze efekty. Dureń mieniący się białostockim historykiem napisał nagłośnioną rozprawkę, która jakoby „demistyfikuje” obronę bunkrów i umocnień Wizna. Kilku, może nawet kilkunastu młodych ludzi, rzekomo reprezentujących „archeologiczne kręgi naukowe” i wpuszczonych w tłumy roku 2011 i 2012 z opowiastkami, że „to wszystko było inaczej, że to kłamstwa, że to manipulacja kręgów ultra-prawicy” wykonało swoją robotę. Mam nadzieję, że przynajmniej jeden dostał w dziób, ten indoktrynujący mnie samego zjechał na dupie po piaszczystej skarpie i stracił nieco zapału do gadania głupot. Tak czy siak: demontaż patriotycznych spotkań i imprez trwa. Stąd apel:

- nie pozwólmy, by destrukcja powiodła się!

- przyjedźcie do Strękowej Góry prywatnie, na rodzaj towarzyskiego, zamkniętego spotkania przy kawie z własnego termosu i własnych kanapkach!

- zawiadomcie o spotkaniu wszystkich znajomych i przyjaciół, przywieźcie dzieci!

- opiszcie to później wszędzie tam, gdzie zamieszczacie swoje teksty!

M.Z.

sobota, 13 lipca 2013

To coś, co nas podnieca...



…to się nazywa kasa. Tak to kiedyś śpiewano? No więc w prasie nie tylko o kasę chodzi! Bo ona na drugim miejscu. Zaraz po zgłupieniu…

Ostatnimi czasy rzadko czytuję Coryllusa z Salonu24, denerwuje mnie facet tymi swoimi pseudo-inteligenckimi analizami ciągów historycznych. Okazuje się jednak, że czasem i u tego autora da się podejrzeć myśl, wobec której ktoś już nieco w leciech bywały nie może przejść obojętnie. Chodzi mi o głupstwa, które autor notki z Salonu dostrzegł w tygodniku „W sieci”. O te małe idiotyzmy związane z ekologią, Indianami (Tak! Właśnie z nimi!), czy po prostu odwracaniem ludzkiej uwagi od rzeczy ważnych. Pojawiają się we wszelkiej maści publikatorach coraz częściej, jak nie przymierzając za schyłkowego Gierka – i Coryllus wcale nie jest pierwszym, który to zauważa i komentuje. Przy czym tym się różnimy z wymienionym, że ja akurat miałem nieprzyjemność być działającym żurnalistą dokładnie w czasie, kiedy ta epidemia się ujawniła. I nie będę taił, że w mojej macierzystej naonczas redakcji „Świata Młodych” usiłowano przymusić mnie do zajęcia się polskim Indianinem o ksywie Sat Okh, czyli Stanisławem Supłatowiczem z Radomia, który istotnie przez całą dekadę odstawiał w telewizji wodza Indian Shawnee. I był oczywiście nadzwyczaj ekologiczny – choć z drugiej strony nie należało wówczas nadużywać tego określenia, było nieco wstydliwe, kłóciło się ze wspaniale dymiącymi kominami Huty Katowice. Jakoś się od Indiańców wykręciłem. I już nie pamiętam który z fotoreporterów zajął się gościem. Temat pozornie łatwy, model zakładał na łeb pióropusz, stawał przed kopią wigwamu albo tipi, nadymał się jak przy zatwardzeniu – i fotki gotowe. Trzeba było jeszcze dopisać niewielki, acz wzruszający kawałek tekstowy, niezbyt to autorowi fotek szło, więc zdaje się pomagał mu w tym dział kulturalny, albo listów, byli akurat na miejscu, dostawali zlecenie i szlus. Potem druk, chwila czekania – i w redakcji pojawiało się mnóstwo korespondencji, które w prosty, dziecięcy sposób wyśmiewały całość. Cóż, dzieci nie skażonych polit-poprawnością nie należy oszukiwać, a smród inscenizacji bił na milę od tych „indiańskich” enuncjacji. Redakcja dała sobie spokój, akurat przyszło nowe wskazanie myślowe dla starszych czytelników, już o tym pisałem: „mieć czy być?”. Na szczęście w żarliwości wyprzedziło nas „Na Przemiał” jak tytułowano „Na Przełaj” - i nowo powstały tygodnik „Razem” („lepiej dziś się otruć gazem, niż pracować jutro w Razem…”). Wtedy wróciliśmy do normalności.

Dzisiaj zaraza znów na miejscu. Sztuczne duperele, dymane postaci, wymyślane problemy, jakieś koszmarki myślowe... To znaczy: wraca odwracanie uwagi, te wszystkie wszechobecne opisy cierpień twórczych mistrzów kuchni czy cierpień smakoszy cygar. Magda Gessler ulepsza podrzędną knajpę w Pikutkowie Górnym (a chroń nas Siło Najwyższa przed tym pasztetem!)… Była żona Lisa opowiada „całą prawdę” (a co ta szkarada wie o prawdzie?)… Portali i pisemek plotkarskich namnożyło się co niemiara, większość programów radiowych i telewizyjnych sięga tam bez skrępowania. Oglądając to wszystko można odnieść wrażenie, że naprawdę żyjemy na zielonej wyspie głupich ludzi, tylko Rollsa brakuje niektórym, reszta jest w jak najlepszym porządku. A wszystko co rude i zza bufetu jest piękne i sprawiedliwe.

Przekaziory to w rzeczy samej potężna broń. Tym potężniejsza, że wychowywanie lemingów trwa od ponad dwudziestu lat i efekty można zobaczyć wokół gołym okiem. Leming się nie broni – nie potrafi. Załatwiono mu swoistą lobotomię, więc nie widzi powodu by się czemukolwiek sprzeciwiać. Leming powiada, że "takie jest życie, kropka". Wsiada do pociągu i coś kolorowego musi mieć przy sobie. W ten sposób ktoś te śmieci kupuje, ogląda, komentuje. Nie wiem czy podziwia, czasem przecież rodzi się pogarda – ale kasa za druk, emisję czy propagację już wpłynęła. Powoli, powoli co poniektórzy zaczynają tęsknić za "lekkością niemieckiego dowcipu", z czasów, kiedy ten chłam dopiero pojawił się na naszym rynku. "Droga redakcjo: jak nie zajść w ciążę? Mniej się p..."Stało się to, co za Gomułki, przynajmniej sądząc z jego przemówień: jeszcze niedawno staliśmy nad progiem przepaści! Ale dzięki wytężonej pracy partii sytuacja się zmieniła, zrobiliśmy znaczący krok naprzódGratulować, tylko gratulować! W końcu jak inny klasyk tamtej epoki twierdził nie można całe życie produkować półprzewodników. Pora już na całe przewodniki!

M.Z.

piątek, 5 lipca 2013

Seria "Świadkowie": FRONT




 Ryszard Rynkowski śpiewał „Za starzy na grzech – za młodzi na sen” – ale to nie jest najwłaściwsza definicja. Bo nadzieja umiera ostatnia? Zapewne… Starsi panowie piją wódkę i rozmawiają. O tym co wokół. I o czasach dawno minionych. O życiu i o babach. Starsi panowie już nie dorobią się, już nie będzie ministerialnych stołków. To o czym tu gadać jak nie o tym co było? Słucham. I staram się zapamiętać. Bo tego nie ma nigdzie – w żadnych opracowaniach, żadnych pamiętnikach…

Opowiada Wiesiek. Lipiec 1944, gdzieś pomiędzy Ostrowią Mazowiecką i Zambrowem. Kilka starych, kiedyś zamożnych, ale teraz ogołoconych przez wojnę chałup. Stoją na skraju sporego zagłębienia terenu, kilkaset metrów dalej jest w dole tylko rzeczka, kawałek pustego pola i las. Niedaleko linia kolejowa na wschód, betonowy mostek, pod którym ustawiła się bateria przeciwlotnicza. Rosjanie rozbili obóz w lesie, tam czują się bezpiecznie. W chałupach miejscowi, zjechali tu z różnych zakątków regionu, głównie kobiety i dzieci. Plus załoga niemieckiego posterunku obserwacyjnego. Dwóch starszych Wermachtowców, czują otaczającą ich nienawiść, ale nie ma mowy o znęcaniu się nad stałymi mieszkańcami domu. Niemcy rano wypijają w kuchni cienką kawę żołędziową i wychodzą „do pracy”. Na dobrze zamaskowane stanowisko poddasza ciągną lornetki i karabin snajperski. To przedmiot ich dumy, obchodzą się z żelastwem delikatnie, czyszczą je codziennie i przemawiają doń. Hundin… Znaczy się: suka. Wersja nie do strzelania seriami, uzbrojona dodatkowo w najprawdziwszą lunetę Zeissa. Zaczyna się polowanie. Ruscy prędzej czy później muszą wysłać do rzeczki załogę, która nabierze wody do wiader i pojemników. Strzał pada znienacka, potem drugi i trzeci. Ofiary niczego nie słyszą z tej odległości, nieruchomieją, przez chwilę nie dzieje się nic. Po minucie, dwóch do rzeki gna zakosami kolejna ekipa. Zza kępy roślinności obserwuje ich wysoki, starannie ubrany oficer z rewolwerem w ręku i lornetką. Kula dosięga go miękko, pomiędzy drzewami następuje potężne zamieszanie. Ekipa szeregowców zaczyna działać – ale nie w sensie pobierania wody, lecz grabienia ciał zabitych kolegów z butów, spodni i rzeczy osobistych.

Matka Wieśka doskonale mówi po niemiecku, to pozostałość po pracy w przedwojennej polskiej „wojskowości”. Starszy Niemiec wie jaki jest stosunek Polaków do nich, do ich narodu. Nie reaguje na żadne komentarze, żadne zaczepki. Któregoś dnia skarży się, że on sam ma już dość. Wczoraj położył pięćdziesięciu, dzisiaj pewnie nie inaczej. I ma już tylko jedno marzenie: żeby ta kula przeznaczona dla niego trafiła go tak precyzyjnie, jak on trafia tych ruskich. A wy – mówi – jak front ruszy, to będzie lada dzień, pochowajcie kobiety do piwnicy i wytarzajcie w smole. Bo inaczej zobaczycie rzeczy, o których wam się nie śniło… Ja dla was zrobię tylko jedno: zlikwiduję nasze stanowisko na górze i pozacieram ślady. Karabin zakopcie głęboko. Inaczej wyrżną wszystkich…

Tyle że nikt mu nie wierzy. Tu za dobrze pamięta się dzień wieszania. W sąsiedniej miejscowości, po ataku partyzanckim na linię kolejową. Transport amunicji, sprzętu wojskowego, nowe, coraz młodsze „mięcho armatnie” w drodze na front. Wszystko poszło do nieba w serii pomarańczowych, konwulsyjnych eksplozji. Nie pomogło wycinanie lasów po paręset metrów po każdej stronie torów, szwabskie wachy z psami i schmeisserami. Zemścili się w kilka dni później wieszając przypadkowo złapanych mężczyzn. Wiesiek nie mógł patrzeć na drgające nogi swojego wujka, był tylko młynarzem, nie znał się na materiałach wybuchowych.

A potem front ruszył naprawdę. Najpierw ruscy podprowadzili zespół katiusz i odpalili z nich dwie salwy pocisków. Na szczęście nakierowanych nie na cywilne, marniejące domy, ale na zgromadzenie szwabskiego sprzętu wojskowego wzdłuż torów kolejowych. Obserwatorom zdawało się, że to trwa wiecznie, ten piekielny jazgot po którym nie zostawało już nic, ani torów, ani podkładów, wielka mieszanina krwi, metalu i ludzkich szczątków. Pierwsza szturmowa fala ruskich przeszła po tym w ogóle nie zauważając okolicy. Do wieśkowego domu dotarli ci z drugiego rzutu. Brudni, głodni, z dzikim wzrokiem, w rozpadających się butach. Najpierw wyłapali wszystkie kury, świnie zdołali „zagospodarować” już Niemcy. Matka okutana w starą chustę zdołała uprosić oficera politycznego aby zamieszkał w ich domu, był największy w tej grupie. Kolejny wymuskany elegancik nie namyślał się zbyt długo. I już drugiego dnia pokazał co może w tej armii „polityczny”.

Było tak: rano jeden z szeregowych wywalił serię ze znalezionego gdzieś na pobojowisku przy torach szwabskiego automatu. W drzwi byłego chlewiku w ich obejściu. Domagał się żarcia, wódki i jakichś kobiet. Nie było. Dzikie wrzaski i seria zaniepokoiły politruka. Spokojnie wyszedł na zewnątrz i kazał żołnierzowi podać znaleziony automat. Potem odejść kilka kroków i odwrócić się. Trzymając schmeissera jedną ręką wywalił resztę  magazynku w  powietrze. Tuż obok głowy szeregowca. Spodnie żołnierza zrobiły się mokre. – Zrób to w mojej obecności jeszcze raz, a pójdziesz do rozminowywania. Wiesz co to znaczy? Wiesz, na pewno wiesz. Będziesz bez karabinu lazł po polu tak długo, póki mina nie oberwie ci nóg…-

Skąd Wiesiek to wszystko wie? Proste: „wojskowość” matki to była przedwojenna „dwójka”. Tam trzeba było znać języki obu wrogów…

M.Z.



czwartek, 4 lipca 2013

Bunt, panie, bunt!




Właściwie zaczęło się od kilku maili od moich dobrych znajomych, czasem kumpli i przyjaciół. Zainteresuj się tym portalem… Obejrzyj to miejsce… Może zaciekawi cię ta platforma… Wszystko w imię „Miałbyś co robić”. Wchodzę, oglądam, czytam – no tu i ówdzie ciekawie, gdzie indziej nie. Są materiały egzotyczne, jak ten o meandrach rozwoju polskiej myśli państwowej na przełomie XIX i XX wieku. Nie mam zdania. Co gorsza wcale tego nie jestem ciekaw. Dużo o Kościele, jakby nikt nigdy nie widział i nie wiedział, że odium decyzji i wypowiedzi kilku bałwanów na najwyższych stanowiskach kościelnych to fakt. I nie da się tego zamilczeć – jak nie wolno zapominać o użytych przez purpuratów wytrychach typu „mądrość etapu”. Przypominam wtedy sobie teksty partyjnych durniów, które dostawałem do edycji, ponieważ ktoś uznał, że taki bezpartyjny i nieufny jak ja, zmieszany z czerwonym błotem to będzie „nowa jakość”. Nigdy nie była, bo też moich poprawek nikt nie przyjmował. Więc proponowane miejsca, Drodzy Przyjaciele, zwijam w rulonik i lokuję w koszu na śmieci.

Ale jest też inny aspekt działania opisanych miejsc. Finansowy. Otóż każdy, dosłownie każdy ich właściciel domaga się, aby pakować mu do skrzynek pocztowych teksty, które następnie jacyś nieznani redaktorzy obrobią i wpuszczą do sieci za darmo. Tak: nic nie płacąc autorowi! Ta akurat choroba stała się w Polsce AD 2013 czymś tak normalnym, że właściwie nie wiadomo z czego żyją autorzy tekstów – bo z pisania na pewno nie. Dzisiaj byłbym mocno zdziwiony gdyby zatelefonował do mnie ktoś z informacją, że ma wolne 200 złotych, a chciałby mieć dobry felieton. Albo 400 zł za reportaż na wskazany temat. Plus rzecz jasna forsa na podróż do wskazanego miejsca i paru-godzinny co najmniej tam pobyt. Myślę więc, że przewrócił bym się ze szczęścia na wznak i obiecał rozmówcy Bóg wie co, na pewno za dużo. Na szczęście nic takiego nie miało miejsca co najmniej od paru lat, widać los dba o moje obolałe od rzucania się na dywan plecy…

Więc niby jak się to wszystko toczy? Nie wiem. Młodzi ogoleni z zapału nabywają doświadczenia, następnie zakładają własne portale, ogłaszają nabór „praktykantów”, rżną ich na duże pieniądze nie wypłacając żadnych wierszówek, inkasują pieniądze za jakieś bzdurne reklamy innych portali – i znikają. Niektórzy wsiadając do wypasionych, terenowych samochodów, inni tylko do metra. I jedni i drudzy zagadnięci w jakimś ciemnym zaułku przez zbója będą przysięgali, że nie mają nic, same tylko panie długi i raty. W tym sensie wrócił stalinowski socjalizm, który opisywał bodaj Sartre po powrocie z warszawskiego pobytu na początku lat 50-tych: nikt nie ma dostępu do żurnali mód, ale nie widziałem lepiej ubranych pięknych kobiet, życie towarzyskie kwitnie choć jest zakazane, a warszawscy cudotwórcy każdego dnia wydają dwa razy więcej, niż zarabiają przez miesiąc…

Dojrzałem tedy do deklaracji, którą szczątkowo można wyczytać w innych moich felietonach: nigdy i dla nikogo nie pracuję za darmo! Za darmo działam TYLKO TUTAJ. Nie oddaję tekstów do redakcji ludziom, którzy nie mają doświadczenia i wyczucia stylu, nie pracuję dla przedsiębiorców co to sa posiadaczami wyłącznie „długów i rat”. W niczym bowiem nie przypominam elegancika z rysunku przy tytule.Proszę wpisać do kajecików i podkreślić wężykiem!

M.Z.