piątek, 24 maja 2013

Działać czy kombinować?



Kiedyś stawałem przed tym dylematem kilka razy w roku. Dzisiaj albo „mi wychłódło”, albo nie odczuwam już potrzeby tak szybkich modyfikacji – w każdym razie samochody zmieniam rzadziej, niż przed laty. Może dlatego, że miewam auta lepsze, staranniej wybierane i w lepszej kondycji technicznej? A może też z tej przyczyny, że wybór z latami zawęża się, rynek wchłania i obrabia coraz większe ilości produktów po prostu kiepskich, niechlujnie skonstruowanych i jeszcze gorzej pomyślanych? Trafia to wszystko do wtórnego obiegu, obrasta jakimiś nieprawdopodobnymi legendami tworzonymi przez mało zdolnych autorów, byle stempelek w ewidentnie podrobionej książce serwisowej waży więcej, niż słuch mówiący, że muzyka silnika wcale nie brzmi  polifonicznie i doskonale… Więc niby po co bawić się zgodnie ze schematem „zamienił stryjek siekierkę na kijek”?

Poważne argumenty, prawda? A jednak raz na jakiś czas nosi mnie jak dawniej, gna gdzieś, a ciekawość spala: co za zakrętem, może  lepszy egzemplarz, może ciekawsze wnętrze, doskonalsza trakcja…

Ogłoszenie… Sucho i bez emocji? Corolla E 10, 1995 r., 153 tys. km, cena 3.700 Nie, nikogo nie przekonam. Trzeba dodać: żwawy, ale też mistrz oszczędności, silnik 4 EFE. I trochę przypraw: doskonale zachowany we wnętrzu, perfekcyjny mechanicznie, wszystko działa jak w nowym… Ejże, czy to nie przesada? Co wymieniałem? Lewy reflektor główny, tarcze, klocki, szczęki z tyłu. No tak – ale to było osiem miesięcy temu, detale już przykurzone, jakiś cwaniak zaneguje nawet rzecz oczywistą, co dopiero takie coś. Pisać zbyt wiele też nie wolno, ludzi męczy dzisiaj samo czytanie, cóż dopiero mówić o zrozumieniu. A prawda? Moja opowieść prawdziwa w stu procentach. Ale kto by sobie takimi duperelami zawracał swoja śliczną główkę…

A może pójść drogą standardową: sprzedam, a dopiero potem będę wybrzydzał na inne obiekty? Jakiś niezły winien się w końcu trafić. Tyle że ja bez samochodu to jak bez ręki. Może upatrzyć sobie ciekawy obiekt i zwrócić się do właściciela bezpośrednio?

Dobra, piszę: interesuje się pańskim pojazdem, jeśli chce pan zamienić go na coś większego, w sam raz dla trzech osób i psa (pańskie tłumaczenie!), to oferuje swój pojazd, proszę wskazać maila, doślę fotki, ewentualnie sfotografuję to, co pana interesuje, moje auto nadaje się do natychmiastowej jazdy na przykład na wakacje. Uprzejmie, prawda? W odpowiedzi cisza. Rozumuję tak: trafiłem oto na innego bajkopisarza. I teraz gość nie wie jak się wyplątać z tej dwuznacznej dla niego sytuacji, wcale nie chodzi o szczupłość wnętrza Toyoty Paseo, raczej o wadę, która ujawniła się w trzecim miesiącu eksploatacji i pewnie droga w  naprawie jak diabli…

Myślenie ma przyszłość? Przypomina mi się stary dowcip o rycerzu i mieczu. Rycerz zamarzył sobie pojechać na krucjatę. Ale że miecz bez konserwacji i stary – pożyczy inny od sąsiada. Idzie przeto przez las i duma: jak do tego głąba zagadać, by nie chciał mieczowego procentu? Jak ominąć tłumaczenie, że nie ma, że oddał do szlifu, a w ogóle musi sprzedać, bo teściowa domaga się zwrotu pożyczki? I tak kombinując staje przed drzwiami sąsiada, puka w spore wierzeje z blokadą antywłamaniową. Gospodarz otwiera, uśmiecha się i czeka na podanie powodu niespodziewanej wizyty. A nasz bohater wali prosto z mostu: wiesz co, ja nie chcę słuchać ani o szlifowaniu, ani o teściowej, ani o procentach! Wiesz co: a pocałuj ty mnie w dupę z tym swoim mieczem!

Mam więc pomysł – nic nie zrobię, jeżdżę czym jeździłem. W końcu wakacje tuż-tuż…

M.Z.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Dobra, po kolei: więc chcesz, czy nie chcesz się zamieniać? Jeśli to pierwsze to na jakich warunkach?

M.Z. pisze...

Oj koleżko miły: opisuję pewien stan ducha, oferty handlowe składam na innych portalach i niczego tutaj nie muszę w odpowiedzi deklarować. Sprzedaż czy zamiana to mój przywilej, nie obowiązek. Jeżeli masz coś dobrego do zamiany - napisz na priva, obejrzymy, rozważymy, pomyślimy. Jeżeli masz kit lub badziewie - nawet nie patrz w moim kierunku, mam naprawdę dobry towar i konieczność pozbycia się kłopotu mnie akurat nie gniecie. To przy okazji przyczynek do kolejnego wyjaśnienia: skąd w ogóle przypuszczenia niektórych potencjalnych kontrahentów, że po pierwsze coś muszę, po drugie jestem technicznym idiotą? Wyrażę to prościej: to ja mam odnieść korzyść, nie ty, kontrahencie! Że to bezczelne? Może. Ale sam działasz tak samo. Więc będzie "kto-kogo"...