Pisząc to i owo na temat wakacji, urlopów i
związanych z tym podróży jakby nie policzyłem jednego: że oto odezwą się
ludzie, którzy nawet w najgłębszym kryzysie śmiało planują podróże po wielokroć
dłuższe i bardziej okazałe, niż moja. I że zostanę przepytany na okoliczność
czemuż to jestem takim prostym idiotą, który nie jedzie na ten swój
mikro-urlopik do Chorwacji, Czech, Austrii czy choćby na „wyjątkowo tanie w tym
roku” Malediwy. Postaram się to wyjaśnić jak najlepiej potrafię. Czy przekonam
– sami oceńcie.
Otóż w każdym z tych
miejsc wyżej wymienionych przynęta jest prosta:
cena miejsca podstawowego. Co to znaczy? Ano to, że w takiej na przykład
Chorwacji podaje się dewizową cenę za pokój czy nawet apartament kilkuosobowy
nie wspominając ani słowem o kosztach dojazdu, wyżywienia i znoju podróży. A
żadna do krótkich nie należy, ta zwłaszcza… Okazuje się więc, to jest ten
haczyk podstawowy - nad ciepłym Adriatykiem cena za kwaterę
jest NIŻSZA, niż za taką samą w Polsce! No to co – no to jazda! To zapakujemy w
słoje, tu włożymy zestaw wód mineralnych, ówdzie jakiś parasol, kocyk flanelowy
i nowe klapki, reszta zrobi się sama.
No dobra – ale jak to jest
z tymi kosztami ogólnymi? Mniej wesoło, niż się wydaje. Zaczynając od detalu:
paliwo kosztuje za granicą tyle ile kosztuje, niestety w euro. Auto winno być
przygotowane do podróży tak, jak w Polsce nigdy przygotowane nie było – i nie
chodzi o wysprzątanie wnętrza, raczej o postawienie pojazdu na naprawdę dobrych
oponach, sprawdzenie hamulców i miliona innych detali, o których dyletanci
nawet mający kupę szczęścia w życiu nie mają pojęcia. Dlaczego tak? Bo będzie
jazda w górach, po autostradach i w temperaturach zdecydowanie przekraczających
te polskie. To techniczny sprawdzian, którego nie sprawdzone i nie przygotowane
auto po prostu nie wytrzyma.
Co to niby obchodzi
kibica? Nic. W końcu skoro wszyscy jadą – to babcia też. O ile znam życie nic
się nikomu nie stanie. Mnie by się stało – tamtym nie. Nie wiem od czego to
zależy, ale tak jest. Nadmiar wiedzy czy tylko świadomości najwyraźniej szkodzi…
Ostatnio największe zainteresowanie
wzbudza kawałek, w którym opisuję swoje perypetie samochodowe z Corollą E 10. To
znaczy: kłopotów żadnych z tym autem nie mam, jeśli już, to raczej z własną
głową. Co jest podejrzane jak napisałem samo w sobie. Pytają mnie jednak różni
znajomi, właśnie na fali przygotowań przed-urlopowych jak daleko zajechał bym
opisywanym wozem, na jak długą podróż bym się porwał. Odpowiadam: dowolnie
długą, ale powyżej 1500 km
trzeba by wykonać kilka czynności prostych, na przykład wymianę oleju
silnikowego i filtrów, ostatnia wymiana 5 tysięcy wcześniej. Nic więcej? Ano
nic. Nie ma u mnie żadnych turbinek, żadnych pierdół wymagających szczególnej troski.
Wsiadam, jadę, dojeżdżam. Nie, sprzątać wnętrza też nie trzeba. W tym roku
brakuje mi jedynie CB radia – ale z tym przecież można żyć. Decyzja jednak jest
taka, że przed urlopem żadnych zamian czy sprzedaży nie będzie, kilka
propozycji, które otrzymałem są bezczelne i najwyraźniej obliczone na kogoś,
kto nie ma pojęcia o mechanice. Ja akurat mam trochę doświadczenia, warsztatowego też. Więc wydrwigroszom nie będzie w przyszłości tak łatwo, jak
sądzą.
A kwitując przywołane na
początku Malediwy chcę powiedzieć, że oczywiście nie mam nic przeciwko takim
wyprawom. Rzecz w tym, iż najczęściej podejmują je ludzie, którzy w życiu nie
zeszli do własnej piwnicy i nie mają pojęcia, czy w budynku jest strych. Dziwne,
prawda? Poza tym czy aby na pewno 10 tysięcy od osoby to tak znowu tanio?
M.Z.
1 komentarz:
Prześlij komentarz