poniedziałek, 27 maja 2013

Drobiazgi marketingowe




Pisząc to i owo na temat wakacji, urlopów i związanych z tym podróży jakby nie policzyłem jednego: że oto odezwą się ludzie, którzy nawet w najgłębszym kryzysie śmiało planują podróże po wielokroć dłuższe i bardziej okazałe, niż moja. I że zostanę przepytany na okoliczność czemuż to jestem takim prostym idiotą, który nie jedzie na ten swój mikro-urlopik do Chorwacji, Czech, Austrii czy choćby na „wyjątkowo tanie w tym roku” Malediwy. Postaram się to wyjaśnić jak najlepiej potrafię. Czy przekonam – sami oceńcie.

Otóż w każdym z tych miejsc wyżej wymienionych przynęta jest prosta:  cena miejsca podstawowego. Co to znaczy? Ano to, że w takiej na przykład Chorwacji podaje się dewizową cenę za pokój czy nawet apartament kilkuosobowy nie wspominając ani słowem o kosztach dojazdu, wyżywienia i znoju podróży. A żadna do krótkich nie należy, ta zwłaszcza… Okazuje się więc, to jest ten haczyk podstawowy - nad ciepłym Adriatykiem cena za kwaterę jest NIŻSZA, niż za taką samą w Polsce! No to co – no to jazda! To zapakujemy w słoje, tu włożymy zestaw wód mineralnych, ówdzie jakiś parasol, kocyk flanelowy i nowe klapki, reszta zrobi się sama.

No dobra – ale jak to jest z tymi kosztami ogólnymi? Mniej wesoło, niż się wydaje. Zaczynając od detalu: paliwo kosztuje za granicą tyle ile kosztuje, niestety w euro. Auto winno być przygotowane do podróży tak, jak w Polsce nigdy przygotowane nie było – i nie chodzi o wysprzątanie wnętrza, raczej o postawienie pojazdu na naprawdę dobrych oponach, sprawdzenie hamulców i miliona innych detali, o których dyletanci nawet mający kupę szczęścia w życiu nie mają pojęcia. Dlaczego tak? Bo będzie jazda w górach, po autostradach i w temperaturach zdecydowanie przekraczających te polskie. To techniczny sprawdzian, którego nie sprawdzone i nie przygotowane auto po prostu nie wytrzyma.

Co to niby obchodzi kibica? Nic. W końcu skoro wszyscy jadą – to babcia też. O ile znam życie nic się nikomu nie stanie. Mnie by się stało – tamtym nie. Nie wiem od czego to zależy, ale tak jest. Nadmiar wiedzy czy tylko świadomości najwyraźniej szkodzi…

Ostatnio największe zainteresowanie wzbudza kawałek, w którym opisuję swoje perypetie samochodowe z Corollą E 10. To znaczy: kłopotów żadnych z tym autem nie mam, jeśli już, to raczej z własną głową. Co jest podejrzane jak napisałem samo w sobie. Pytają mnie jednak różni znajomi, właśnie na fali przygotowań przed-urlopowych jak daleko zajechał bym opisywanym wozem, na jak długą podróż bym się porwał. Odpowiadam: dowolnie długą, ale powyżej 1500 km trzeba by wykonać kilka czynności prostych, na przykład wymianę oleju silnikowego i filtrów, ostatnia wymiana 5 tysięcy wcześniej. Nic więcej? Ano nic. Nie ma u mnie żadnych turbinek, żadnych pierdół wymagających szczególnej troski. Wsiadam, jadę, dojeżdżam. Nie, sprzątać wnętrza też nie trzeba. W tym roku brakuje mi jedynie CB radia – ale z tym przecież można żyć. Decyzja jednak jest taka, że przed urlopem żadnych zamian czy sprzedaży nie będzie, kilka propozycji, które otrzymałem są bezczelne i najwyraźniej obliczone na kogoś, kto nie ma pojęcia o mechanice. Ja akurat mam trochę doświadczenia, warsztatowego też. Więc wydrwigroszom nie będzie w przyszłości tak łatwo, jak sądzą.

A kwitując przywołane na początku Malediwy chcę powiedzieć, że oczywiście nie mam nic przeciwko takim wyprawom. Rzecz w tym, iż najczęściej podejmują je ludzie, którzy w życiu nie zeszli do własnej piwnicy i nie mają pojęcia, czy w budynku jest strych. Dziwne, prawda? Poza tym czy aby na pewno 10 tysięcy od osoby to tak znowu tanio?

M.Z.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...
Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.