poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Ciućmoki i mondzioły


Opisywałem już sprzedaż auta? Pewnie że tak… „Na górze” było zapisane kto, kiedy i w jakiej samochodowej sprawie ma do mnie przyjść. I przyszedł. Więc reszta głupich pogaduszek przeminęła, niewarta wspominania… Dwuosobowa ekipa, zrazu nieufna, skażona jak się okazało kontaktami z poprzednimi sprzedającymi – ale reszta spotkania (byłem normalny) jak marzenie. Jak w książce o białych ludziach, którzy coś sprzedają i coś kupują.

Opowiedziałem co wiem, niczego nie zatajałem, oddałem zgromadzone części zapasowe (w cenie!), zweryfikowaliśmy numery nadwozia, była jazda próbna. Młodszy na początku nie wierzył, że auto będzie tak sztywne, ale i sterowalne zarazem. Starszy chciał wydać jak najmniej, ale też nie był to dziki upór, raczej próba. Dogadaliśmy się bardzo szybko, dom, kawa, podpisywanie umowy. Czy następnego dnia było nabywcom gorzej? Tego nie wiem. Nie sądzę. Nie powinno być gorzej. Sprzedałem naprawdę dobry samochód. Później niestety zaczęła się druga część dramatu. Kupowanie…

A może raczej: nieudane próby porozumienia się z potencjalnymi oferentami. Skomentuję ten etap tak: nie opisując nudnych i durnowatych rozmów w parę dni później przestałem gdziekolwiek telefonować. Dla zdrowia psychicznego. Bo ileż razy można wysłuchiwać, że „stan idealny” zakłada blacharski remont tylnych nadkoli? Ile razy cierpliwie znosić jakieś pseudo-męskie puszenie się ćwierćgłupa utrzymującego, że informacja o wymianie rozrządu nie jest konieczna nikomu, ponieważ autem za kilka tysięcy na dzień dobry i tak należy jechać najpierw do serwisu? Sztuka przekonywania najwyraźniej Polakom nie jest znana ni w ząb: odbierając połączenie traktują gościa jak intruza, który nie tylko samochód chce wziąć za darmo, to jeszcze na dodatek z najładniejszą kochanką i czwórką piekielnie zdolnych dzieci z zawodowej szkoły rolniczej. Że co, że oni nie mają ani kochanek, ani dobrych aut, ani może i dzieci? No toż ja to wiem. Oni nie.

W Polsce istnieje kilka centrów, w których zakupów nie należy dokonywać pod żadnym pozorem. Pierwszy: Płock, Gostynin i tamte okolice. Zero kultury technicznej, zero kultury w ogóle, pozorna grzeczność chama małorolnego, interesy załatwiane co najwyżej na słabo oświetlonym placu peryferyjnej stacji benzynowej, ekipa sprzedających z reguły kilkuosobowa, agresywna, zasada rozpraszania uwagi, bagatelizowania nawet kardynalnych usterek technicznych. I to wielkie, niewyobrażalne samozadowolenie… Są zakochani w sobie z pełną wzajemnością. Ich samochodami zawsze jeżdżą niepalące kobiety w ciąży, wyłącznie do kościoła, z dwójką „młodszych”. W dziurę po wyrwanym systemie klimatyzacyjnym wpasowane na siłę chińskie radio z telewizorkiem, może w końcu któryś klient powiesi się na takim haczyku… We wnętrzach brud niewyobrażalny, najwyraźniej opisana wyżej była właścicielka woziła także węgiel do przedszkola. I koniecznie podgniłe liście kalafiora z ubiegłego roku – smrodu spod Gostynina nie da się niczym innym wytłumaczyć. Obrazicie się na mnie? A kij wam w oko: zmarnowałem już dostatecznie dużo pieniędzy na podróże do tego „centrum sprzedażowego”. Ani razu „pierwszy właściciel” nie figurował wpisany do dowodu rejestracyjnego. Bo to był „szwagier”…

Drugie centrum „specjalnej troski”: Gorzów Wielkopolski. Tu należy liczyć się z lepszym stanem technicznym, niż pod Płockiem, pułapką są za to dokumenty. Jeśli wyczytacie w inseracie, że auto świeżo przywiezione z Niemiec i po wszystkich opłatach – to automatycznie dodajcie do ceny stałą wartość nie uiszczonej opłaty recyklingowej (500 zł) i zwolnienia z VAT-u (165 zł) dla bezpośredniego importera. Pal sześć te pięć stów za złomowanie, to da się opłacić w imieniu importera wszędzie. Ale drugi dokument może być wydany wyłącznie osobie wwożącej pojazd na polski obszar celny i tylko przez właściwy, miejscowy organ skarbowy. Jeśli tego brak – stoimy, można oczywiście nowy zakup przeznaczyć na złom, dzięki czemu szczęśliwy właściciel odzyska z kwoty powiedzmy 8 tysięcy jakieś 300-400 złotych. Brać nie grymasić – bo reszta jak nówka sztuka, mało śmigana!

I wszechobecne komisy… Dla mnie współczesna zaraza, nie tylko windująca poziom cen, ale też oszukująca w warunkach wieloosobowej zmowy. Prywatne przedsiębiorstwa, raz mniejsze, raz większe, czasem to po prostu podwórko miejscowego domku, firma ma zarabiać, a nie „robić dobrze” swoim klientom. To samo auto raz jest w Bytomiu, po dwóch dniach w Sosnowcu, cena i wyposażenie wirują jak gówno w przeręblu, zero wiedzy o przedmiocie sprzedaży, tanie epitety bez pokrycia, po prostu kłamstwo i blamaż. A propos Sosnowca: jedno z biedniejszych polskich miast, ale widać kwitnie na bazie handlu samochodami. Kto pseudo-zawodowcom stamtąd w ogóle sprzedaje swoje samochody – nie wiem. Ale na pewno jest ich wielu, prywatne przedsiębiorstewka kwitną. Jeśli nie dopilnujecie całości tuż przed odjazdem wyjmą wam jeszcze radio z wnętrza. Tłumacząc, że na to akurat umowy nie było… Była, sosnowieckie cholery, jak najbardziej była, radio tkwi na fotkach z ofertą jak byk. A to co wyprawiacie jest po prostu zwykłym złodziejstwem!

I można by tak jeszcze długo i długo… W Zamościu pędzą swoje samochody paliwem z Ukrainy, jak w banku w nowoczesnych modelach wypalone gniazda zaworowe, podobno ukraińska benzyna ma w sobie zbyt dużo czystego spirytusu. Jeśli nie podpiszecie się przed finalną umową czymś niezmywalnym na oponach – zdejmą je wam w ostatniej chwili. Na przeciwnym krańcu Polski, Żary, Zielona Góra, Cieszyn będzie jak na obozie ruskich komandosów z nudów grających w sowiecką ruletkę. Może akurat nabój nie trafi na otwór lufy i naciskając spust nie rozstaniecie się z tym światem… Pewności oczywiście nie ma. Rozmnożona przez pączkowanie kategoria prywatnych sprzedawców – opowiadaczy legend zajmuje się stopniowaniem napięcia. Najpierw auto jest ideałem na kołach. Za godzinę ma nadkola do wymiany. Jeszcze później tylko jeden kluczyk z immobilizerem – „ale po co panu dwa?”. Potem może wysiąść sprężarka klimatyzacji, „takie rzeczy i tak się naprawia natychmiast po kupnie”… Pomysłowość ludzka zdaje się naprawdę nieograniczona, bezczelność także. Naprawdę spsiał nam ten naród do imentu! W materii motoryzacji łże, kłamie, zmyśla, puszy się bez sensu, kantuje w żywe oczy i popisuje swoją „męskością”. Aż wstyd tego wszystkiego słuchać.

W sumie sprzedałem normalnym i kupiłem następcę od jeszcze normalniejszych. Nie wiem jakim cudem, na pewno nie za sprawą własnych starań, więc teoria, że „na górze tak było zapisane” nabiera rumieńców. Ale ile to wszystko kosztuje nerwów, czasu i pieniędzy – już mi się nie chce opowiadać.

M.Z.
Fot.sprzedaż.jpg sprzedaz.auta-i-motoryzacja.com

Brak komentarzy: