piątek, 31 lipca 2009

Data

Rzecz oczywiście o Powstaniu Warszawskim, rocznicę wybuchu obchodzimy jutro. O siedemnastej w stolicy mają stanąć samochody, użycie klaksonów dozwolone.

W sieci przewala się potężna dyskusja o celowości, a nawet zbrodni wywołania Powstania. Najmłodsi publicyści, nieźle pyskaci, twierdzą, że nie staną na ulicy, bo czyn zbrojny Powstańców był bez sensu, data wybuchu źle dobrana, a skutki opłakane. Przypuszczam, że jeśli w ogóle wyjadą na ulice w czas powszechnego stawania aut to walną w cudzy bagażnik i dostaną zasłużone lanie – więc lepiej by jeździli po pustych uliczkach swego Piździgwoździkowa i Pikutkowa Górnego. Są mentalnymi gnojami. Tak, tak: prowincja to kategoria mentalna!

Pseudo-racjonaliści argumentują, że porywać się bez broni na wyspecjalizowane niemieckie jednostki frontowe i policyjne było bezsensem, ponieważ tym samym narażano na śmierć kwiat inteligencji polskiej. Zapominają, grzeczne komuchowate chłopczyki, że pod koniec lipca Niemcy postanowili całą ludność Warszawy zagonić do kopania umocnień przed posuwająca się uparcie na zachód armią sowiecką. I mogli kolejne partie przymusowych robotników spokojnie po każdym dniu pracy posyłać do piachu… Do czego zdolny jest naród Goethego i Schillera Polacy przekonali się już pierwszego dnia II wojny światowej. W sierpniu rzekomo pokojowo nastawionych gefrajtrów ze szwabskimi mordami (tak się ich dzisiaj usilnie przedstawia) wzmocnili ukraińscy zboczeńcy Kamińskiego i kryminalni zbrodniarze Dirlewangera.

No ale zanim to się stało była godzina W. Warszawiacy ją pamiętający zgodnie twierdzą, że niezbyt szczęśliwie dobrana. Kilka – kilkanaście dni wcześniej szanse wygrania batalii były większe, Niemcy zajęci byli właśnie wianiem na tyły po laniu przed Radzyminem. Niestety TO WIEMY DZISIAJ. Czy to wiedza tamtych lat? Nie mnie sądzić. Istnieje wszakże teoria, że Warszawa znalazła się w klasycznej sytuacji tragedii: cokolwiek by nie uczyniono groziła miastu zagłada. Bo dopuszczalne jest myślenie, że Stalin po pokonaniu umocnień zbudowanych przez przymusowych warszawskich robotników zemścił by się na mieście srodze. Już było wiadomo co stało się w Katyniu, jak wygląda syberyjski „ośrodek wypoczynkowy” i jak niewielki procent kuracjuszy w ogóle znosi trudy podróżowania w jego kierunku. Los postanowił, że polskiej inteligencji MA NIE BYĆ. To było wiadome od czasów Lwowa roku 1940. To było znane każdego następnego dnia, który przyszedł po tej dacie.

Zatem mędrkowie wymyślili, że przegranej nie ma co świętować. Do durnych łbów nie dociera, że 1 listopada nie idziemy na groby bliskich, by świętować ich śmierć, ale by oddać hołd minionemu życiu. Śmieci w ogóle się nie świętuje. Milczy się o tym, co było przed nią.

1 Sierpnia jest dla mnie datą niezgody na upokorzenie, zgnojenie i zapędzenie w jeszcze gorszą niewolę. Straty okazały się ogromne. Na Woli dokonano pierwszego warszawskiego tak masowego ludobójstwa. Potem w kolejnych dzielnicach. Mordowali bezbronnych wyżej wymienieni. Dzisiaj stroją się w piórka wypędzonych. Inteligencja Warszawy niemal wyginęła. Zamordowano też szewców, dzieci, sklepikarzy, kobiety, zakonników i dorożkarzy. Wszystkich, których udało się złapać – a przecież nikt nie uciekał, bo nie miał dokąd. A ta część ludności dumnego miasta, która cudem jakimś przetrwała – doznała rozkoszy kolejnych pacyfikacji. Tym razem dokonywanych przez NKWD i rzekomo polskich jej następców.

Jak czuje się młody człowiek, który WALCZYĆ MUSI, PONIEWAŻ JEST REGULARNYM ŻOŁNIERZEM – a wie, że ręczna broń wobec czołgu, czy nadlatującej z rykiem „krowy” jest po prostu trzcinką? Co dzieje się z cywilem w dowolnym wieku, który na podwórku dostaje kulę od niemieckiego plutonu likwidacyjnego – i jego serce bije już w jedną stronę, płuca pracują w przeciwnym kierunku, a gasnący umysł widzi, że to już koniec i że nie można zrobić NICZEGO, KOMPLETNIE NICZEGO?

No więc ta data jest dla ich pamięci. Nie dla politycznych kalkulacji, jałtańskiej zdrady czy strachu aliantów przed srogim Josifem Wissarionowiczem. Dla ludzi dumnych i zgubionych.

M.Z.

czwartek, 9 lipca 2009

Raz do roku

Raz do roku normalny człowiek powinien wyprowadzić zwierza na spacer. Inaczej ten zwierz w człowieku wścieknie się i pewnego dnia ugryzie w sposób nie kontrolowany. Raz na jakiś czas człowiek winien się upodlić. Przeczytać na siłę co najmniej dwie strony stałego biuletynu Ministerstwa Prawdy z Czerskiej, iść na obiad do makdonalda, albo pożreć wczorajszego kota u miejscowego Wietnamczyka. Jeśli przeżyje - to jest gość, nic mu już do następnej próby nie grozi i może zachowywać się jak zaszczepiony. Ale, ale… Gdyby kto chciał GW czytać u makdonalda to niechaj ma świadomość, że igra ze śmiercią! Dwie trucizny wzmacniają się wcale nie podwójnie, ale co najmniej poczwórnie. Mało kto wytrzyma…

Dzisiaj dwie wiadomości, które moim zdaniem są ważne, więc pewnie dlatego ukryto je pod stosami mniej ważnych. Otóż po pierwsze pasy bezpieczeństwa w samochodach zgodne są… z konstytucją. Tak przynajmniej stwierdził Trybunał Konstytucyjny. Przed zimą znakomite to gremium ma się zająć konstytucyjnym obowiązkiem ciepłego ubierania się rodaków podczas zamieci. To oczywiście sugestie komentatorów dzisiejszego wyroku. Łażenie w slipach będzie więc niezgodne z konstytucją. A jeśli obszyję je futerkiem?

Po drugie dziennikarzy izraelskich wywalono na zbitą mordę z organizacji międzynarodowej grupującej przedstawicieli tego zawodu. Oficjalnie pod pretekstem nie płacenia składek. Niby mała rzecz, powie ktoś – ale jeśli już izraelitów wywalają na twarz z powodu takiego marnego geszeftu to coś musi być na rzeczy. Bo u nas mają się jak najlepiej – choc też pewnie żadnych składek nie uiszczają. W sieci internetowej pouczają za to i propagują. Co propagują? Ano na przykład książkę jakiegoś chorego na umysł profesora z Kanady, który utrzymuje, że Niemcy podczas drugiej wojny światowej na terenie okupowanej Polski nie byli w stanie odróżnić Żyda od nie-Żyda. I gdyby nie wydatna pomoc chłopów polskich – którzy te umiejętności fizjonomiczne posiedli zdaniem profesora w stopniu mistrzowskim - to Auschwitz po prostu by się nie udał. Podobno autor tego cennego odkrycia historycznego specjalizował się kiedyś w historii Indian kanadyjskich. No i chyba mu w zadku utkwiła jaką niezmiernie ostra, długa i zatruta strzała. W każdym razie na rozum już padło…

Zatem w ramach corocznego wyprowadzania zwierza z siebie mam ochotę powiedzieć dzisiaj, że z obu tych wiadomości jestem niezmiernie rad. Wskazują bowiem durniów tak kosmicznych, że gdyby (jak powiadał Napoleon) nie wyniesiono ich odpowiednio wysoko nikt by się na ich durnowatości nie poznał. A tak mamy jak na tacy…

M.Z.

Z zasady nie pijam...

Z zasady nie oglądam telewizji. Powód jest prosty dla rówieśników tej samej płaszczyzny rozumowej (bo nie chcę używać tu kwantyfikatora „intelektualnej”) i zapewne kompletnie niezrozumiały dla reszty: przeżyłem oto świadomie okres PRL-u gapiąc się w szklane okienko z powodu braku wyboru. I mam dość! Dzisiaj przy pozornej wielości oferty telewizyjnej brak rzetelnej informacji i dobrej publicystyki widoczny jest stukrotnie jaśniej. W efekcie oglądanie czegokolwiek, co w eterze pracuje w zakresie języka polskiego mija się z celem. Nawet przy przyjęciu ryzyka, że nie będzie się poinformowanym w ogóle. Można wykrętnie to tłumaczyć, że brak informacji i tak jest lepszy od dezinformacji. Na szczęście istnieją inne media, które jeśli nie informują alternatywnie, to przynajmniej pozwalają na wybór opcji myślowej. Zatem: nie oglądający telewizji wcale nie jest skazany na niewiedzę. Przeciwnie nawet – może wiedzieć więcej, niż amatorzy tej gumy do żucia, która jest im serwowana od rana do nocy i znów, na okrągło. Internetowa wolność stała się tak skutecznym filtrem dla bzdury i indoktrynacji, że współcześni władcy mediów już czynią wszystko, by rzecz całą skanalizować i okiełznać. Na razie nie udało się. Ale nie wiadomo co czyha za rogiem, pierwsze próby właśnie są czynione.

„Z zasady nie pijam na trzeźwo. Lecz nawet zasady są zmienne. Nie kalam się myślą zbereźną, z reguły nie sypiam bezsennie…” Z tego co pamiętam – to słowa Michała Zabłockiego do piosenki Czesława Mozila „Efekt uboczny trzeźwości”. Ale nie, jednak nie włączę i dzisiaj tego mega-ogłupiacza dla mas, wszystko jedno ile cali przekątnej ekranu. Jeden z sąsiadów-rekordzistów doszedł już ponoć do poziomu pięćdziesiąt. A zawsze mu mówiłem, że paskudztwo rozlane na większej przestrzeni śmierdzi bardziej…

Na razie skąd by człek realiów nie obserwował jedno jest pewne: PO tonie. Po dwóch bez mała latach udawania fachowości i czynienia medialnej wrzawy układ zaczyna się chwiać – i mam nadzieję wkrótce ulegnie całkowitej degradacji. Kończy się szarogęszenie marszałków z Jamajki, wyżelowanych przewodniczących komisji do czynienia zamętu, histerycznych specjalistów od muchy plujki i wielu nieudacznych ministrów. Dotychczasowi dziennikarscy apologeci układu mają ciężkie dni i noce. Bo jak zgrabnie wytłumaczyć pamiętliwym woltę, jaką będą lada dzień musieli wykonać publicznie i bez asekuracji? „Tusku zawiodłeś…” „Premierze straconej nadziei…” Albo jakoś tak… Szczerze mówiąc los medialnej łajzy prostytuującej się dla kasy niespecjalnie mnie wzrusza. Zginąć nie zginą, to rodzaj karalucha odpornego nawet na atomowy wybuch – ale przyjemnie będzie obserwować mozół pomarszczonych czółek, co to po raz kolejny będą zapewniać, że owszem, pili, ale przecież nie połykali, a wszystko było na niby i w dobrej wierze.

Odejście Olechowskiego z PO nic nie znaczy? Oj, naiwni, naiwni… Wkrótce będziecie szczekać pod stołem.

Kto wzamian? I tu jest problem. Ruszył do ataku specjalista od lasów za unijne pieniądze, czyli kolega Piskorek. Nie spodziewam się powodzenia. Różowi też ponoć mają nadzieję, choć moim zdaniem to ciąża urojona. Musi powstać coś „nowego”. Pal sześć, że nazwiska te same, a spasione mordki jakby starsze, choć znajome. Ważne, że szyldzik inny. Centrala już dała znak, teraz etap realizacji. Czy będzie lepiej? Lepiej to już było. Dla niektórych ma być bardziej bogato. Obawiam się wszakże, że zupełnie nie dla wszystkich.

M.Z.