wtorek, 31 marca 2015

ZAŁÓŻ BLOGA NIEBOGA!



Dzisiaj nieco zbiorczo – ale to dlatego, że po kolejnym uruchomieniu cyklu materiałów poświęconych naszemu domowi o dziwo uaktywnili się też czytelnicy innych tekstów. Generalnie tekstów związanych z samorządami i gospodarką mieszkaniową… Moi respondenci piszą nie życząc sobie jednocześnie bym ich teksty zamieszczał jako komentarze. W porządku: zasada jest taka, że jak nie to nie. W pewnym sensie jestem przyzwyczajony, w końcu to nie pierwszy raz… By jednak nie odpisywać stale to samo, choć do innych ludzi – dzisiejszy tekścik.

Zaczęło się od otwartych skarg na dozorcę, komentowałem to już kilka dni temu, nie ma sensu się powtarzać, tak czy siak ja jestem niewłaściwym adresatem. Bardzo szybko rzecz przekształciła się jednak w opiniowanie nie tylko tego, co ostatnio pisałem, ale osób, postaci, które w tych tekstach występują. A jako że nikt nie jest tu fikcyjny, ma swoje imię i nazwisko – w kilkunastu mailach odpowiadałem co można w tej czy innej materii uczynić. I że raczej nie osiągnie się tego metodą „szukania leszka na kajak”, czyli namawianie mnie, bym określone czynności wykonywał za kogoś. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że takie na przykład wojowanie z ZGN Irysowa w sprawie parkingów, czy mniejszych opłat za podziemne garaże to syzyfowa praca. Mają nas w… chciałem napisać w nosie, ale to zbyt łagodne określenie. Wiedzą Państwo o co chodzi. Po ubiegłorocznym starciu z przedstawicielami tej instytucji staram się zresztą omijać  ją szerokim łukiem, edukowanie agresywnych niedouków, z którymi miałem do czynienia to nie jest moje ulubione zajęcie. A że i ja sam mam coraz większe kłopoty z parkowaniem - to fakt. Trzeba będzie to jakoś rozwiązać. I nie przejmować się gościem, którego tu wielokrotnie opisywałem i który dalej pod byle pretekstem przegląda podziemia. Czy przypadkiem nie wjechał tam kto nieupoważniony. To ciężki przypadek, stary cwaniak, który w razie czego powie, że przecież chodziło mu o co innego...

Wreszcie rzecz najważniejsza i najbardziej mnie irytująca: czemu myślę jak myślę. Tu już cholery można dostać – tłumaczę rzecz całą od chwili, w której powstał ten blog. I nic. Jak śmiem mieć takie a nie inne poglądy… No więc śmiem. I nic komu do tego. Pewna zarozumiała pani, która pisuje do mnie seriami w tej właśnie sprawie może dzisiaj usłyszeć już tylko jedno: załóż swojego bloga, nieboga. I tam dziel się z publiką „swemi myślami światłemi”. Wkrótce zobaczysz, że umiejętność sformułowania co drugiego zdania w jakiej takiej polszczyźnie to nie wszystko. Ja twoich pomysłów powielać nie  będę, uważam je za głupie. I nie po to otwierałem kiedyś stronę by uwiarygodniać podobne mędrkowanie. Generalnie zaś jest tak jak  na fotografii przy tytule: z przodu jeszcze jak cię mogę. Z tyłu po prostu goła pupa. Dość kształtna – ale tym końcem cielesnej powłoki się nie myśli, naprawdę.

M.Z.

czwartek, 26 marca 2015

FELIETONIŚCI JEDNAK MAJĄ RACJĘ!




Napisałem swojego czasu, że sytuacja lokatorów takich domów jak nasz żywcem przypomina sytuację chłopów pańszczyźnianych, ba, więcej nawet – chłop pańszczyźniany to i owo jednak mógł, my już nie. Po prostu formy niewolnictwa ewoluowały, ale tak skutecznie, że nawet dzisiejsi chwalcy jakiejś tam „panny demokracji” nie tają, iż na straży naszego niewolnictwa nie stoi przygłupi ekonom, ale bardzo skuteczna w działaniu policja skarbowa. I kilka innych służb, co to teoretycznie powinny przeprowadzać staruszki przez ulice – ale wolą te staruszki mające i 800 zł renty łupić mandatami na przykład w wysokości 500 zł i więcej.

No i rozpętała się burza, nie tyle w komentarzach (tu oponenci już tacy odważni nie są), co rozmowach gdzieś w okolicy parkingu czy garaży. „Pan się posuwa za daleko, pan obraża uczciwych urzędników, panu jak temu zboczkowi wszystko kojarzy się z jednym, to proszę pana nie są argumenty, tylko epitety…” Co ja na to? Najczęściej albo nic, albo coś zjadliwie: bo po co tumanowi coś tłumaczyć jak i tak nie zrozumie, lepiej już doradzić kontynuowanie pieszej podróży w założonym kierunku. Ostatnio jednak znalazłem na stronie Stanisława Michalkiewicza ten oto smakowity felieton, oryginał pod adresem http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=3352, tu przywołuję najistotniejszy dla nas fragment:

 

Pańszczyźniaki

Felieton    tygodnik „Nasza Polska”    25 marca 2015
„…Źródłem przekonania, że najcięższa jest dola chłopa, jest pańszczyzna. Była to forma zapłaty za korzystanie przez chłopa z ziemi należącej do dziedzica i początkowo, tzn. w wieku XII miała charakter raczej symboliczny (do 4 dni w roku), ale w wieku XVI podwyższono ją do 1 dnia roboczy w tygodniu od łanu, to znaczy – prawie 18 hektarów. Potem co i rusz podwyższano wymiar pańszczyzny, aż wreszcie doszło do 7 dni w tygodniu od łanu, co oznaczało, że jeśli przepracował dzień z dwoma synami i parobkiem, to zaliczano mu 4 dni. Pańszczyzna może nie byłaby tak uciążliwa, gdyby nie postępujące równolegle coraz ściślejsze przywiązanie chłopa do ziemi, karanie „zbiegostwa”, czyli samowolnego opuszczenia miejsca osiedlenia, z jednoczesnym rozszerzaniem możliwości rugowania chłopa z ziemi, której był użytkownikiem. W dodatku w XVI wieku wyjęto chłopów spod jurysdykcji sądów królewskich i poddano sądownictwu patrymonialnemu, co właściwie czyniło z nich niewolników.
Minęły wieki, podczas których zlikwidowane zostały dotychczasowe formy poddaństwa, a potem na pewien czas przywrócone, co prawda pod hasłami nieubłaganego postępu, w postaci kołchozów. Kołchoźnik nie miał żadnej własności, był przypisany do ziemi i karany za „zbiegostwo” i tylko korzystał z przywileju bycia sadzonym przez „trójkę” NKWD. W tej dziedzinie korzystał z równości wobec prawa. Te formy poddaństwa zostały obecnie skasowane, ale to nie znaczy, że nie zostały zastąpione innymi. Warto tu zwrócić uwagę, że chłop pańszczyźniany wprawdzie był uciskany, ale z żadnych świadectw nie wynika, żeby był bezdomny. Mówiąc krótko – stać go było na chałupę, a to przekonanie przetrwało aż do naszych czasów w stylizowanej na ludowo góralskiej przyśpiewce, że „co to za gospodarz, co nie ma chałupy”. Tymczasem dzisiaj, zwłaszcza w miastach, pod tym względem jest zdecydowanie gorzej. Oto młodzi ludzie zakładający rodziny odczuwają lęk wobec konieczności zapewnienia sobie i rodzinie mieszkania. Na kupno za gotówkę przeważnie ich nie stać, wynajmowanie na dłuższą zwłaszcza metę mija się z celem, bo na skutek nieobecności na polskim rynku przedsiębiorcy zwanego kamienicznikiem, czynsze są wysokie, więc jedynym wyjściem jest zaciągnięcie w banku kredytu. To jednak oznacza konieczność spłacania go przez 30-40 lat, w trakcie których narastają procenty powodujące, iż trzeba wyłożyć kwotę dwu, a niekiedy nawet trzykrotnie przewyższającą rynkową wartość mieszkania. Konieczność spłacania kredytu przez 30 do 40 lat powoduje, że kredytobiorca nie może sobie pozwolić na utratę zajęcia, zwłaszcza na czas dłuższy niż kilka miesięcy, a to zmusza go do przyjmowania każdych warunków. Co więcej, konieczność spłacania kredytu sprawia, że cała rodzina staje się przypisana „do ziemi” i chociaż nie ma kar za „zbiegostwo” jako takie, ale „zbiegostwo” nadal jest dotkliwie represjonowane finansowo, przy wykorzystaniu niezawisłych sądów. Okazuje się, że po upływie 400 lat znowu pojawia się u nas kategoria osób o statusie podobnym do statusu chłopów pańszczyźnianych, przy czym z pańszczyzny tej korzystają nie tyle właściciele ziemscy, co finansowi grandziarze, tworzący lichwiarską międzynarodówkę.
Sytuacja jest o tyle gorsza, że o ile dawny dziedzic był rzeczywiście właścicielem ziemi, a więc realnie istniejącej wartości, to bank jest pośrednikiem w dystrybucji pieniądza fiducjarnego, kreowanego przez banki emisyjne dosłownie z niczego. Banki emisyjne produkują z niczego walutę, którą obywatele muszą posługiwać się pod rygorem odpowiedzialności sądowej na zasadzie wydawanych przez rządy przepisów o prawnym środku płatniczym. Warto zwrócić uwagę, że rządy przeważnie są właścicielami banków emisyjnych, z którymi wchodzą w rodzaj przestępczej zmowy na szkodę własnych obywateli. Fiducjarny pieniądz produkowany przez bank emisyjny i rozprowadzany przez banki komercyjne, które w banku emisyjnym „pożyczają”, jest wprawdzie fikcyjny, ale już ludzka praca, za te pieniądze kupowana, jest już prawdziwa, podobnie jak naprawdę dokonuje się przechwytywanie własności. Wygląda na to, że pańszczyźniany ucisk na naszych oczach się odradza, przybierając tylko bardziej zakamuflowane, bardziej skomplikowane formy i doprowadzając państwo do degeneracji. Przybiera ono postać organizacji przestępczej o charakterze zbrojnym, której funkcjonariusze w osobach Umiłowanych Przywódców, skaczą z gałęzi na gałąź przed finansowymi grandziarzami.
Stanisław Michalkiewicz…”

I jak się macie po tej lekturze, Szanowni Oponenci? Taki jestem odosobniony w wykładanych treściach i taki nieoryginalny w skojarzeniach? Michalkiewicz kładzie w swoim felietonie nacisk na kredytobiorców – ale czy my, lokatorzy rzekomo „miejscy i komercyjni” różnimy się od nich w jakikolwiek sposób? Oczywiście NIE RÓŻNIMY – a nawet mamy gorzej. Dzisiaj zatem nie obiecuję żadnej poprawy, co myślałem to myślę dalej, co mi się kojarzyło to i kojarzy.

M.Z.

środa, 25 marca 2015

Odpowiedź z mokotowskiego Ratusza

23 lutego tego roku jak Państwo pamiętają byliśmy z wizytą u wiceburmistrza Mokotowa Zdzisława Marka Szczekoty. Przekazaliśmy na jego ręce to pismo: http://mcastillon.blogspot.com/2015/02/lokatorzy-abramowskiego-9-u-burmistrza.html. Trzy dni temu nadeszła odpowiedź, skany oryginału obok:


Jak to skomentować? Dzisiaj nijak. Dzisiaj skorzystam jedynie z prawa do pokwitowania odbioru. Inteligentni dopiszą komentarze sami. Tu chciałem tylko zwrócić uwagę, że dokument ("dokument"?) merytorycznie nosi wszelkie znamiona tej samej ręki, która w roku 2007 odpisała nam z poziomu Biura Polityki Lokalowej. Oryginał znajdą Państwo w tekście "Błądzenie mocarstw i mocarzy", łatwo wejść przez wyszukiwarkę mojej strony. Czy ręka owa nie ma pojęcia, że w czerwcu 2014 roku wydany został przez NSA wyrok, który wszystkie te mądrości zdecydowanie podważa? No cóż, urzędnicy też jak widać miewają krótką pamięć, a działający w ich imieniu prawnicy pewnie do tuzów palestry nie należą. "Oni" dalej swoje. My zarażeni przykładem Dokumentu z Pieczęcią - też dalej swoje.

M.Z.

czwartek, 19 marca 2015

SKODY I SAMOCHODY



Model Rapid może się podobać, ma bowiem w sobie to coś, co zdaje się zrywać z pojęciem „pepiczkowatości” Fabii i Oktawii. Nad głową mam sporo miejsca, choć kapelutka lata całe kojarzonego z fanami tej marki tu się raczej założyć nie da. I co, będzie nietypowy „skodziarz”? Wątpię – z kilku powodów, o których niżej. Tak czy siak zapisałem się na jazdę testową Skodą Rapid.



Oczywiście egzemplarz podstawiany klientom do jazd próbnych różni się od standardowego bogatym wyposażeniem, mało kto chce pamiętać, że za każdy jego element w salonie przyjdzie niemało dopłacić. Ponieważ zażyczyłem sobie jazdę autem z silnikiem benzynowym – dostałem kombi z motorem o pojemności 1200 ccm. Tak, tak, owoc tzw. downsizingu, choć przyznaję, że jak na swoje 105 KM jedzie przyzwoicie. Jest to zasługa turbosprężarki o zmiennej geometrii łopatek. Dawna turbo-dziura praktycznie nie istnieje, kręcąc motor ponad 3 tysiące obrotów na minutę stajemy się  jednym z najbardziej aktywnych uczestników miejskiego ruchu. Jazda co najmniej przyjemna, a wyposażenie kokpitu robi na kierowcy jak najlepsze wrażenie. Zwłaszcza gdy nie jest zbyt obszerny w pasie i dobrze wpasuje się w kubełkowe fotele… Szczerze powiem, że nie mam pojęcia jak na dłuższą metę mieści się z tyłu ktoś w okolicach 180 centymetrów wzrostu, na parkingu standard, co o tyle dla niżej podpisanego bez znaczenia, że i tak zamierza jeździć w maksimum dwie osoby ze zwykłym bagażem. Siedzący obok szef sprzedaży salonu Skody spokojnie przygląda się moim wyczynom na trasie, staram się jechać zdecydowanie, ale bez szaleństw, pasażer w przeciwieństwie do wielu „młodych wilków” z innych salonów samochodowych wie o motoryzacji naprawdę dużo. I właściwie nie ma pytania, na które nie umiałby czy nie chciałby odpowiedzieć. Ile to wszystko wytrzyma? Wie pan, producent zakłada mniej więcej 250 tysięcy kilometrów… Brzmi fajnie, prawda? Tylko dlaczego coś mi podpowiada, że producent to może sobie zakładać co chce, ale z turbinkami już były pierwsze kłopoty? I o ich żywotności przez najbliższe 15 lat, niestety tyle w Polsce prywatny właściciel czeka na przekroczenie przebiegu 250 tysięcy, raczej można zapomnieć… We flotach zapewne jeszcze gorzej, tu kierowcami będzie i dziesięć osób, o zgoła różnych temperamentach i nawykach. A służbowe jak wiadomo radzą sobie w każdym terenie…



Rapid zewnętrznie robi dobre wrażenie, częściowo to zasługa dużych 16 calowych felg i niskoprofilowych opon. Rzut boczny przypomina bardziej klasycznego liftbacka, niż kombi – ale to dobrze, w najbliższym czasie zamierzam ładować przez piąte drzwi większy bagaż tylko raz, po złożeniu asymetrycznie dzielonych oparć kanapy wszystko wejdzie bez kłopotu. W codziennym użytkowaniu przeszkadzać będzie pamięć: jeździłem już hatchbackami starszej generacji z większą przestrzenią ładunkową. No ale cóż, za nowoczesność płaci się utratą złudzeń.



Etap kawy po jeździe próbnej: rozmawiamy o tym co spowodowało powstanie takiego modelu i dlaczego ma on kosztować tyle, ile kosztuje. Pełna zgoda – jesteśmy w czasach, w których producent nie zajmuje się już zaspokajaniem potrzeb klienta. Producent je po prostu tworzy od podstaw. Rapid jest gdzieś pomiędzy sensem i bezsensem takiego podejścia – jedni nie mają nic przeciw, inni wszystko. Koncern Volkswagena, Skoda jest jego czeską częścią, miał w minionych czasach kilka istotnych potknięć w produkcji silników. Niektóre trzeba omijać szerokim łukiem z powodu ewidentnych wad konstrukcyjnych, inne potrafiły rozciągnąć coś, co w autach konkurencyjnych producentów się nie zdarzało – mianowicie łańcuszek rozrządu. Jeżeli ma to coś wspólnego z „poważnym podejściem do samochodów” (jak twierdzi w reklamie Opla Claudia Schiffer) to ja już dziękuję…



I etap handlowy: ile będę musiał zapłacić za model Rapida tak wyposażony? Mój rozmówca chwilę zastanawia się: no cóż, niestety sporo ponad 50 tysięcy. Zdecydowanie siadam z entuzjazmem. Po zakończeniu rozmowy schodzę na dół, Renault Megane kombi 1600 16V, 107 KM. I niestety otwieram najpierw tylne wrota: tu bagażnik okazuje się mniej więcej dwa razy większy, niż w Skodzie. Ruch miejski? Proszę bardzo – jest lepiej w przyspieszaniu i lepiej względem charakterystyki pracy silnika. Zawieszenie w 13 letnim aucie – to samo co w nowej Skodzie. Użyteczność leciwej Reni po prostu zabija konkurencję z Mladej Boleslavi. Za cenę DZIESIĘCIOKROTNIE mniejszą… Nie ma co prawda ciekłokrystalicznego wyświetlacza funkcji, kierownica nie ukształtowana równie modnie – ale na co mi te gadżety w codziennej eksploatacji? A radio za stówę i głośniki za drugie tyle grają jak marzenie. Denon? Harmann Kardon? A gdzie tam! Koreańska japońszczyzna JVC i chińskie podróby. W sam raz na Warszawę…



W sieci można znaleźć mnóstwo portali zajmujących się motoryzacją. Opisują, przedstawiają, selekcjonują i zachwalają. I zawsze jak twierdzą całkowicie bezstronnie. W pracy dziennikarzy tych publikatorów już sto lat temu dostrzegłem wadę wrodzoną: kompletną nieumiejętność wejścia w skórę klasycznego lub jak kto woli standardowego użytkownika. Można nauczyć się rozróżniania silników FSI i TDI, można wiedzieć mnóstwo na temat żywotności diesla i benzyniaka, kosztów eksploatacji, można wreszcie mieć doskonałą orientację która firma za darmo wypożyczy swój produkt do tygodniowego testu – ale większość z tych komentatorów nie potrafi wyjść na zewnątrz, do człowieka, który myśli także ekonomicznie, niekoniecznie modnie. Bo owszem, współczesny prezes Konsorcjum „Krzak” porwie się na Skodę Superb, nie wypada mu jeździć czymś gorszym, a nijaki prestiż marki da się usprawiedliwić wytrychem „łamania stereotypów”. Tylko ilu tych prezesów Polsce? Stu? Dwustu?



Co można mieć za 50 tysięcy złotych w kategorii samochodu osobowo użytkowego, a nadto niezawodnego i w miarę normalnego cenowo w naprawach? Po epoce zachwytu dieslem, co wyraźnie windowało cenę – każdy wóz. Poważnie: dowolnej marki i nienajgorszego rocznika! Z dieslami najnowszej generacji ostatnio też jakby lepiej, kupcy unikają drogich dwumasowych kół zamachowych, filtrów cząstek stałych i całej tej błyszczącej, ale piekielnie awaryjnej elektroniki wtrysku i zarządzania wszystkim – po hamulec ręczny. Niemcy nadal gdzieś tam budzą zachwyt, tyle że dzisiaj na dictum „bez gwiazdy nie ma jazdy” większość ludzi znacząco puka się w głowę i pyta „Pan taksówkarz?”. Ci zresztą też przesiedli się już na wyroby japońskie i francuskie, oczywiście królują takie marki jak Toyota czy Peugeot i siostrzany Citroen. Moja Meganka choć w warsztacie zmienia wyłącznie opony letnie na zimowe nadal budzi odruch wzgardy, kiedyś poszła w świat plotka o zawodności bodaj cewek zapłonowych – i urosła do wielkości stugębnego potwora. Nic się dzisiaj nie da z tym zrobić…



Z jednego tylko portalu ogłoszeniowego wybrałem kilka aut, które kosztując wywoławczo pomiędzy 50 i 52 tysiące złotych są moim zdanie zdecydowanie lepszą ofertą, niż nowa Skoda Rapid. Oto one:




1.    Toyota Corolla Seria E16, rok produkcji 2012, silnik benzyna 1,6, 132 KM, niecałe 30 tys. km przebiegu, cena wywoławcza 50.000 zł. Owszem, sedan – za to z pojemnością bagażnika większą, niż w Skodzie. Pierwszy właściciel, kupiony i serwisowany w Polsce, można sprawdzić „życiorys” auta. Co by o Toyocie nie powiedzieć – pochodzi jak to się mówi z dobrej rodziny, co zresztą potwierdza niemiecka organizacja TUV. W kategorii pojazdów 5 i 10-letnicj Toyoty plasują się nieodmiennie „na pudle”, maksimum trzecie miejsce, częściej pierwsze. Wrażenia z jazdy? Krótko: Skoda będzie musiała się jeszcze długo uczyć i nie da się tego wrażenia zatrzeć płatnymi dodatkowo gadżetami wnętrza.

 


2.    Toyota Avensis III, rok produkcji 2010, silnik diesel 2,0, 126 KM, przebieg 108.000 km, karoseria kombi, cena wywoławcza 50.900 zł. Opinie o tym modelu? Dokładnie jak wyżej. Przy czym moim akurat zdaniem samochód jest naprawdę ładny.



 
3.  Peugeot 508, rok produkcji 2011, silnik diesel 2,0, 140 KM, przebieg niecałe 100 tysięcy km, karoseria limuzyna, cena wywoławcza 51.500 zł. Cóż dodać? Może tylko to, że linia tego auta zdecydowanie ładna, a opinie o modelu z roku na rok coraz lepsze. Szczególny aplauz budzi aksamitnie pracujący silnik diesla - mocny, ale i oszczędny.


 


4.    Renault Megane III, rok produkcji 2013, silnik benzynowy 1,6, 110 KM, karoseria typu liftback, przebieg 48 tysięcy km, cena wywoławcza 50.900 zł. Że co proszę? Że nie kupuje się samochodów na „F”? To co w takim razie tak mocno ciągnie publikę do Fordów i.. Folcwagenów?

 


  5.    Skoda Octavia II, rok produkcji 2011, silnik diesel 2,0 140 KM, karoseria kombi, przebieg 78 tysięcy km, cena wywoławcza 50.299 zł. Oferta oczywiście dla smakoszy knedliczków i dobrego piwa, jest ich w tym kraju naprawdę sporo. Octavia weszła swojego czasu przebojem na polski rynek - i do dzisiaj cieszy się naprawdę niezłym wzięciem.



I co? I spory kłopot z wyborem. Tak, używane to ryzyko, to potencjalnie kręcone liczniki, ukryte wady i niejasne powody sprzedaży. Ale czy w istocie zakup salonowej „nówki w ogóle nie śmiganej”, ale co najmniej o klasę niższej to taki psychiczny komfort? Czy „nowość” koniecznie ma mieć wartość 10 tysięcy i więcej – oczywiście dołożonych do czegoś, co już jeździło po tym padole łez? Każdy rozstrzygnie sam i z własnym portfelem w dłoni. Czy będzie pamiętał, że ważna gwarancja techniczna to obowiązek serwisowania auta we wskazanych warsztatach, które oczywiście do tanich nie należą? Czy wybierze radio za cenę 10-krotnie wyższą od rynkowej po to tylko, by słuchać go tylko raz w roku podczas podróży na wakacje? Czy pomyśli o tym, że awaria współczesnych centrów sterowania opartych na wyświetlaczu ciekłokrystalicznym może spowodować unieruchomienie całego pojazdu?

Przedstawione wyżej oferty aut używanych kryją w sobie rzecz jasna określone ryzyko. Jak je zminimalizować? Tu jestem zwolennikiem dwutorowego działania. Podstawowy etap to wizyta w serwisie fabrycznym. Co oczywiście kosztuje – ale tym razem warto zapłacić choćby po to, by za tydzień nie ocknąć się z palcem w nocniku. Drugi etap to zaprzyjaźniony i bywały w świecie motoryzacyjnych nabytków obserwator. Może oglądać auto – choć nie musi. Jego podstawowe zadanie to łowienie wszelkich możliwych zgrzytów w opowieści właściciela. Jeśli coś jest nie tak – na pewno się pojawią. Szanowni! Poruszając się w motoryzacyjnym światku sporo lat wiem, że można spreparować i podrobić niemal WSZYSTKO. Nie poznałem natomiast takiego zawodowca, który pamiętał by wszystkie kłamstwa, którymi na dzień dobry stara się omamić klienta...


M.Z.

wtorek, 10 marca 2015

ZGODA NA TAKIE "BEZPIECZEŃSTWO"?



Polityka dopada nas zewsząd. Nawet zanurzeni po uszy w sprawach bieżących, dla mnie to były ostatnio nasze perypetie mieszkaniowe, pewnego dnia dostajemy po głowie jakim rzekomo nośnym hasełkiem otwartej już wojny wyborczej. Dzisiaj media musowego przykazu ogłosiły wszem i wobec hasło wyborcze Głównego Myśliwego PRL-u – lub jak kto woli Strażnika Żyrandola. Obśmieli wszyscy, którzy mogli to uczynić. Miller twierdzi, że to reklama wyrobów przemysłu intymno-gumowego. Ale ponieważ i mnie zęby cierpną, gdy słyszę co słyszę - słów kilka o tym szlagworciku.



A zaczęło się od maila… W mailu przyjaciel pyta mnie co słychać względem mojego bezpieczeństwa mieszkaniowego, bo oto niejaka Evita Szpadel coś tam ważnego miała ogłosić. Nie kojarzę – ale potem przychodzi otrzeźwienie. Wiem, wiem! To znaczy: wiem kogo masz brachu na myśli. Co wymyśliła – nie mam pojęcia. Ale skoro już -  bez wątpienia czas zacząć się bać. Bo skoro Strażnik namawia do jakiejś zgody – pewnie pojęcie bezpieczeństwa takiego nic nie znaczącego człowieczka jak ja już zadekretowali – to chyba grozi mi w materii mieszkaniowej to, co fotka jasno przedstawia. Oj, dobra, jestem starszy i brzydszy, dziecięcia też większe, reszta z grubsza się zgadza. Zatem proszę Państwa: mam pasztet!


No więc Szanowni mojej zgody na takie "bezpieczeństwo" NIESTETY NIE BĘDZIE!



M.Z.


niedziela, 8 marca 2015

Wróżenie z fusów?



Szczerze: gwałtownie spada mi liczba wejść na stronę. Najwyraźniej sąsiedzi obejrzeli co mieli obejrzeć, przeczytali co było do przeczytania – i szlus, koniec zainteresowania. Rozmawiając z przedstawicielami innych budynków o tym samym charakterze – nie ma co się dziwić, tak jest wszędzie. Odbyliśmy jeszcze kilka rozmów dotyczących problemów przedstawionych w ostatnim wpisie, niektóre dobre, inne mniej. Nie chce tego przedstawiać w tej chwili, ponieważ już wiadomo, że trzeba działać, nie gadać. Inaczej mówiąc nie ma powodu zawiadamiania przeciwnika o własnych ruchach.

Zatem: na razie kończę opisywać wątek socjalno-prawny Abramowskiego 9. Wrócę do tego gdy tylko coś drgnie, zmieni się, gdy otrzymam konkretną odpowiedź. Z ciekawostek: tłok na parkingu zewnętrznym gęstnieje z dnia na dzień. Tymczasem w pomieszczeniu po dawnym „klubie bilardowym” (cudzysłów, ponieważ tam było wszystko, tylko nie taki klub) otwierają prywatne przedszkole. Liczę, że na jakieś 20-30 dzieci, inaczej to wszystko by się finansowo kupy nie trzymało. Zatem każdego dnia rano pod nasz dom zajedzie kolejnych 20-30 samochodów, z których rodzice będą wyprowadzali swoje latorośle. Brawo! Mieliśmy i mamy pożar parkingowy, to te cholerne biura w domu obok i dalej na Domaniewskiej - ale jak u Hitchcocka napięcie narasta z każdym kadrem. Będzie się działo! No ale jak wiadomo lokatorzy są jak konie, mają duże łby, niech się martwią sami…

M.Z.

środa, 4 marca 2015

CO DALEJ?

Mówiłem na tej stronie o próbach nawiązania kontaktu z lokatorami innych, podobnych do naszego domów. Opowiadałem o spotkaniach, które już nastąpiły - i o tych, które nastąpią. Wszystkim mamy do zaproponowania określone patrzenie na nasz los, na nasze sprawy. I to nie jest sprawa do kolejnej "płomiennej" dyskusji, to nie jest kwestia kolejnych głosowań i wewnętrznych ustaleń. Powstała oto grupa osób, która widzi co się wokół dzieje - w określony sposób widzi - i szuka głosu lokatorów myślących mniej więcej podobnie. Są już pierwsze dobre doświadczenia - i są też pierwsze "protokoły rozbieżności". 

Staramy się to i owo wyjaśnić, więcej jeszcze z głosów innych ludzi zrozumieć. I doszliśmy do momentu, w którym chcemy wszystkim zainteresowanym przedstawić swoje finalne zdanie. Prosimy o zapoznanie się z poniższym tekstem. Jeżeli podzielą Państwo zawarte w nim opinie - proszę o kontakt. Im więcej nas tym lepiej. Choć przekora podpowiada mi też i to zdanie, że czy ktoś się ze mną zgadza, czy nie zgadza - jeśli w coś wierzę powinienem to realizować, czynić. Zatem: co dalej? Ano to:



Szanowni Państwo!

 Jesteśmy od kilkunastu lat lokatorami domu określanego jako komunalny komercyjny. Od kilkunastu lat wojujemy w zakresie zmiany statusu kamienicy, obniżenia czynszów nie mających dzisiaj nic wspólnego z realiami, spełnienia obietnic dotyczących wykupu mieszkań. Od lat piszemy petycje i apele, zwiedzamy wnętrza WAŻNYCH URZĘDÓW, by przedstawić naszą rację – ale słabo nas słuchają. Wyborcami, do których trzeba się łasić bywamy ledwie przez kilka – kilkanaście minut. Oddajemy głos i ponownie stajemy się balastem dla wybrańców. „Władza” wie lepiej. Co nam jest potrzebne i co dla nas właściwe. 

Ale najpierw wie co potrzebne im: nasze bezwzględne posłuszeństwo. I nasze akceptujące ich decyzje milczenie… Nie dostaniecie tego, Szanowni! Postanowiliśmy mówić. Głośno i dobitnie, wspólnie.

Dzisiaj jesteśmy w sytuacji niezwykle podobnej do sytuacji kredytobiorców frankowych. Wpuszczono nas w maliny lub jak kto woli oszukano – i nie ma winnych! Tym się różnimy od frankowiczów, że my jednak nie tylko płacimy potężne pieniądze, ale to są też pieniądze DOKŁADANE do wniesionych aportów rzeczowych. Oddaliśmy miastu inne mieszkania (niektórzy własnościowe!) i tym samym pozwoliliśmy na zaistnienie nowej, bardziej elastycznej polityki lokalowej dzielnicom, które te przestrzenie dawno komuś przydzieliły. Ba, znaczną ich część zezwoliły wykupić z 90 procentową bonifikatą. Nam tymczasem nic już poza obowiązkiem milczenia podobno się nie należy… Jako osobnicy potencjalnie zalegający z płatnościami mamy podlegać szybkim eksmisjom, dłużników często przedstawia się jako osobników celowo oszukujących miasto, ludziom wnoszących w aporcie mieszkania własnościowe grozi się wykwaterowaniem do zastępczych slumsów. Oficjele nie chcą zauważyć, że od zasiedlenia minęło co najmniej kilkanaście lat, jesteśmy starsi i mniej konkurencyjni na rynku pracy, sama praca stała się dobrem szczególnym, wbrew mniemaniom nie panuje pełen dobrobyt, ludzie żyją coraz skromniej. To jest sytuacja nie do zniesienia! Nie może być tak, że obiecano komercję, czyli stan podwyższonego standardu, pobrano inne dobra materialne i wysokie kaucje, naliczono od tego czynsze w punkcie startu TRZYKROTNIE WYŻSZE od zwyczajnych – po czym zaoferowano lokatorom zwykły bubel budowlany i prawny. Dzisiaj każdy dokument wyprodukowany przez dowolnego zarządcę budynku tego typu akcentuje, jak administratorzy starają się, jak wielkie pieniądze idą na naprawę szkód, które w istocie w ogóle nie miały prawa zaistnieć – słowem nabrzmiewający wrzód już nie niezadowolenia, ale czystej wściekłości obywatelsko-lokatorskiej jest starannie pudrowany, maskowany. Nie ma winnych! A obywatel, który w dobrej wierze zawarł umowę po wielokroć później zmienianą, a więc obywatel po prostu oszukany - w literze prawa miejskiego po prostu nie istnieje.

Po kilkunastu latach pozostawania w tej nadzwyczaj niekorzystnej sytuacji chcemy PO RAZ KOLEJNY jasno wyartykułować o co nam chodzi. To ledwie kilka punktów – ale wnoszę o uważne ich przeczytanie.

DOMAGAMY SIĘ:
  1. Natychmiastowego zrezygnowania z fałszywej etykietki lokali „komercyjnych” – ekspertyzy techniczne nigdy nie potwierdzały istnienia stanu jakoby lepszego od pozostałych budynków komunalnych, prace naprawcze fatalnie zorganizowane i jeszcze gorzej przeprowadzone niestety nie przyniosły spodziewanego efektu. Co ważniejsze łatkę „komercyjności” przypięto nam tylko dlatego, by nas mocniej i dokładniej obrabiać finansowo. Mityczna granica 80 metrów kwadratowych, od której jakoby zaczyna się ludzki dobrobyt to FIKCJA – takie komunalne mieszkania w każdej dzielnicy istniały od lat!
  2. Natychmiastowego obniżenia czynszów odnoszonych do metra kwadratowego z poziomu 12,20/m kw. do poziomu standardowego dla każdej dzielnicy i okolicy (ok. 8 zł/m kw.). Dopuszczona od pewnego czasu możliwość zamiany lokali (np. z młodymi rodzinami klasycznie rozwijającymi się) przy tej wysokości opłat okazała się kolejną pułapką – fikcją jest twierdzenie władz miejskich, że to czynsz akceptowalny!
  3. Przywrócenia ważności obietnic i deklaracji składanych obecnym najemcom, przede wszystkim chodzi tu o możliwy wykup lokali zgodnie z przepisami prawa obowiązującymi w dniu podpisywania umów najmu – to jest z możliwym 90 procentowym rabatem. Przed laty mniemając, że mamy do czynienia z Instytucjami Zaufania Publicznego weszliśmy w tę pułapkę. Dzisiaj znajdujemy się w pozycji współczesnych chłopów pańszczyźnianych - i to jest sytuacja nie do zniesienia i nie do zaakceptowania! 
Dlaczego tak i dlaczego ponownie teraz? To proste jak Słońce: wszystkie instytucje, także państwowe (a może ZWŁASZCZA PAŃSTWOWE!) powinny dotrzymywać swoich obietnic. A nie przystające do realiów roku 2015 poglądy i rozwiązania muszą odejść w niebyt! Chcemy być Warszawiakami – ludźmi! Chcemy być jak reszta byłych lokatorów komunalnych obywatelami, podmiotem polityki miasta, właścicielami, a nie przedmiotem działań urzędników decydujących o tym, kto winien mieszkać drożej od reszty lokatorów, będąc zarazem obywatelem drugiej kategorii! 

 M.Z.