wtorek, 30 września 2014

PO CO NAM ONI?



Jeden ze znanych blogerów i autorów książek, Witold Gadowski, zastanawia się w swoim wpisie na Salonie24 (http://wgadowski.salon24.pl/608068,anarchia-i-co-z-niej-wynika) jak to jest z obecnym rządem polskim. „…Czy Polsce w ogóle potrzebny jest rząd, skoro może nią rządzić tak losowo, kryminalnie (?), dobrana zbieranina?...” Okazuje się, że rząd jako taki jest nie tyle potrzebny, co wręcz niezbędny, analiza czasów, w których rządu Polakom brakowało prowadzi do bolesnych wniosków. Tyle że czas zapłaty za opieszałość, bałaganiarstwo, czy uleganie przemożnej wszechwładzy bliżej niezidentyfikowanych centrów, w których ktoś wpadł na pomysł, by Kopaczową mianować premierem, a panią teolog ministrem spraw wewnętrznych – nadchodzi nie tak spieszno, choć nieubłaganie.

Ja natomiast gdybym został zapytany o tę sprawę odrzekł bym, że prowizorka jako surowiec konstrukcyjny różnych bytów ma w Polsce tak długą tradycję, że tylko wydarzenia naprawdę dramatyczne są w stanie prowizorkę  naruszyć, a może i zburzyć. I na potwierdzenie tej opinii mam jeden argument, dzisiaj starannie wyciszany: rząd dogadał  się z górnikami z kopalni Kazimierz Juliusz. Jakie to ma znaczenie? Otóż fundamentalne. Na dzień bowiem wygłoszenia przez Kopaczową swojego expose górnicy planowali przyjechać do Warszawy i… no, może nieco zakłócić założony przez „służby” porządek na ulicach. Czy teraz będą mieli mniej zapału – dzień październikowy rozstrzygnie. Na pewno jednak z napompowanej nad miarę dętki nieco ciśnienia uszło. I o to przecież naszym nowym-starym „władcom” chodziło… Zmniejszyli ciśnienie w  „kiszce” – ale samej kiszki nie naprawili. Jest więc kwestią czasu kiedy rzecz wróci do naprawy. W jakiej to się odbędzie formie? Nie wiadomo. Zaczyna bowiem działać znany „syndrom żaby”. Wrzucona do wrzątku ucieka, podgotowywana powoli nawet własnej śmierci nie zauważy.

Armia wypasionych urzędników żyjących z naszych opłat i podatków rośnie w tempie zastraszającym. I pewnie nie byłoby w tym nic aż tak nagannego, gdyby choć co drugi potrafił uczciwie i porządnie wykonywać co jest do wykonania. O ile JEST. Niestety… Zaczyna się od tego, że od rządu, przez nieudolny, przywieziony w teczkach „samorząd” po urzędniczą bandę administrującą tym czy owym nasze niekompetentne spaślaki najpierw wymyślają „co by tu jeszcze spieprzyć panowie” – po czym biorą się do dzieła. I tu zaczyna działać prawo podwójnego przeczenia. Spieprzone co było do spieprzenia czasem okazuje się nie tak groźne, jakby się z początku wydawało. Woda dla nas, żab, podgrzewana jest powoli, udajemy, że wszystko jest OK., że wkrótce temperatura opadnie, a w razie czego zdążymy wyskoczyć z gara. To chyba jest przyczyną, dla której wściekłość nie wybuchła jeszcze tak silnie, jak powinna. Szkoda. Tłumaczymy sobie (niektórzy tak czynią, niżej podpisany NIE): nie udało im się, ale chcieli, może następnym razem pójdzie lepiej… Nie pójdzie!

Moja skarga na działalność szeroko pojętych administratorów, pisałem o tym ładnych parę razy, została oddalona. Otrzymałem kilkustronicowe pismo, na które zamierzałem odpowiedzieć obszernie w tym miejscu. NIE UCZYNIĘ TEGO! Podstawowy powód jest taki, że bez sensu było skarżenie się do Ali Baby na członków jego ekipy. Tak, zrozumiałem rzecz za późno – ale zrozumiałem. Dalej: pismo zawiera jeden wielki ciąg kłamstw i wybiórczych argumentów, uporanie się z tymi głupstwami zajęło by mi zbyt wiele czasu, tuż przed wyborami samorządowymi jest to działanie bez sensu, mam bowiem nadzieję, że ci, którzy „dokument” sygnowali, od przewodniczącego rady dzielnicy, przez wszystkich naczelników, dyrektorów i radców prawnych wkrótce znajdą się na zielonej trawce. A nie mam zwyczaju kopać leżących… Jak to w jednym z poprzednich felietonów pisałem: ich wszystkich trzeba wysłać karnie do sprzątania śmieci w domach innych miast, wymieniałem je, PONIEWAŻ NIE MAJĄ POJĘCIA CZYM JEST PRAWDZIWY ŁAD I PORZĄDEK. I jakiekolwiek tłumaczenia można sobie darować – facet, który powiada, że alarmu w garażu pilnuje „przeszkolona grupa ochroniarzy” nie wie po prostu o czym mówi. Nie był też w moim domu, nie widział „pięknie” przystrojonych klatek schodowych, kłamie mówiąc, że naprawiono wszystkie usterki,
że usunięto grzyba ze wszystkich lokali i mija się z prawdą powiadając, że na czas remontów dobrowolnie obniżono nam czynsze. Te ostatnie bowiem, myślę o obniżkach, wymuszone zostały pismami przeze mnie formułowanymi i podpisanymi przez wszystkich moich sąsiadów. Można sprawdzić. Nikt też nie zapoznał się z tym, co ewentualnie miałem do powiedzenia poza pismem skarżącym. Z fotkami w ręku i propozycją wykonania wizji lokalnej. Za trudno było ustalić termin takiej rozmowy?

Ponownie też w dokumencie znalazł się passus, że oto my, lokatorzy, nie ponosimy żadnych dodatkowych kosztów związanych z ochroną. Płaci Miasto. Autorze tej banialuki: ile jeszcze lat będziesz udawał, że znasz się na czymkolwiek, zwłaszcza na ekonomii? Ile jeszcze lat będziesz nas karmił podobnymi bredniami?

Mam więc na koniec jedną tylko prośbę do zwolenników PO i ewentualnych moich sąsiadów tę opcję myślenia uprawiających: proszę omijać mnie szerokim łukiem, nie podawać ręki, a już broń Boże nie wdawać się w żadne dyskusje na temat „konieczności zachowania status quo”. Obawiam się, że mógłbym wówczas być niegrzeczny.

M.Z.
=================================
WAŻNE PS: z listy komentarzy, jakie otrzymałem i na które odpowiedziałem.



Anonimowy pisze...
No dobra - ale który kandydat na prezydenta Warszawy w ogóle mówi o tych sprawach, które stały się bazą dla pańskiego felietonu? Kto mówi o rozsądnych czynszach i na przykład wykupach lokali kwaterunkowych na dawnych zasadach, czyli za 10 procent?

Usuń
Blogger dychalokator pisze...
Rozumiem, że pyta Pani/Pan o kandydatów nie z PO? W porządku, odpowiem na szybko: to właśnie obiecuje Jacek Sasin. Proszę zapamiętać. I postawić głos wyborczy przy WŁAŚCIWYM KANDYDACIE.

O szczegółach można przeczytać tutaj: http://www.ekspedyt.org/elig/2014/10/03/29781_jacek-sasin-kandydat-na-prezydenta-warszawy-u-kolibra.html

=========================================
PPS. Ponieważ na prywatną skrzynkę otrzymuję sporo mailów sugerujących czy wprost twierdzących, żem ukrytym wielbicielem Prezesa Jarosława, PiS-u i wszystkich tych śmiesznych postaci odpowiadam:
- podpiszę pakt z  każdym, kto zaproponuje mi sposób na wyjście z mieszkaniowego bagna, w jakie wpędzono nas przed laty zabierając jedne mieszkania i obsadzając w drugich w warunkach totalnego oszustwa, dzisiaj uniemożliwiającego jakikolwiek innych ruch poza wyprowadzką do szałasu, patrz zdjęcie przy leadzie.
- jeżeli dla niegramotnych i wolno myślących to dowód na przynależność PiS-owską - to OK, niechaj i tak będzie, są ludzie, którym jak widać niczego nie da się wytłumaczyć.
- więcej deklaracji nie będzie - po co, skoro "mądrzy inaczej" i tak wiedzą co chcą wiedzieć...
M.Z.

Usuń

wtorek, 23 września 2014

PO POWROCIE



Rzeczy małe i duże… Siatkówka i polityka, widok z okna, zdawkowe i poważniejsze z sąsiadami rozmowy. Przeplata się to wszystko jak nie przymierzając sałatka jarzynowa w procesie produkcji – i nigdy nie wiadomo czy w finale wyjdzie z tego coś smacznego. Zaczęło się od wznowienia przedruków niejakiej Małgorzaty Todd.



Jak moim Czytelnikom wiadomo pani ta swojego czasu przedrukowywana była i u mnie. Nie z powodu jakiejś nadzwyczajnej oryginalności zdania przez autorkę wyrażanego – raczej jako przerywnik. No i z tego powodu, że dostawałem jej felietonów mnóstwo, choć bez najmniejszego komentarza czy prośby o powielenie. Pewnego dnia po wielu bezskutecznych próbach nawiązania kontaktu i omówienia kwestii wątpliwych dałem sobie spokój, zresztą niektóre nowe treści wychodzące spod tego pióra przestały mi odpowiadać. Pani okazała się po prostu wysokiej klasy manipulatorką. Straciłem ją z oczu. A jednak wysyłka tych produktów, losowa, bo taką chyba przyjęła zasadę, trwa w najlepsze. I produkty zaczęły docierać tam, gdzie znaleźli się chętni do ich omawiania, ganienia czy reklamowania. Efekty mogą Państwo zobaczyć na portalu Polacy.eu.org Nie żebym go tu chciał promować. Na stronie tej jednak wyszło dowodnie coś, co ja widziałem wcześniej: że mianowicie pani Todd uprawia rodzaj propagandy szytej coraz grubszymi nićmi. I po okresie uwiarygodniania się leci już teraz otwartym tekstem, dodając do produkowanej przez siebie sałatki jarzynowej bzdury tak oczywiste, że aż oczy bolą. Tłumaczka z angielskiego, autorka książek, felietonistka, można by podejrzewać, że nieźle zorientowana w prawdach tego świata… A tu masz babo placek: trzy kropki, dupa i kamieni kupa. Wyrażając się dyplomatycznie, czyli ministerialnie…



Jak wygląda w realu dekoder Polsatu? Oj, nie mówcie, że nie wiecie! Dla ułatwienia dodam, że swojego czasu zgolił wąsy. Dzisiaj potężna dyskusja, czy Solorz, właściciel Polsatu ( w świadomości ludzi, bo nominalnie to już podobno nie) miał czy nie miał prawo kodować. Ja uważam, że nie miał, siatkarze korzystali z budynków i stadionów publicznych, postawionych między innymi za moje pieniądze – więc wara od przywłaszczania sobie praw do przestrzeni, która jest wspólna, a nie prywatna. W finale „dekoder” zadziałał i to jest pewnie powód, dla którego dalej paru idiotów będzie uważało (a nawet pisało w oficjalnych pismach), że pieniądz wydany przez obywatela traci z nim jakikolwiek związek w chwili przesłania go do urzędu czy innego związku przestępczego dla niepoznaki znajdującego się w spisie organów administracji państwowej. Jak Solorz postanowi, że musi jeszcze zarobić – to zarobi i nie ma zmiłuj… Chyba, że ktoś go do porządku przywoła, to nie zdarza się za często.



W jakimś komentarzu do ostatniego tekstu skrótowo opisywałem wrażenia wyniesione z oglądu osiedli mieszkaniowych w północno-wschodniej Polsce. W zestawieniu z wrażeniami z naszego domu porażająca różnica, oczywiście na korzyść odległych od stolicy miast! Tam smrody nie pisują na ścianach klatek schodowych. Zewnętrzne parkingi mają tyle miejsc ile trzeba. Psy nie posrywają przy wejściu do windy, może inna rasa i to chyba właścicieli, nie zwierząt. Tam inspektorzy od murów nie zajmują się trawą – ale murami właśnie. A gdyby zdarzyła się jakaś jednak wpadka – to jej ślady zostaną natychmiast zamaskowane czy usunięte. W końcu ktoś za to właśnie bierze co miesiąc pieniądze.



Pod naszym domem oczywiście w dzień zaparkować się nie da, urzędnicy sąsiednich biur i szkół uważają te miejsca za swoje. W nocy jest nieco lepiej, ale nie na  tyle, by można było się cieszyć, ot, zwalniają trawnik, wielka łaska, prawda? Żadne pertraktacje z administratorami nie przyniosły efektu, żadnej tablicy informacyjnej (taką każdy może sobie postawić gdzie chce),  że to miejsca TEGO, a nie TAMTEGO domu jak nie było od trzynastu lat – tak nie ma nadal. W rozmowach z intruzami brak nam po prostu argumentów. Co mamy zrobić dalej? Przekłuwać gościom opony? Powiem szczerze, że chętnych do podobnych działań znam już kilku i tak się to pewnie skończy. Będziemy mieli wzorem sąsiadów swoje małe wojny domowe. Obawiam się daty ich rozpoczęcia – bo jak wiadomo sieje się wiatr, a zbiera już tylko burzę.



M.Z.

niedziela, 7 września 2014

"NASI" TU BYLI? - czyli syndrom zbitej szyby



Rozmowa zaczęła się od narzekania na stan wejść do klatek schodowych. W każdej inaczej – ale w każdej brudno, z malunkami i inskrypcjami na ścianach. Każdy mentalny fiut, który idzie tu w gości czy po zeszyt do kolegi uważa, że powinien zostawić na ścianie swój ślad. Więc ryje po ścianach… Dobra, to już wiemy, to zresztą jest kolejny kamyczek do ogródka tego gościa, który na piśmie poinformował mnie, że nasze administracje działają wręcz wspaniale. Kilka lat gnoju przy windzie to detal – ale nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało, byle byście płacili... Zostawmy. Bo potem dialogowanie przekształciło się w coś bardziej ogólnego i ważnego.

Pozostawianie napisów na murach, rycie imion i opinii o sąsiadach czy policji ma u nas długą tradycję. Niektórzy uznali, idiotyzm to piramidalny, że podobna działalność to rodzaj „sztuki”. I że „artystom” koniecznie trzeba ułatwić ich działalność. Ktoś, kto jedzie wzdłuż murów Wyścigów Konnych na Służewcu może dokładnie zapoznać się z efektami prac domorosłych „malarzy”. Zęby cierpną! Bo prócz nieudanych eksperymentów literniczych nie ma tam właściwie niczego, co mogło by przyciągnąć oko. To znaczy: oko bezwiednie łowi barwne plamy stworzone z hektolitrów aerozolowych farb, ale umysł każe odwrócić głowę. Tyle to warte. A jednak co roku powstają nowe bohomazy, młodzi z łbami w strąkach rastafarian pracowicie cyzelują wyrazy miłości do policji i klubu piłkarskiego. Aż dziw bierze, że posterunek pałkarzy po drugiej stronie Puławskiej nie wyśle jakiejś grupy szturmowej i nie pozbiera paruset puszek o niemałej wartości. Na pół mandatu może by wystarczyło…


Wolno czy nie wolno na takie i podobne wyczyny dozwalać? Otóż moim zdaniem nie wolno. Pierwszy malunek jest jak kamyczek, którego ruch wyzwala prawdziwą lawinę. Podeprę się nauką: amerykańscy  psychologowie ustawili na jednej z ulic podłej dzielnicy miasta dwa auta. Pierwsze jak spod igły, drugie z częściowo rozbitą przednią szybą. Po kilku dniach ten ze zbitą szybą rozkradziono do imentu, została goła blacha. Drugiego nikt nie tknął. Nie będę przedstawiał szczegółów naukowych ustaleń, ważne, iż na podstawie ich analizy sformułowano syndrom rozbitej szyby. Był rok 1982, a całość zdefiniowali George Kelling i Katharine Cole. I ta koncepcja znaną jest od tej pory w kryminologii i socjologii miasta – jednej z podstawowych socjologicznych dyscyplin, która zajmuje się urbanizacją, problematyką lokalnych społeczności oraz zagadnieniami społecznej przestrzeni. Dlatego tak ostro protestowałem wobec modelu obwieszania wszystkiego, co dało się obkleić „zakazami palenia w windzie”.


Teorię wielokrotnie kwestionowano, jednak w kilka lat później seria eksperymentów potwierdziła jej realność. Udowodniono, że w sytuacji, kiedy na ścianach budynków znajdowały się graffiti zwiększała się tendencja do zachowań łamiących normy społeczne (kradzieże, napaście, zaśmiecanie itp.). Dzisiaj za normę przyjęło się uważać, że likwidowanie wszelkich oznak wandalizmu jest jedyną droga postępowania – te pomijane są po prostu zaraźliwe. Zbita szyba prowokuje do zbicia kolejnej. Głupi napis wyryty na murze czy ścianie prosi się o powielenie. A potem idzie już z górki…

Na zewnętrznej ścianie wjazdu do podziemnego garażu pojawił się u nas pierwszy aerozolowy malunek. Co będzie dalej?


M.Z. 


czwartek, 4 września 2014

O POŻYTKACH PŁYNĄCYCH Z NIEUFNOŚCI



Wyobraźcie sobie taką sytuację: na jakiejś towarzyskiej imprezie spotykacie osobę, która najwyraźniej chce słuchać co macie do powiedzenia, rezonuje „na tej samej fali”, kiwa głową ze zrozumieniem, wtrąca swoje drobne i poważne uwagi, a te dziwnie dobrze pasują do waszych myśli jeszcze nie wypowiedzianych. Dusza człowiek! I jaki mądry… UWAGA! To z całą pewnością nie jest nikt miły czy wam sprzyjający. To raczej jest zwiadowca – albo innymi słowy SZPIEG!



Przesada? Może odrobinę i przesada. Na pewno jednak podbudowana stosunkowo długim doświadczeniem kontaktów z różnymi ludźmi, w różnych sytuacjach, na terenie całej Polski. Jeśli jest jak napisałem wyżej – na początku nie ma się czym martwić. To punkt, w którym strony są jeszcze równe sobie i szansa, że wygra agentura nie została przesądzona. Ważne jest bowiem to, co zrobicie dalej sami. Czy dacie się ponieść sugestiom rozmówcy, który właśnie was uwodzi – czy raczej wybierzecie własny sposób postępowania.



Konkrety: kilka lat temu dałem się wpuścić w maliny ostro protestując przeciwko osłanianiu latarni przed naszym domem – od strony domu. Nie zauważyłem tego ja sam, ale pewien mój sąsiad. Światło jakoby przeszkadzało pewnej pani w nocnym odpoczynku… Dama oważ, kłótliwa nad miarę i bardzo wobec świata arogancka zadbała, by wnętrze jednej z latarni otulić papierową wkładką. Co też i wykonano – wcale nie dbając o techniczny aspekt zabiegu. A był on taki, że żarnik podobnych punktów oświetleniowych ma temperaturę, której żaden papier nie wytrzyma. Osłona zatem spłonęła żywym ogniem. Przy okazji niszcząc całe urządzenie. Na początku pomyślałem: mam cię idiotko-sprawczyni! Niestety… Wkrótce okazało się, że ten, który namówił mnie do ostrego postąpienia – niczego już nie pamięta i mówić o sprawie po prostu nie będzie. Jeden świadek żaden świadek, zostałem na lodzie, albo jak kto woli z ręką w nocniku. I co z tego, że latarnia świeciła damie nie do sypialni, ale do nieczynnej nocą kuchni? Co z tego, że miałem rację?



Nieufność owszem, blokuje nawiązywanie kontaktów, utrudnia wypowiedzenie się w całości, w końcu tak naprawdę nigdy nie wiemy do kogo mówimy i co z tego wyniknie. Sto razy nic złego – sto pierwszy trzeba się ostro tłumaczyć. Dzisiaj publika słabo pojmuje na przykład formę felietonu, czyli tekstu celowo i świadomie przejaskrawionego. Napisał-naruszył, do pudła go! Albo walnąć mu taką karę, by popamiętał ruski miesiąc! Ostatnio celuje w tych działaniach Człowiek Zwany Koniem, z zawodu adwokat. Mając na pieńku z redakcją „Wprost”, tu akurat nie chodzi o felieton, zadbał o to, by sąd wydał zakaz sprzedaży tytułu. Być może w przekonaniu, iż kara za obrażanie osła może być tak potężna, że po sprzedaniu gazety prawomocnie ukarani będą musieli dołożyć jeszcze pensję ze stuletniej pracy w kamieniołomach… Nikomu nie przyjdzie do głowy, że felieton zwalcza się innym felietonem, złośliwą, ale i błyskotliwą ripostą, żartem, może i kpiną. Niestety... W piśmie większość rodaków jest żałośnie niesprawna, prawnicy zwłaszcza, po części trudno się dziwić, dobrych felietonistów mieliśmy w powojennej Polsce może kilkunastu, reszta to zwykli, niezbyt staranni wyrobnicy bez głębszego podkładu edukacyjnego i poczucia humoru. Albo groźni adwokaci czy współmałżonkowie sędziów… Na co więc liczy adwokat-pieniacz? Na łatwe przejęcie tytułu prasowego? Na splendor wynikający z erystycznych sztuczek zastosowanych w obliczu jakoby Wysokiego Sądu?



Pożytki z nieufności da się wyjaśnić amerykańską podobno zasadą stosowaną przez ichnich zawodowych dziennikarzy: informacje, nastroje, opisy, dane postaci sprawdza się w dwóch, lepiej trzech niezależnych źródłach. Jeśli wszystko się potwierdza – można jechać dalej… To oczywiście teoria, współczesność pokazuje, że ilość bzdur powstających w czołowych dziennikach Nowego Jorku czy Los Angeles lawinowo wzrasta i niczym obronić się nie da. Nawet gdyby stu rzekomo niezależnych świadków coś tam potwierdzało. Oderwanie informacji od Prawdy ma w Polsce także długą tradycję, od pseudo-komuny po dzień dzisiejszy. W rzekomo nowej erze po roku 1989 celowała w tym (i celuje dalej) gazeta jakoby związana z „wyborami”. Niestety w sukurs przyszły jej inne tytuły, żeby było smutniej kreujące się na prawicę albo konserwatyzm. Od lat na przykład powtarzam, że na konwulsyjnej antyrosyjskości daleko nie zajedziemy, uprawiana z żarem oddala nas od właściwego rozpoznania wrogów i kreuje sztuczne światy. Oczywiście wchodzenie w podobne rozważania grozi anatemą towarzyską, natychmiast pojawiają się doniesienia, że oto niżej podpisany jest sowieckim agentem i żyje tylko dlatego, że co jakiś czas wpada do ruskiej ambasady po judaszowe srebrniki. Wzruszam ramionami, idiotów nie da się przekonać do niczego, szkoda na to czasu i energii…



Ponieważ w ostatnim czasie w moich sporach z administratorami i samorządowcami Mokotowa bezustannie karmiony jestem informacją, że moim obywatelskim obowiązkiem jest nie patrzeć na ręce tych, którzy tak lekko marnotrawią moje pieniądze – zasięgnąłem informacji u czterech niezależnych od siebie ekonomistów. Podkreślam: CZTERECH! I co się okazuje? Ano to, że niestety mam rację – pieniądze nigdy nie są bezpańskie, obywatel ma prawo patrzeć na ręce władzy, która pasie się z zebranych pod przymusem kwot i jakże często je marnotrawi, a przejście kilkunastu dużych banknotów z mojego konta na konto miasta (albo dzielnicy) nie oznacza jakobym podpisał jednocześnie cyrograf milczenia. Zatem milczeć nie zamierzam. A sugestię, że pisząc co piszę naruszam czyjeś dobra osobiste odrzucam w całości – to najpierw moje dobra są naruszone! Właśnie przez uprawianie księżycowej gospodarki, utopijną urzędniczą wiarę w moc słowa, które jakoby kreuje coś, czego nie rozumiem, zś moje banknoty przekształca w ich nienaruszalny obszar żerowania. I tak: dom na Abramowskiego 9 NIGDY nie był komercyjny, wszelkie naprawy dramatycznie złego wyjściowego stanu technicznego okazały się nieudane (kto to w ogóle odebrał do zamieszkania?), wypasanie byłych milicjantów (szefowie agencji ochrony) najętych do rzekomej ochrony czegoś tam jest fikcją, zbójectwem i działaniem w przestępczej zmowie. I żadne Poważne Pisma sygnowane przez Najważniejszego Mokotowskiego Samorządowca tego mojego przekonania nie zmienią. Pan, Panie Mikrobiologu, dramatycznie się myli!



M.Z.

poniedziałek, 1 września 2014

KAMYCZEK DO OGRÓDKA



Mam nadzieję, że sąsiadka, której mieszkanie wczoraj w biały dzień ograbiono nie poczyta mi za złe, że posłużę się dzisiaj tym przypadkiem dla zilustrowania pewnej myśli, jaką wykładam tu od lat – i od lat karcony jestem za to przez urzędników z Irysowej. Nie tylko zresztą stamtąd… Chodzi o bezsens ochrony w kształcie, jaki u nas jest zarządzony. Dzielnicowi przeprowadzający coś na kształt wywiadu środowiskowego nie mogli wyjść ze zdumienia, że ochroniarze niczego o tym przypadku nie wiedzą – dalej już byli dość ostrożni w formułowaniu pytań, na które mogła paść jedna tylko odpowiedź: kosztowne bezhołowie to wynik właśnie tych „irysowych” urzędników.


Tu dodam od razu: bezczelnych, zakochanych w sobie i aroganckich do bólu. Gmatwających każdy przedstawiony im problem i tłumaczących się z dowolnego zarzutu nie mówieniem prawdy, nie użyciem logicznych i spójnych argumentów, ale stosownym pismem z Bardzo Ważną Pieczątką. Władze dzielnicy Mokotów najwyraźniej to kupują. Ostatnio na piśmie, które otrzymałem i zarchiwizowałem wystawili Irysowej certyfikat dziewictwa i pełnej niewinności. Brawo Panie i Panowie! Mam nadzieję, że tę przechodzoną dziewicę po najbliższych wyborach zabierzecie ze sobą na długą wycieczkę, żeby nie powiedzieć zesłanie.


A jak ta ochrona winna wyglądać – skoro już być musi? Podobnie jak w innych warszawskich budynkach tego typu. Jeden pracownik na zmianie 24 godzinnej (albo dwóch po 12 godzin), sieć kamer pokazujących wejścia do trzech klatek schodowych i ewentualnie dodatkowa z planem ogólnym, jego dobranie pozostawiam fachowcom. Skoro nie możemy w ramach czynszu (choć to absurd – czynsz jest ZAWYŻONY!) korzystać z pustych od lat powierzchni garażowych – to proszę zadbać o bezpieczeństwo naszych pojazdów zaparkowanych na zewnątrz. Temu służyła by czwarta kamera. Pod znakiem informacyjnym, iż to parking WYŁĄCZNIE dla lokatorów i gości tego domu, nie dla urzędników sąsiednich biur. Jak to już pisałem w komentarzu do poprzedniego tekstu: koszty instalacji elektronicznych to mniej więcej dwumiesięczna opłata tych ochroniarzy, których najęto i z których żaden nie podpisał tak podstawowego dokumentu pracy, jak zakres obowiązków. W tym miejscu dodam od razu, że dalej gryźć się z urzędasami, dla których marnotrawienie publicznych pieniędzy jest normą nie zamierzam. Macie drodzy państwo (z małej litery) porąbane pod kopułami, co gorsza swojej marnotrawczej działalności bronicie jak nie przymierzając ostatniego pół litra na balandze. Więc o czym mamy gadać?

A poszkodowanej powiem tyle, że znam to uczucie gdy widzi się własny kąt ogołocony przez jakiegoś drania. Niestety doświadczyłem tej mieszaniny wściekłości i rozpaczy na własnej skórze...

M.Z.