piątek, 29 sierpnia 2014

POLEMIKI

Mieszkam w tym domu 13 lat. Różne przechodziliśmy dzieje, były kłótnie i spory. A jednak to, co widać na fotce przeniosło poziom polemiki (albo nawet i kłótni) na inny poziom. Poziom zwykłego, jarmarcznego draństwa. Po kolei: od kilkunastu dni wszędzie gdzie można jakiś nadgorliwy anty-palacz przykleja wydrukowane obwieszczenia, że nie wolno palić na klatce schodowej. Inseraty raz podparte są jakimś przepisem, innym nie. Giną w strzępach. Choć nie zerwałem żadnego to powiem, że mam ochotę to uczynić i następnym razem bez wątpienia uczynię. Po pierwsze dlatego, że na naszej klatce schodowej NIE MA problemu palenia - i doprawdy trzeba mieć węch setera albo innego kundla myśliwskiego, by czuć tytoń. Po drugie "ogłoszeniodawca" na początku używał łatwo zrywalnej taśmy samoprzylepnej. Obecnie posługuje się jakimś klajstrem, najpewniej aby świństwo usunąć trzeba się nieźle naskrobać. A nie wszędzie jest to w bezkolizyjny sposób możliwe. Skąd wiem? Stąd, że wszystko widać wyraźnie na lustrze windy, dzisiaj kompletnie zasłoniętym "polemiką". Lustro jak wiadomo odbija także spodnią stronę rzeczy przyklejonej. Zobaczcie Państwo zresztą jakaż to krwista polemika...  Ciekawy przyczynek do meandrów rozumowania obu stron.

Zdobienie przestrzeni wspólnej podobnymi ogłoszeniami jest moim zdaniem bezprawne. Komuś drugiemu puściły nerwy i nazwał autora faszystą, gównozjadem i smrodem. Autor lub jego współwyznawca odpisał niżej, że przedtem to była  kultura, teraz... i coś dalej o kurwach. Cóż mogę dodać? Że gość (dama?) nie ma pojęcia o kulturze? Ano nie ma. Niszczy ów ktoś przestrzenie wspólne, zagospodarowuje je tak, jakby należały do niego z tego tylko powodu, że nie pali i że ma wymogi wobec reszty. To kiepskie usprawiedliwienie demolki - i powoływanie się na kulturę jest tu zupełnie nie  na miejscu.

Boleję nad tym - ale sam jestem palaczem. Może i dziwnym: w życiu nie wsiadłem do windy z petem w gębie, nigdy nie paliłem na klatce schodowej ani swojej ani cudzej. Kultura w tym zakresie - polemisto z kartki w windzie - to nie jest realizowanie swojej woli wbrew innym, ale nie szkodzenie innym gdy już się w nałóg popadło. Wiesz o tym, równo ty rozwieszający swoją wolę gdzie nie wolno - i ty ględzący o kulturze, a nie mający bladego pojęcia o czym gadasz?

M.Z.

STRASZNIE, PANIE, STRASZNIE DOOKOŁA...



Za czasów mojej młodości istniał jeden, później dwa kanały telewizyjne. O triumfie socjalizmu nad resztą świata młócono na okrągło – i mało kto zwracał już na to uwagę. Dzisiaj mamy ekrany parokrotnie większe, programów jest grubo ponad setka – ale nic się w istocie przekazu nie zmieniło. Dalej trwa młócka tego samego. To znaczy: dzisiaj ludzi się po prostu straszy i przyzwyczaja do krwawych kawałków. Przenośnie chciałoby się rzec: świństwo, mord, wojna, podwyżki i rozboje rozlewają się nie tylko w większą calowo plamę, ale też gdzie się człeku nie obrócisz i na co nie przełączysz…

Przy okazji: strachy okazały się znakomitym materiałem manipulacyjnym, ludzi się po prostu strachem truje i znieczula, to zaś z kolei służy usprawiedliwieniu kolejnych posunięć władzy. Oczywiście zawsze zapłacą za nie obywatele, jak nie w ten to inny sposób. Proszę oto spojrzeć: fotoradary łupią kierowców ile wlezie, tu nie chodzi wcale o spowolnianie zbyt szybkiej jazdy, wystarczy ustawić na prostym odcinku drogi ograniczenie do 50 km/h, za nim radar i już nie trzeba staruszkom wyrywać torebek, by te parę groszy zarobić.

Metoda przeszła rzecz jasna i do Internetu. W dziale „Motoryzacja” prym wiedzie portal WP. Oto tytuły wpisów z kilku tylko ostatnich dni:

„Idą zamiany w przeglądach. Zapłacimy więcej, będą obowiązkowe naklejki”

„Kierowca w okularach: mandat za soczewki”

„Nie masz kilku rzeczy w samochodzie? To mandat. Nawet 500 zł”

I co Państwo na to? Ano najczęściej nic, wszyscy zdołaliśmy się już przyzwyczaić. Jak to w poprzednim felietonie napisałam w tej bandzie rządzi ten z jej członków, który wcześniej rano wstanie i wie, w którym kierunku żeglować. Jakie wydać dodatkowe przepisy i jak o tym w panikarskim stylu zawiadomić czytelników… Czy niedługo będzie tak, że gdy rano wyjdziesz z domu zapominając przeciwsłonecznych okularów – to zarobisz za najbliższym rogiem mandat na 500 zł? Może tak, może nie, w tym jednak kierunku wszystko zdąża…
Pod koniec sierpnia - jak donoszą blogerzy - media elektroniczne i papierowe zajmują się głównie bombardowaniem publiki informacjami o krwawych jatkach, jakich należy spodziewać się na drogach w nadchodzących dniach. Podawane są „zatrważające” statystyki, prym wiedzie tu oczywiście informacja o pijanych kierowcach. Mało kto zajmuje się dzisiaj zestawianiem tych oficjalnych danych – a warto, ponieważ właśnie z nich wynika wniosek, że to wszystko manipulacja, mit i zwykła hucpa. Proszę oto zwrócić uwagę na dane: 5 procent wypadków istotnie spowodowali pijani kierowcy. Z czego niestety wynika smutny wniosek, że pozostałe 95 procent to sprawcy trzeźwi jak gwizdki. Za trzeźwość - jak na razie – nie łapią. Ale kto wie co będzie dalej... Tymczasem kolejne zestawienie danych statystycznych dowodnie pokazuje, że od roku 2004 liczba wypadków drogowych w Polsce spadła o 30%, a liczna zabitych o ponad 40%.
 
Tu panowie policajowie mają kolejne standardowe wytłumaczenie – wszystko co złe dokoła powstaje przez nadmierną prędkość, zatem liczba radarów, tajnych radiowozów i innych elektronicznych pułapek winna wzrosnąć. Nie mówi się nic o tym, że wytrych nadmiernej prędkości poważne policje drogowe, w krajach, na które dziennikarze stale się powołują, dawno został odłożony do lamusa. I że poszukuje się innych prawdziwych powodów, dla których samochód wypadł z drogi, rozjechał kogoś nieoznakowanego o północy, czy uderzył w tył innego pojazdu. Anglicy zrobili swojego czasu poważne badania, z których wynikało wprost, że przemęczenie kierowców wynikające ze stania w korkach, braku klimatyzacji w aucie, czy doznanego w pracy stresu jest znacznie groźniejsze, niż wypicie przed jazdą jednego piwa. I co? I nic, informacje niewygodne po prostu pomija się, o nich się  milczy.

W sukurs mistrzom straszenia przychodzą ostatnio „naukowcy”. Oto jeden z nich wychodzi przed szereg i powiada:  „…To, jak zachowujemy się na drodze, w dużej mierze zależy od sytuacji. Żeby jeździć zgodnie z przepisami, kierowca musi mieć wrażenie, że jest obserwowany, a jak zostanie złapany, będzie od razu ukarany…” - twierdzi psycholog społeczny z SWPS, dr Wojciech Kulesza. Coś z tym panem jest jednak nie tak, bo w tym samym wywiadzie padają także słowa: „…Trzeba odejść od straszenia ludzi. Widać to też na przykładzie palaczy - na każdej paczce papierosów jest napis ostrzegający, że palenie zabija, każdy widział drastyczne zdjęcia zaatakowanych nowotworem płuc czy krtani. Ale i tak palą. Straszenie nie działa. Niestety to przykład na to, że teoria nie zawsze wykorzystywana jest przez praktyków. Choć psychologia społeczna od lat przekonuje, że straszenie nie działa, agencje wciąż przygotowują tego typu kampanie. ..” Panie doktorze! Zalecam prawdziwego doktora! I proszę nie bać się igły!

No więc co się dzieje, że jest jak jest i papka informacyjna przybiera takie formy? Ta sama psychologia społeczna, moim zdaniem nauka szalbiercza i magiczna, powiada, że chodzi o wymuszenie takich zachowań ludzkich, które w sytuacjach zagrożenia powodują wzrost reakcji prymitywnych, stadnych. „Bo jeśli jest tak źle – to niechaj już nawet strzelają do zbyt szybko jadących kierowców, wreszcie zapanuje spokój…” Brawo! Klaszczę, poważnie – bo to dróżka kombinatoryki, na krańcu której stoi jak byk konstatacja, iż jedyną „prędkością bezpieczną” jest prędkość ZERO km/h.

A tak w ogóle całkowicie spokojny spokój – to spokój wiekuisty. I nie było tak od razu – zamiast się męczyć i wykonywać równie skomplikowane wolty umysłowe?

M.Z.

wtorek, 26 sierpnia 2014

ZAJMOWAŁEM SIĘ KIEDYŚ...



… wytworami umysłów z gruntu lewicowych, żeby nie powiedzieć lewackich. I popełniłem kilka felietonów, w których mniej czy bardziej udatnie starałem się wytknąć nie tyle wady takiego rozumowania, co wskazać na skutki wcielania lewackich zasad w życie. Niestety próby takie nie tylko były podejmowane, ale najpełniej przyjęły się w tworach powszechnie zwanych dzisiaj korporacjami.
 
To na początku – bo później okazało się, że stosują je z mniejszym czy większym powodzeniem także instytucje mylnie utożsamiane z władzą absolutną - na przykład administracje, a nawet niektóre lokalne samorządy. Do czego to doprowadziło? W skrajnych przypadkach, ostatnio miałem z takimi do czynienia, do kompletnego amoku, w którym urzędnik odpisuje mi, iż pieniądze pobrane ode mnie pod przymusem nie mają żadnego związku ze mną, czyli ofiarą - ergo ofiara ma siedzieć cicho i nie piszczeć.

Korporacja działająca w obszarze dowolnej produkcji czy zarządzania cudzym dobrem coraz częściej postrzegana jest jako twór charakteryzujący się skłonnościami zwykłego przydrożnego zbója. Dla którego takie pojęcia, jak „twoje”, „moje”, „wspólne” po prostu nie istnieją – wszystko jest „jego”, problem polega tylko na tym jak najprościej i zgodnie z tworzonym ad hoc prawem cudze dobro zawłaszczyć i zagospodarować. Twór wieloosobowy podobnie jak psychopatyczna jednostka, którą konstrukcyjnie przypomina, działa bez oglądania się na boki i zasady - bo klasyczny zbój wyjmował w celu „przeniesienia praw własności” pistolet zza pazuchy i dalej sprawa była prosta. Dobrze gdy tylko wziął - bo przecież mógł jeszcze zabić... Dzisiejszy „janosik” potrzebuje do tego stosownego przepisu, ustawy opracowywanej przez „kolegów”, rzecz o tyle bez znaczenia, że we współczesnym „państwie prawa” prawo tworzy kto wcześniej w bandzie rano wstanie i wie co komu ma służyć. I to według tych stworów jest alibi uzasadniającym to, co czynią...

Para-korporacja zaprogramowana jest na wyzyskiwanie innych dla własnej korzyści. To jedyny legalny zakres jej działania, zabarykadowany licznymi przepisami rangi co najwyżej gównianej, jakimiś powielaczowymi zasadami znanymi nielicznym. A jednak i tę granicę usiłuje się przesunąć… Stąd w wielu wypowiedziach współczesnych korporatokratów i urzędników pojawia się pojęcie „godziwego zysku”, uzyskiwanego na przykład ze sprzedaży mieszkań czy wynajmu miejsc parkingowych, wybudowanych przecież za publiczne pieniądze. I to jest mistrzostwo świata: pośród innych przedsiębiorców, inwestorów czy właścicieli nadal obowiązuje świadomość, że zysk w ich działaniach pojawia się albo i nie, na pewno zaś nie da się odgórnie zadekretować jako „godziwy”, czytaj duży i bardzo satysfakcjonujący. 

Jesteśmy zatem dla naszych samorodnych Dymitrów Samozwańców nie tyle istotami ludzkimi co z a s o b a m i ludzkimi. Dla ślepych moralnie wyżej wymienionych organizacji ludzie są narzędziami służącymi do generowania jak największego zysku. „…A owo narzędzie można traktować właśnie tak, jak się traktuję kawałek metalu - używa się go tyle, na ile ma się ochotę i wyrzuca się je, jeśli się go nie chce" - mówi Noam Chomski. I mimo, że postrzegam go jako lewaka i szkodnika – tym razem zdarzyło mu się powiedzieć prawdę. Zwłaszcza gdy w tym duchu da się dopowiedzieć: „…Korporacja jest przecież rozmyślnie obdarzona charakterem psychopaty: troszczy się wyłącznie o własny interes, jest niezdolna do troski o innych, amoralna i pozbawiona sumienia - jednym słowem nieludzka, a jej celem jest sprawić, by istoty ludzkie, z którymi ma do czynienia, czyli ty i ja, również stały się nieludzkie.[...]ideałem były by jednostki całkowicie wyzbyte wzajemnych więzi, nie dbające o nikogo innego[...]których wyobrażenie o samych sobie, ich poczucie wartości, sprowadzałoby się do kwestii, jak dużo wykreowanych przez reklamy potrzeb zdołam zaspokoić? …”


M.Z.

sobota, 23 sierpnia 2014

WŁAŚCIWIE...



Właściwie to po serii komentarzy (felieton „Zanim...”) dotyczących sprawy pewnego portalu i jego właściciela… Powiem szczerze: miałem dość. I nie słodzi tego impresja, że najwyraźniej posiadam jakąś moc sprawczą – bo pisząc o dwóch milczących blogerkach i jednym blogerze stamtąd pochodzących przywołałem ich do istnienia. Oj, dobra, przecież panie zaraz zaripostują, że to przypadek, że od miesięcy brały się do pisania, tylko ci niedobrzy uciekinierzy z portalu tak je zaczarowali… To jest proszę pań bzdura i dzikie wykręty! Fakty są jakie są i niczego tu zmienić się nie da.

No więc na tamtym forum pojawiła się… cholera, jak to nazwać? Odezwa? Niech będzie odezwa. Sprowadza się do starego jak świat twierdzenia, że oto poznajemy się, coś szlifujemy, coś wypiekamy, słowem świat jest in statu nascendi, czyli właśnie się staje. Więc musimy działać dalej, oczywiście „pod światłym przewodnictwem” i zgodnie z narzuconymi zasadami. Od razu: TAK, są narzucone, nie w sposób jawny, ale podstępny i zawarty w złośliwych komentarzach! Tymczasem to nie jest prawda, ani konieczność. Świat już jest, a podstawowym problemem nie jawi się polemika czy istnieje od wczoraj, czy od przedwczoraj, ale ostra walka o to, czy ktoś ma prawo krzywić bliźnim ogląd tego świata w imię własnego fiksum dyrdum – czy nie ma prawa. Bo jeżeli to drugie to słusznie należą mu się cięgi, jakie zresztą otrzymuje zupełnie nie ode mnie. Albo – nie tylko ode mnie.

To moje arbitralne zdanie? Niestety nie. Oto bowiem pojawia się taki komentarz (do tekstu zamieszczonego tutaj http://polacy.eu.org/#/5081/komu-antysemityzm-jest-na-reke-/%23c41484):
„…
Adam39, 2014.08.23 o 19:34
"W czasach powszechnego zamętu wierzyć trzeba własnym oczom i opierać się o to, co jest na wyciągnięcie ramienia" - zgadzam się z tym, o ile wyciągnięcie ramienia oznacza poszerzoną możliwość zdobywania wiedzy.
Moim zdaniem, prawdziwie ludzkim podejściem jest właśnie dzielenie się zdobytą wiedzą, nawet czy to się komuś podoba czy nie.
Dla jednych może to być obrazoburcze, niezgodne z ich pojęciem mądrości wpojonym od dziecka, dla innych jest to normalne, ogólnoludzkie a więc i polskie podejście, własnie dzielenia się wiedzą na polskim portalu o tym co nas gnębi.
Postawiłem jedynkę.
Ten artykuł jest mało zrozumiały, brak konkretów! w gruncie rzeczy do kogo Mufti masz pretensję, czy pretensje?
"Nasz mikroświat tak dobrze odwzorował rzeczywistość, że o „porozumiewaniu się” i „wspólnym działaniu” możemy zapomnieć."
Dlaczego tak uważasz?
"Miałem nadzieję, że tworzony przez nas i dla nas internetowy zakątek będzie rodzajem lustra, umożliwi lepsze poznanie siebie."
Czyż nie poznaliśmy się lepiej, jednocześnie wspólnie oglądając się w "lustrze" swoich wpisów?
"Że jako rynek wymiany informacji i badania idei zaspokoi w tym względzie część naszych naturalnych potrzeb. A przede wszystkim, że będzie poligonem pozwalającym uczyć się i ćwiczyć w porozumiewaniu i wspólnym działaniu."
A dlaczego tak nie jest?
"Nic bardziej błędnego. Mufti to skała stercząca z samego jądra Ziemi. Tylko wyczerpał się kredyt zaufania, jakim obdarzał bardziej doświadczonych i pewnych swego Kolegów. Kolegów, od których chciał się uczyć, bo mają więcej doświadczenia, wiedzy, życiowego obycia i - wg własnych słów - „widzą więcej”."
To że Mufti to jakby "skała", daje się odczuć już od dawna, ale jak jeszcze to zinterpretować żeby zrozumieć?
Na razie to tyle

I co tu dodawać? Złośliwość w rodzaju „tylko prawdziwy kabotyn może twierdzić, że jest skałą starczącą z samego jądra ziemi”? Tym razem daruję sobie. Odskoczyłem na taką odległość (w bok – nie wyżej czy niżej!), że właściwie „dinda mi” co kto o sobie sądzi. Deklaracje to są zawsze tylko deklaracje. Reakcja na zarzuty od miesięcy formułowane przez kilka osób to rzecz zupełnie inna. Reakcji nie widzę. Żadnej. Powiem nawet nieco przewrotnie: jest coraz gorzej, zobaczymy co portal tego gościa zrobi 7 września pod Wizną. Ostatnia wizyta tamże była w  roku 2012, tylko i wyłącznie za sprawą jednej z blogerek Esperanzy, która podróż sfinansowała. Niżej podpisany rzecz całą opisał, zresztą po raz drugi. W tym roku pora na innego tuza portalu o dumnej nazwie.

M.Z.

niedziela, 17 sierpnia 2014

ROZJEŻDŻAMY SIĘ...



Wspominałem o tym, że jak to się powiada „w pocie czoła” pracuję nad publiczną odpowiedzią na odpowiedź, jaką otrzymałem z Ważnych Urzędów w sprawie skargi dotyczącej domu, w którym mieszkam. To jest mozół z grubsza polegający na tym, by nie powiedzieć za wiele. I okazuje się, iż hamowanie natłoku myśli, uciesznych bon motów czy odniesień do rzeczy i spraw, których urzędnicy kompletnie zdają się nie pojmować jest zajęciem długotrwałym. I w jakimś sensie beznadziejnym. Zachłyśnięty władzą samorządowiec czy administrator jest jak narkoman: wie, że największym jego wrogiem jest własna wyobraźnia (najczęściej chora od konfabulacji), ale nie wie jak przestać i zacząć czytać takie podstawowe akty prawne, jak Konstytucja. A tam stoi jak byk: suwerenem władzy jest naród. Nie Przewodniczący, nie Inspektor, nie Radny – ale ci, którzy ich wybrali (jeśli stanowisko wybieralne), albo wrzucili na etat, jeśli to funkcja zawodowa. Zatem pytając o sensowne wydawanie publicznych pieniędzy nie podważam istoty Władzy, ale zachowuję się jak Obywatel. Ale jak o tym mówić z narkomanem? On wie, że chce i musi. Nic więcej go nie interesuje.

No więc główny wątek tego, czym się ostatnio zajmuję jest taki. Pobocznych co niemiara, na przykład wojenka z poprzedniego wpisu. Uderzyłem w stół – i nożyce natychmiast się odezwały. Przemówili milczący. I dołożyli swoje pięć groszy niezorientowani. Zabrzmiał też świętalny dzwon: zrozumienie, jedność, tolerancja i wspólne działania. Informuję: głupot nie należy w rozumie rozkładać i bez końca życzliwie analizować, jedność to chętnie, ale wokół Prawdy, a nie bzdury, tolerancji dla własnych chromych wynalazków pokazaliście już dość, a wspólne działania pod waszym światłym przywództwem włóżcie raczej w kalosze, wilgoć tak szybko nie wejdzie. No i publice z daleka zdacie się wyższymi…

Szukanie „leszka na kajak”… We współczesnej obyczajowości przyjęło się niewygodnym respondentom zlecać stale jedno i to samo zadanie: podaj link do postawionej tezy. Takie czasy, proszę Państwa – ale ja tego nie kupuję. Bo jaki może być link do opinii o talmudycznych sztuczkach Muła Turbaniarza? Całość jego działań? Te proszę odnaleźć sobie samemu, chcecie iść do biblioteki - zróbcie to osobiście, nie szukajcie delegata odwalającego za was brudną robotę.

Z blogerami wiadomego portalu spierałem się już o Powstanie Warszawskie, sposoby argumentowania, formułowanie tekstów i myśli, popularność stron – i mnóstwo innych rzeczy. Po co? Przecież nie ze wszystkimi był to spór finalny. Najpierw chyba po to, by przedstawić własną rację. I oczywiście w polemice obronić ją. Dzisiaj już mi się za bardzo nie chce, impregnacja drugiej strony jest tak pełna, że głowa boli. I znów: wszyscy gumowi i nieprzemakalni? Nie, na szczęście nie wszyscy. Z niektórymi członkami zbiorowości ruszaliśmy w teren wykonując takie czy inne zadania. Także towarzyskie, mam na myśli odwiedziny u Zenka… Nigdy nie było żadnych nieporozumień. To znaczy: nigdy do chwili, w której pojawiała się w tle tajemnicza postać, za sprawą której to wszystko stygło, siadało, zmieniało się na gorsze. Oczywiście to moje widzenie, dopuszczam myśl, że druga strona  barykady widzi to inaczej. Tak czy siak – do pokoju wchodziła Towarzyszka Destrukcja. Może precyzyjniej: Towarzysz Destruktor. I ludzie mówiący do tej pory rozsądnie nagle głupieli, zmieniał się nie tylko rytm ich nieuporządkowanych, chaotycznych i wręcz głupich wypowiedzi – zmieniał się nawet kolor ich twarzy. Emocje, jakieś dziwne, niewytłumaczalne ekscytacje, których przedtem nie było… Jakbym rozmawiał nie z kimś żywym, ale z nakręconym automatem kompletnie pozbawionym funkcji słuchania. To jest proszę Państwa pierwsze znamię sekciarstwa! Spróbujcie podjąć dyskusję z wpuszczonym do domu świadkiem Jehowy – kiwa co prawda głową, niby żyje, ale co chwila daje do zrozumienia, że musi odklepać jeszcze kilka akapitów banialuk, w które go wyposażono na ostatnim szkoleniu. No to tak się kochani bawić nie będziemy!

Zostaw ich, niech sobie żyją w spokoju, po co się wtrącasz… Taki jest ton i treść komentarzy, jakie od miesięcy otrzymuję. Jak mam niby odpowiedzieć?!! Że ruszam co brzydko wygląda, bo mnie denerwuje? Po części tak. Ale też po części dlatego, iż nie wniesiony sprzeciw wyraźnie animuje kolejne popisy schopenhauerowców. Dlaczego więc to ich racja ma być na wierzchu, skoro to gówniana racja?

M.Z.

czwartek, 14 sierpnia 2014

ZANIM...



Zanim wysmażę wreszcie odpowiedź na urzędowe pismo w sprawie „doskonałego” zarządzania naszym domem – info o rzeczach nieco innych. Może i nie wszystkim znanych, ja jednak je pamiętam, bo po wielokroć pisywałem na przykład o oślim uporze niejakiego Mufti Turbanatora z portalu, którego nazwy nie wymienię, by nie robić mu reklamy. Albo o nadmuchanej lali z ksywą Kataryna, ponownie lansowanej w Salonie24. Czy tezach, które swawolny dyzio blogosfery Coryllus (co nie znaczy, że nie miewa niekiedy racji!) wypisuje na temat innych portali, albo swojego ulubieńca Toyaha. I dzisiaj będzie tylko o tym.


Najwyraźniej działający na zlecenie Mufti, od pewnego czasu słusznie przez blogera Mati Rani zwany Mułem, opuścił zdaje się kilka kolejnych szkoleń ideolo, ponieważ bierze w skórę aż miło. Słusznie: odpowiadanie na każde zadane przez bliźnich pytanie innym pytaniem to metoda mająca krótkie nóżki, opisywałem to kiedyś wspominając coś o Schopenhauerze i jego „Sztuce erystyki”. Mati Rani dawno połapał się w jaki sposób przygwoździć czosnkowego aroganta – i robi to konsekwentnie od wielu miesięcy, ostatnio z wyraźnym skutkiem. Tak wyraźnym, że pojawiły się już głosy najętych klakierów (Jacek) że oto trzeba trzymać szyk i nie gubić kroku, bo wszystkim grozi zagłada, Matiemu najpierw. Powiem tak: kto mieczem wojuje ten od miecza ginie i zagłada tego akurat portaliku należy mu się jak psu buda, właścicielowi zaś najwyższa kara, jaką zwykł rozdawać oponentom, to jest zamilczenie na śmierć. Nie wiesz Mufti dlaczego moim zdaniem? Dobra, powiem ci po raz kolejny: ponieważ ufundowałeś siatkę, w którą mieli wpaść naiwni po to tylko, by ich skrócić o… nie, nie o głowę, raczej o pióro. Kobiety-założycielki, Esperanzę i Małą Wandę już wykosiłeś. Impulsywny Zenek zamilkł zdaje się na dobre, masz w tym swój wielki udział. O innych nie wspominam, musiałbym mówić i o sobie, ale tu akurat nie  mam ochoty. Założyłeś więc coś na kształt sekty, która wzorem amerykańskiego guru klientów najpierw zmusi do milczenia, później zaś wywiezie do Gujany i tam namówi do zbiorowego samobójstwa? Coś mi się zdaje, że nie jestem zbyt oddalony od prawdy… A tak w ogóle zaczynasz Mule przypominać w swym uporze pewnego myśliwego, który awansem postanowił stać się pięknym i potężnym. I przymocował sobie  do łba jelenie rogi… Pięknie mu było, jak cholera. Potężnie też. Nie mógł tylko pojąć czemu tyle osób wita go nie w uniesieniu, lecz śmiechem…

Kataryna odkryła rządowy spisek akumulatorowy. Właściwie nie miałbym nic przeciwko dostrzeganiu i takich detali, gdyby nie to, że dama owa jako spalona w poważnej działalności blogerskiej działa tak, jakby pisała tylko i wyłącznie na zlecenie GW (co jest zarzutem dyskredytującym osobę rzekomo niezależną) – więc wszystkie jej para-dziennikarskie wolty są funta kłaków warte. A obserwacje co najmniej podejrzane, nie w swej istocie, ale dacie ukazania się czy potraktowaniu dupereli jako czegoś, co ma niemal przewrócić „rząd”. Śmieszne, prawda? Nie niszczenie kraju, nie spisek kelnerów, po którym co najmniej trzech prezydentów USA z epoki Nixona (Watergate!) musiało by się podać do dymisji – ale właśnie niewytłumaczalna rządowa „troska” o zużyte akumulatory. Więc wypada mi już tylko przywołać fragment dyskusji sprzed kilku lat prowadzonej pod tytułem „Utracona cześć Kataryny”. Jaka do cholery cześć? Z tą „cześcią” jest jak z dziewictwem, traci się raz i na zawsze, nie ma inaczej…

A Coryllus proszę państwa chyba pojął, że problem spalenia Rzymu kilkaset lat temu jest zjawiskiem tak marginalnym, że pięciu się może nabierze, reszta raczej nie – więc przeniósł się do opisywania cierpień wydawców. W jakimś sensie to rozumiem, w końcu ten akurat bloger mniej czy bardziej udatnie żyje z wydawania własnej i cudzej twórczości, zatem temat winien znać od podszewki. I pewnie zna – opisy walk w kisielu wydawniczym z tego co wiem prawdziwe, gorzej, że równie nudne, co rzymskie dywagacje pożarnicze. Mniejsza… Ostatnio jednak na wierzch wychodzi zajadła wojna z Klubem Ronina (co za pretensjonalna nazwa!), portalem Fronda i sprawą związaną z Grzegorzem Braunem. I tu powiem rzecz może jak na mnie dziwną: we wszystkim Coryllus ma rację. Braun, którego kiedyś zacząłem słuchać z powodu ujawnienia czegoś, co delikatnie sugerowano mi przed wieloma laty, mam na myśli tzw. „układ wrocławski”, stał się ofiarą zawodowców w stylu wymienianego wyżej Muła. Szczekają zajadle, obsikują nogawki, machają rzekomym antysemityzmem jak maczugą – co może w pewnej chwili wkurzyć do białości. Niewiele im to da, jednak u profanów utrwala się automatyczna myśl (wielu profanów ma nie swoje, ale właśnie importowane automatyczne myśli), że coś widać jest na rzeczy, skoro tyle osób gada to samo. Jak u Goebbelsa: głupstwo tysiąc razy powtórzone staje się prawdą. Czy na pewno?

M.Z.

środa, 6 sierpnia 2014

KRÓTKO O ...



W konwencji makabrycznego poczucia humoru: informacje o tym, jakobym zamilkł, bo umarłem są z lekka przesadzone. Podobnie jak nikt mnie nie nastraszył i nie kazał zamknąć gęby. Jest za to tak, że dostałem już odpowiedź na moją skargę dotyczącą ZGN Mokotów i DOM Kolberga. Po 60 dniach - jak widać smażenie zbuków musiało potrwać… Nie spieszę się zatem z odpowiedzią, nawet nie dlatego, żem leniwy – ale z powodu ostrożności. Rzecz w tym, iż chcąc odpowiedzieć szczerze musiałbym użyć WYŁĄCZNIE zwrotów niecenzuralnych. To nie jest mądre, ponieważ natychmiast wytoczono by mi proces o zniesławienie, oczywiście najmując adwokatów za moje pieniądze, innych wbrew „świętemu” przekonaniu tzw. „waadze” administracyjne nie mają. Proszę więc o jeszcze trochę cierpliwości, produkuję elaborat nie do zaskarżenia, ale – mam nadzieję – smaczny.

M.Z.