czwartek, 5 czerwca 2014

ROZSTANIA - czyli dlaczego nie zostałem wielbicielem mleka



Tak się ostatnio porobiło, że zajmowałem sobie (i Państwu) głowę sprawami domu, w którym mieszkam, jakimiś wojenkami z ochroniarzami niczego nie chroniącymi, durniami z licznych poddziałów administracji – i reszta rzeczy i spraw poszła do kąta. Tymczasem wokół dzieje się tyle, że aż strach… Ale nie, nie będzie o wielkiej polityce, Obamie i łgarstwach prezydenta. To ostatnie zresztą w formie przedruku już na swoje łamy wpuściłem. Będzie o tym dlaczego nie jestem już w zawodzie, nie pracuję dla żadnej konkretnej redakcji i spokojnie czekam na głodową emeryturę...

Napisałem jakiś czas temu, że dziennikarz tak długo jest dziennikarzem póki nie podpisze umowy o pracę. Podtrzymuję! Ale by nie być gołosłownym przykład najbardziej znamienny. Mała, zapapędziała gazetka branżowa „Przegląd Mleczarski”. Na przełomie roku 2003 i 2004 rozpisała konkurs na redaktora naczelnego miesięcznika. Do jego zadań miało należeć uwspółcześnienie wydawnictwa, uproszczenie procesu wydawniczego, nowy sposób pracy z tekstem i autorami, skompletowanie zespołu i znalezienie nowych reklamodawców. Ale konkurs praktyczny polegał na tym, iż należało pierw w dostarczonym egzemplarzu wskazać niedoskonałości. Pewnego zimowego poranka zasiadłem więc za stołem mogącym pomieścić przy sobie kilkanaście najmniej osób i zacząłem oglądać co mi pod nos podrzucono.

To była straszna lektura i jeszcze straszniejszy ogląd. W magazynie formatu A-4 popełniono wszystkie istniejące błędy dziennikarskie, redaktorskiej i wydawnicze – oraz kilka nowych, o których nikomu się przedtem nie śniło. Teksty nie trzymały się kupy, napisano je w bliżej nieznanej odmianie języka polskiego, wpuszczono na strony bez ładu i składu, najchętniej w postaci jednorodnych i nudnych „blach”. Z kiepskimi tytułami, bez śródtytułów, bez ilustracji. Później okazało się, że powyżej autora-doktora materiały nie podlegały opracowaniu redakcyjnemu. Jechały od razu do drukarni i jakakolwiek próba zmiany tego stanu rodziła żywiołowy bunt. „Jakże to tak, redagować czyli kreślić prace uznanych naukowców? To się nie godzi! Tak być nie może!” No i nie było. Naukowiec wysyłał utwór spłodzony „po polskiemu” od razu do drukarni, kiedy chciał. Zaś drukarnia nie miała prawa nawet pisnąć, opóźnienia druku przyjmowała w postaci nagan pokornie – w zamian wykonując swoją robotę byle jak, niestarannie, na odwal się. Rozmywały się kolory, fotografie wpuszczano na łamy w takiej rozdzielczości, że niesposób było odróżnić krowiego ogona od rogatego łba zwierzęcia.

Powiedziałem o tym wszystkim facetowi, który konkurs zorganizował na polecenie swego pryncypała. Okazał się specyficznym pośrednikiem: do jego bowiem obowiązków należało tłumaczenie personelowi co prezes miał na  myśli – i zgadywanie co prezes będzie sobie życzył za dni kilka. Ów pośrednik nie miał oczywiście żadnego pojęcia o dziennikarskiej robocie. Cudem jakimś trafiłem swoją oceną w jego oczekiwania. Kilka dni później podpisałem umowę o pracę. Niestety półroczną. Co też w kolejnej odsłonie mleczarskiej przygody okazało się jednym z dwóch głównych gwoździ do mej trumny.

Restauracja – oczywiście w znaczeniu naprawy… Trzy tomy i mało było by miejsca! Każda decyzja miała być konsultowana i zatwierdzana. Pośrednik Boguś wpadał i stwierdzał krótko: „prezes sobie życzy tego i tego”. Albo krzywił się wymownie – co miało oznaczać dezaprobatę i uwalenie jakiegoś pomysłu.  Z drugiej strony skłonny był nawet pozyczyć swój prywatny samochód gdy trzeba było jechać gdzieś, gdzie do zaoszczędzenia było trochę pieniędzy. Poprzedni zespół to pani naczelna na emeryturze, rozstanie gładkie i bez fochów, reszta rozpierzchła się w popłochu, nawet się nie dziwię, w końcu przyszedł nowy i nie bardzo wiadomo co mu do łba strzeli. Nowy żąda na przykład dostarczenia tekstów, które jakoby miały być w zapasie. Otwieramy szufladę: pusta. W drugiej też nic. Drukarnia podobno coś tam ma – ale okazuje się, że to tylko druga połowa wstrząsającej rozprawy o produkcji twarożków ziarnistych. Autorka z prowincji na naukowym stypendium za granicą, nie oddzwania. Klapa, od drugiej części zaczynać nie wypada!

Pomysł, mój pomysł, a nie kogoś innego, co potem usiłowano powielać jako „jedyną prawdę”: podobnie jak w innych branżach gdzieś jest postać kluczowa. Człowiek, może kilku ludzi – trzeba się do nich zwrócić. Trafiłem! Mleczarstwem anno 2004 rządził Olsztyn. A w Olsztynie profesor Zbigniew Śmietana, dziekan stosownego wydziału. Nie, to nie żart – profesor okazał się prawdziwym profesorem. To znaczy: rozmawiał jak człowiek, nie ustawiał się do nowego wojowniczo, ba, nawet wskazywał inne źródła pozyskania poważnych tekstów. Nie bardzo natomiast godził się na jedno – opracowywanie nadesłanych materiałów. Zdołaliśmy się jednak umówić, że zanim cokolwiek wpuszczę na łamy nowego wydania pokażę sposób, w jaki „pastwiłem” się nad tekstem. Do nadsyłania tychże udało mi się przekonać również profesor Grażynę Cichosz. Zastrzeżenia te same: przed publikacją ogląd przez  autora zredagowanego tekstu. Udało się! Nikt nie miał pretensji, stwierdzono nawet „może być”. A to w tej branży brzmiało jak największy komplement…

Zima, śnieżny styczeń, nie wolno mi przerwać naturalnego, comiesięcznego cyklu wydawniczego. Tymczasem nie ma ani zespołu, ani studia graficznego, ani drukarni. Teksty z Olsztyna obrabiam sam, nawet składnie to idzie. Potem czekanie na akceptację. Są dwa puste pokoiki i dwa stare komputery. Czarna rozpacz! Pojawia się światełko: grafik poznany przed laty zgadza się wziąć na siebie wszystkie ciężary produkcji magazynu. Ja mu dostarczam teksty, opracowujemy layout (makietę-matkę), on po tygodniu przywozi mi gotowe egzemplarze do redakcji. Warunek mój: stoję nad nim i mam głos decydujący w układzie kolumn, szpalt, fotek. „Zwierzchność” kupuje pomysł, zgadza się na cenę, nie idzie to łatwo, ale jakoś się udaje. Co z zespołem?

Ze zwolnienia lekarskiego wraca dodatkowa pracownica. Radosna jak szczypiorek – jest w ciąży, za kilka miesięcy poród. Interesują ją wyłącznie śpioszki i przebieg porodu. Nie bardzo widzi mi się współpraca, ale też usunąć panienki „się nie da”. Podobno polecona przez „ważnego profesora”, musi zostać. Jak to skontrować? I kim?

Poważna redakcja, chcę, żeby moja była poważna, musi mieć sekretarza redakcji. Proponuję panią, z która miałem już do czynienia w innych tytułach, jest bez pracy. Od razu pyta czy zgodzę się na jeszcze jedną jej znajomą, też już miała do czynienia z prasą. Będzie rodzajem sekretarki. Obie panie z jakichś bliżej nieznanych powodów znajdują uznanie u „dowództwa”, wystawiam im zresztą awansem jak najlepszą opinię. Tak, są niezbędne, tak, potrzebujemy ich, ple, ple, ple.... Ustalamy mniej więcej wewnętrzny zakres obowiązków. Siadam w mniejszym pomieszczeniu, to moje sześciomiesięczne królestwo. Teoretycznie zaczynam rządzić. Praca zaczyna się jak u mleczarzy rano, siódma trzydzieści. Każde wyjście ma być wpisywane do księgi wyjść. Z uzasadnieniem.

W istocie kompletując zespół w ten sposób - wydałem na siebie wyrok. Wkrótce przyjdzie czas egzekucji.

Pierwszy numer nie jest pełną rewolucją, coś trzeba dokończyć z obietnic poprzedników, jakiś tekst musi mieć swój dalszy ciąg. Stara drukarnia nie zamierza rozstać się z szybkimi pieniędzmi zbyt łatwo, w końcu udaje się, ale zdobyłem nowych wrogów. W drugim numerze przechodzimy na druk cyfrowy. Do studia graficznego ciężko wyjechać, uzasadnienia w specjalnym zeszycie nabierają więc barwy i dramatyzmu, na szczęście nie zbywa mi fantazji. Nikt nie chce zrozumieć, że na pół godziny przed zakończeniem pobytu u grafika – i w ogóle godzin pracy - nie będę w tłumie pchał się z Mokotowa na Wolę. Do redakcji przychodzą pierwsze obrobione przeze mnie teksty. Profesor Śmietana zaakceptował. Profesor Cichosz dopuściła. Reszta ulega środowiskowemu parciu. No bo skoro Wszyscy Święci…

Pierwsze zgrzyty. Moja pani sekretarz ni w ząb nie chce pojąć, że jej zdanie nie jest finalne. Dąsa się, obraża, nie rozmawia ze mną. Porozumiewamy się przy pomocy karteczek kładzionych na biurkach. W sąsiednim pokoju siedzą teraz dwie wrogo nastawione baby, czasem wpada trzecia, ta w ciąży. A do redakcji przychodzą pierwsze zaproszenia. Okazuje się, że brać mleczarska prowadzi bogate życie towarzyskie, pardon, życie związane z targami, sympozjami i licho wie czym jeszcze. W każdym razie jak mogłem się przekonać już podczas pierwszego wyjazdu – znają się tu wszyscy, role są ściśle podzielone i o dziwo nie wypadam w tym rankingu źle. Ot, mówią, taki nowy buntowszczik, ale idzie się z nim dogadać, a gazetka żyje i jest coraz bardziej kolorowa… Zaczynam kursować pomiędzy Mazurami, Wisłą, Gdańskiem i dobrej klasy hotelami warszawskimi. Czasem w tle targów pojawia się sam prezes mojego przedsiębiorstwa, czasem wpada były minister, a raz nawet były marszałek sejmu. Sztuka polega na tym, by pstryknąć fotkę prezesa i marszałka, niekoniecznie ładnych dziewczyn na stoisku spółdzielni mleczarskiej z Piątnicy. Robię jedno i drugie – ale dziewczyny idą do archiwum, prezes na trzecia kolumnę, pardon, stronę. Prestiżowa…

Grzmot… Zwiastuje nadchodzącą burzę. Gdzieś w tle pojawia się ploteczka, że coś ten Zarębski za szybko wsiąka w środowisko, może nie powinien tak łatwo przechodzić na ty z niektórymi oficjelami, żadnej pokory, a to źle wróży… Cała firma, to są moi wydawcy, żyje takimi pozornie nieistotnymi informacyjkami, niektórzy się nadymają, inni śmieją, niestety popełniam błąd i nie doceniam wagi tych pocisków. Bo komuś to fraternizowanie się szło trudniej… Bo pośrednikowi między redakcją, a prezesami coś nie pasuje. Może wychyliłem się za bardzo, wylazłem przed orkiestrę? Lepka struktura narasta, zresztą w rytm buntu damskiej części załogi redakcyjnej. Moja zastępczyni dostaje rogów, zaczyna stawiać żądania i rozliczać mnie z wykonanych zadań. Tymczasem zegar przyspiesza i nie bardzo wiadomo, co będzie po upływie sześciu miesięcy podpisanego kontraktu. Stała umowa, czy znowu jakiś wykręt? Struktura magazynu zdążyła już okrzepnąć, mnóstwo rzeczy kiedyś nie do załatwienia idzie teraz automatycznie, bywają chwile, w których wygniatając tyłkiem krzesło po prostu nudzę się, nie ma nic do roboty natychmiastowej, a gadać z tymi cholernymi babami w sąsiednim pokoju nie mam ochoty…

Potem, kończył się właśnie szósty miesiąc, wszystko przyspieszyło. Pisałem podania o stały angaż, bez skutku. Rozmawiałem z prezesem, ale nigdy sam na sam, zawsze ktoś przy tym był i wtrącał swoje pięć groszy. Chyba się w lokalnej polityce zgubiłem z kretesem. Więc pewnego dnia moją zastępczynię mianowano redaktorem naczelnym, za mną nie przedłużono umowy. We współczesnej prasie, wszystko jedno czy ogólnej czy branżowej, ludzie jak ja, których przyjęto po to, by coś naprawili, wylatują bez zbędnych ceregieli. Kiedy reforma i następująca po niej egzekucja dokonają się - firma zaczyna działać jak dawniej,  żywi bezszmerowo kilka rodzin. I jest gites-tenteges, mleko w proszku, tym handlują prezesi, idzie zawsze i na całym swiecie. A czyż nie o to właśnie chodziło?

Nowa pani naczelna… Nie, moim zdaniem wtedy nie  nadawała się do tej roboty. Ale automat wydawniczy już działał, sprawnie, nikt potencjalnego potknięcia nie mógł zauważyć. Wiem, sama wyceniała się znacznie wyżej, niż ja ją. Można więc było obecnym przypisać wszystkie sukcesy – a nieobecni nawet jeśli piszczą gdzieś na poboczu, to cienko. W ramach zmian wystarczyła zmiana koloru tak zwanych belek stron poświęconych ekonomii, ot, kolorowe paski na górze oznaczające obszar tematyczny. Za to widoczne z daleka. Wszyscy podziwiali i pytali: a jakiż to powód tej rewolucji? Moją następczynię uważałem przez kilka miesięcy za zwykłą wredną sukę. Powszechna firmowa opinia była taka, że mnie po prostu sprzedała – i że oni to rozumieją, bo postąpili by tak samo. Pewnie to nie do końca prawda, choć coś na rzeczy jest na pewno. Złość minęła bezpowrotnie, przestało mnie to obchodzić, wyjechałem gdzieś daleko i miałem to za nic. Tak czy inaczej podstawowa rada dla zarządzających choćby dwoma tylko śmieciarzami: nie przyjmujcie do roboty znajomych kobitek! A gdy prezesem Kazik, pośrednikiem Boguś, kasy nie brakuje – to już na pewno tego nie czyńcie! Bo zerżną wam dupę bez litości! I co z tego, że po latach wszystko skończy się dla waszych byłych wrogów prawdziwą ludzką tragedią? Przecież jej nie dekretowaliście, nie było nawet takich życzeń…

Tak to było, tak to pamiętam. Powie ktoś: a cóż to za mała sprawa, jakiś nieznany miesięcznik, jakieś sztuczne problemy, jak to w ogóle można odnosić do problemów dziennikarstwa jako takiego?... Otóż jak najbardziej można - opinie formułowane są także na dole, w konkretnych środowiskach. Branżowe teksty formują w delikatny sposób te ludzkie grupy. Ci odlatują - ci zostają... I to są trwałe opinie, nie podlegają deprecjacji w rytm kłamstw dzienników telewizyjnych. Im bogatsze środowisko - tym jego zdanie więcej waży, a mleczarze akurat nie należą do grupy ubogich... W materii zadań stricte dziennikarskich to właśnie w takich magazynach trzeba wykazywać się polifonicznymi umiejętnościami - od samodzielnego tworzenia tekstów przez sprawności organizatorskie, graficzne, negocjacyjne po handlowe. Ileż to razy właśnie za mleczarskiej kadencji wykonywanego zawodu zazdrościłem dawnemu własnemu cieniowi: wystarczyło przed laty zrealizować zlecone zadanie, napisać dobry i prawdziwy tekst, oddać tym z góry - i spokojnie czekać na druk. W "Przeglądzie" dochodziły do tego zdecydowanie szersze powinności, a każdy następny numer domagał się innych sztuczek tekstowych i graficznych. Współpracowałem z naprawdę dobrym i sprawnym studiem graficznym, oni dbali o mnie, ja dbałem o nich, wykonywaliśmy porządną fachową robotę. Pękło. Ktoś przez dziesięć lat, jakie upłynęły od opowiadanej historii ustabilizował się, okrzepł w zawodzie, zapewne nauczył się nowych rzeczy. Ale osad pozostał... Czy dzisiaj napędza mnie tamta złość? Po stokroć nie. Zwiedziłem później jeszcze kilka ciekawych dziennikarskich zakątków - i to jest już mój kapitał, niezbywalny.

Pytanie brzmi tylko czy to się komuś może jeszcze przydać...

M.Z.



4 komentarze:

Anonimowy pisze...

A czemu to Ci się teraz przypomniało?

M.Z. pisze...

A dlaczego nie? Dobrze, mogę znaleźć inną przyczynę: dziesięciolecie tych wydarzeń. Lepiej?

Anonimowy pisze...

Słuchaj: a kto konkretnie był wydawcą tego tytułu?

M.Z. pisze...

Żadna tajemnica, łatwo sprawdzić:
Przedsiębiorstwo Handlu Zagranicznego Spółdzielni Mleczarskich Lacpol Sp. z o.o. Grupa kapitałowa "Lacpol" zajmuje się skupem mleka, jego przetwórstwem oraz handlem artykułami mleczarskimi. Duże pieniądze, autokratyczny sposób zarządzania, miesięcznik był im potrzebny wyłącznie dla prestiżu - zero zainteresowania wewnętrznymi jego kłopotami, czy zgrzytami na szynach itd. Miałem więc służbowy tytuł redaktora naczelnego, który nic nie znaczył, dla pryncypałów byłem takim samym "gnojarzem", jak dójka pod Łomżą. Opisuję rzecz całą nie dla prywatnej zemsty, ale również po to, by pokazać kto, czym i w jakim zakresie rządził w Polsce AD 2004 i rządzi do dzisiaj. Odsyłam do innych tu zamieszczonych tekstów, w których stawiam tezę, że w istocie nie ma kryzysu dziennikarstwa, jest kryzys wydawców. To oni narzucają struktury organizacyjne redakcji, stanowią wewnętrzne formalne prawa, jak to od lat mówię dziennikarz w chwili podpisania umowy o pracę, wszystko jedno czy stałej czy terminowej, przestaje być dziennikarzem, a staje się podwładnym. Krową, która podczas dojenia ma stać spokojnie i nie pytać co będzie za pół roku. Więc po co w to wchodziłem? Bo do diabła rzeczy nieprzyjemnych nie widać od razu - a zanim się zorientujesz już po tobie. Wzamian miała być względna stabilizacja finansowa, niezłe premie co kwartał i zwykła orka codzienna. Jak to wszystko sumować? No cóż, wybrałem do uprawiana ciężki zawód. Podobno nie ma łatwych...