Właściwie ten tekst miał być niezbyt obszerną reakcją
na maila, dostałem go od kogoś, kto najpierw męczył mnie o tekst związany z
domem, w którym mieszkam, a później skomentował poprzedni felieton. No ale
możliwa odpowiedź rozrosła się i szkoda jej na zwykły komentarz, przecież zgubi
się gdzieś w natłoku tekstów. Podstawowy problem jest taki, że ludzi dziwi
sytuacja, w której ja i moi sąsiedzi znaleźliśmy się – jak piszą – na własne
żądanie. A teraz niby wypłakujemy się publicznie. OTÓŻ TO NIEPRAWDA!!! Własne
żądanie (a może lepiej: wola) owszem, było – ale dotyczyło ZUPEŁNIE INNYCH WARUNKÓW umowy z miastem.
W punkcie startu nikt nie zakładał, że miasto okaże się mega-oszustem i że to
jest gra w znaczone karty z nader sprawnym szulerem.
Przywołam tu tylko niektóre elementy tej
nieszczęsnej gry, sama korespondencja w sprawie to już niezłej objętości
książeczka. I pewnie nikt nie miał by ochoty jej czytać.
Od początku:
zaczęło się wszystko w roku 2000. Od prasowego ogłoszenia o tym, że każdy
mieszkaniec warszawskiej Gminy Centrum, który ma jakieś swoje za małe dla
potrzeb życiowych mieszkanie, wszystko jedno czy kwaterunkowe czy własnościowe
– może zadeklarować zdanie tego lokalu miastu i przystąpienie do PRZETARGU. W
finale można wygrać umowę cywilno-prawną z miastem na zasiedlenie lokalu
dużego, o wysokim standardzie i jak na tamte czasy super-wysokim czynszu 10 zł
za metr kwadratowy (standardowe rzadko kiedy przekraczały poziom 3,20 za m kw.).
Mogliśmy wybierać miedzy Mokotowem i Żoliborzem. Ten drugi natychmiast odpadł.
No wiec najpierw był rekonesans – wybraliśmy się z
żoną obejrzeć to mokotowskie cudo na własne oczy. Zdecydowany ochroniarz
natychmiast wyskoczył nie wiadomo skąd i poinformował nas, że o jakiejkolwiek
próbie oglądania mieszkań możemy zapomnieć, on tu bowiem jest od tego, by ludzi
odpędzać. Dom z zewnątrz wyglądał ślicznie, po prostu znakomicie! Wokół było
cicho i czysto, choć nawet pobieżny ogląd dowodził, że jednak ktoś już tu
mieszka. Pewnie Lepsi – pomyśleliśmy i na tym był koniec kombinowania, w Polsce
zawsze byli jacyś Lepsi i Szybsi. Na Canaletta w Biurze Polityki Lokalowej
wydano nam tylko plany i wszystkie niezbędne do wypełniania „kwitki”. Przy
okazji zapewniając, że to wyjątkowa okazja, miód i malina, zatem w ogóle nie
wiadomo, czy nasze poprzednie 44 metrowe mieszkanie wystarczy, by do przetargu
się dostać. Bo kto da większe ten będzie miał lepszą pozycję przetargową i
prawo wyboru… A jest o co walczyć, mieszkanie wkrótce będą przeznaczone do
wykupu!
Aby nie zanudzać: przetarg, okazało się, że już
DRUGI, wygraliśmy. Druga pozycja na liście, co oznaczało wprost, że jednak te 44 metry to było coś,
reszta oddawała mniej, albo dużo mniej. Dowiedzieliśmy się tego znacznie
później, takie były wtedy czasy, że każdy udawał, iż zdał willę z ogródkiem, a
nie na przykład 18-metrową kawalerkę kwaterunkową na parterze i w paskudnej
okolicy. Albo „wyniośle milczał” – bo podobno wyniosłe milczenie jest dowodem
na Wybitną Inteligencję i Pozycję Społeczną… Gdzieś w pierwszych dniach maja
2001 roku dostałem od miłej pani z Canaletta telefon, że jestem na liście – i
określonego dnia mam się stawić tam i tam, by dokonać wyboru lokalu oraz
podpisać stosowną umowę. Wydanie kluczy ma nastąpić wkrótce.
Te „szybkie” klucze cieszyły nas najbardziej.
Dlaczego? Bo prawda jest taka, że aby
wyremontować zdawane mieszkanie i otrzymać od jego administracji stosowne
zaświadczenie odbioru trzeba było się wyprowadzić do wynajętego lokalu z całym
dobytkiem – i, drobiazg, zainwestować w remont zdawanego potężne pieniądze. Tu
powiem tyle, że ode mnie zażyczono sobie rekonstrukcji elementów pierwotnie
pochodzących jeszcze sprzed II wojny światowej. Były więc awantury, spory,
kłótnie i setki podróży. Za wszystko ktoś musiał płacić i zawsze okazywało się,
że to na mnie popadło. Dobra, w końcu udało się. Pewnego dnia przyjechaliśmy na
Abramowskiego podpisywać umowę. Ale – TO WAŻNE – już wtedy czuliśmy, że nie „dostaliśmy”
mieszkanie, ale że je wytargowaliśmy w zupełnie innych okolicznościach, niż nakaz
czy administracyjna decyzja!
Pokazano nam trzy lokale do wyboru. Każdy o innym
układzie wnętrza. Obejrzeliśmy i mówimy: chcemy TEN! A urzędniczka na to: może
się jeszcze zastanowicie, to nie jest dobry wybór. Nie! Chcemy TEN. Widziałem
iskry w oczach i wyraźny gniew, to tylko utwierdzało mnie w decyzji. Klucze za
trzy dni. Były. Wziąłem. Jakby nie zdając sobie sprawy z faktu, że oto w tej
chwili płacę za TRZY mieszkania: stare zdawane, nowe jeszcze nie objęte w
faktyczne posiadanie i to wynajęte na określony czas, bez prawa przerwania
umowy. Czegóż się jednak ze szczęścia nie robi… Płaciłem i już. Nie widząc
wcale, że w umowie dotyczącej Abramowskiego NIE MA passusu o przyszłym wykupie.
To podobno miał być tylko taki drobiazg legislacyjny…
A potem już tylko mieszkaliśmy. Coś tam
trzeszczało, coś się odklejało albo nie domykało – kto by tam zwracał na to
uwagę. U sąsiadów było znacznie gorzej. Odpadały połacie sufitów, ruszała się
podłoga, ot, polskie „niedoskonałości”. U nas też pewnego dnia zaczęło się. I
wtedy zawitała do drzwi Wysoka Komisja. Oznajmiając, że oto wymieniać będą
wszystkie ceramiczne elementy wyposażenia. Znaczy się kafelki w przedpokoju,
kuchni, łazience i wszędzie tam, gdzie je przyklejono do ścian i podłóg. Patrzyłem
na tych zadowolonych z siebie urzędników z niedowierzaniem: ale po co to macie
czynić? Skąd w ogóle wiecie o jakichś niedoskonałościach w moim mieszkaniu? No
to chodź pan i zobacz. W łazience zaczęli odciągać od ściany wannę. Kafelki jechały
za krawędzią naczynia, po pokonaniu jakiejś tam drogi z hukiem spadły na ziemię
tłukąc się bezpowrotnie. Okazało się, że „zapomniano” przykleić je do ściany.
Mistrzostwo świata, prawda? Zaczął się okres remontowy.
Jak w zasiedlonym i zagospodarowanym już mieszkaniu
wygląda remont generalny, ledwie trzy lata po wprowadzeniu się – nikomu chyba
tłumaczyć nie trzeba. Był przetarg, wygrała jakaś firma typu „krzak”, rano
robotnicy wpadali na chwilę na piwo, potem znikali. Ułożyli jedną wstęgę
kafelków – i wio, do sklepu po zapasy, dzisiaj ważny mecz, będziemy oglądać u
pana.
Niespecjalnie nawet protestowałem, postawiłem jeden warunek: skończycie u
mnie prace remontowe na dobrym poziomie, zaraz potem to oglądanie i wynocha,
mam prawo do normalnego życia! Udało się, może widzieli na twarzy potężną
desperację, może była inna przyczyna, remont trwał stosunkowo krotko. U innych
ciągnął się miesiącami. W tej edycji remontowej – i w następnej, około roku
2008, TEŻ. Bo trzeba Czytelnikom wiedzieć, że dom w zakresie mieszkań
REMONTOWANY BYŁ JUŻ DWA RAZY. W zakresie uszczelnień zewnętrznej części
fundamentów RAZ. W zakresie ocieplenia – TEŻ RAZ, chałupa nie przeszła by
audytów energetycznych narzuconych przez Unię. Co się zmieniło? Nic się nie
zmieniło. Co ma odpadać – odpada. Co ma przeciekać – przecieka. No, może tym z
ostatniego piętra jest cieplej. Zyskiem bezwzględnym jest też to, że po
klatkach nie snują się już tabuny wiecznie pijanych rzekomych rękodzielników…
Tak czy siak w miarę upływu czasu rozmowy o wykupie
naszych cholerycznie drogich lokali po prostu zanikały. Ostatni „rzut na taśmę”
miał miejsce gdzieś około roku 2005, pojawiła się lista, na którą mógł się
wpisywać każdy, kto takiej operacji chciałby dokonać. Nie wiem zbyt dokładnie
od kogo otrzymał ją ówczesny przedstawiciel lokatorów, postać dla mnie ponura i
niekompetentna, podobno od administracji, wiem natomiast, że wkrótce okazało
się to, iż lista choć oficjalna jest nic nie znacząca. I po drugie, że Biuro
Polityki Lokalowej odcina się od myśli sprzedawania czegokolwiek, radzi
siedzieć nam cicho i nie protestować – bo czynsze kosmicznej wysokości i tak są
łaskawe. A mogą być GALAKTYCZNE – zdaniem podpisanej pod pismem Władczyni. To
było rozumowanie, którego sens nie każdy widzi – da się on sprowadzić do
konstatacji, że nie marudźmy z powodu chlapnięcia nas w pysk. Bo i tak
przyłożył nam „ludzki pan” – tylko uderzył i skłamał, a mógł przecież zabić…
Dzisiaj wielkie mieszkanie o czynszu na poziomie
12,08 zł za metr kwadratowy (plus WSZYSTKIE OPŁATY) nie jest mi już do niczego
potrzebne, dzieci wyleciały w świat. Mogę lokal oczywiście zdać – ale co wtedy
mam ze sobą zrobić? Iść pod most? Zastrzelić się? Urzędów to nie obchodzi.
Urzędy uważają – to novum! – że Miasto MUSI GODZIWIE ZARABIAĆ. Musi? Nieprawda!
NIE TAKA JEST ISTOTA DZIAŁANIA WSPÓLNOTY!!!
Czy jedyną sprawczynią słynna Bufetowa? Niestety NIE.
Decyzję o formalnym zakwalifikowaniu naszego domu do innej kategorii „luksusu
mokotowskiego” podjęli radni dzielnicowi, tu oczywiście dominacja PO. Stalinowskie
błądzenia palcem po mapie i przesuwanie ludzi raz tu, raz tam to dzieło tych
właśnie durniów! Jaki skutek? Ponad stówa z każdego lokalu więcej. Im się przyda.
Nas udusi. Ale dla tych dzielnicowych baranów jest dokładnie wszystko jedno czy
zaduszą nas na śmierć w pięć minut, czy tylko w trzy. Dla nich będą dodatkowe
apanaże, premie i poletka żerowe, na których da się utłuc kolejne pieniądze. Że
niby lokatorzy, sklepikarze, właściciele nieruchomości już tego nie wytrzymują?
Kogo to obchodzi… „Uczcij partię czynem – zdechnij przed terminem…” W miejsce
zagłodzonych przyjdą nowi frajerzy. Statystyczne wskaźniki mówią im, że
dzielnica rośnie, powstają coraz to nowe biurowce, więc widać ci „niby duszeni”
jeszcze jakieś pieniądze mają. Że co, że to niby 10 procent populacji w
narodzie, w którym nożyce dochodów rozwarły się już tak bardzo, iż w ogóle nie przypominają
modelowego narzędzia? Koń ma duży łeb – niech się martwi. Oni póki co maja kasę.
Płacą orkiestrze – i ta będzie grać taką melodię, jakiej sponsor od niej
zażąda.
Jeden z blogerów Salonu24 (http://matuzalem.salon24.pl/532887,jest-nam-dobrze-i-dobrze-nam-tak)
opisał to w następujący sposób: „…Na
całym świecie są ludzie nieroztropni i utracjusze. W Polsce też. Na całym
świecie są ludzie szukający łatwego chleba kosztem innych. W Polsce też. Na
całym świecie są ludzie rządzący fatalnie. W Polsce też. Na całym świecie są
przestępcy i zbrodniarze. W Polsce też. Ale – takie mam wrażenie – Polska jest
jednym z nielicznych krajów, gdzie te patologie kwitną, jakby były esencją
gospodarki, polityki, życia społecznego, mają się lepiej niż ludzie porządni,
uczciwi, przyzwoici… Przy czym PATOLOGIA to nie ludzie żyjący w nędzy, tylko
ci, którzy ich do tej nędzy doprowadzają, po dobroci, po prośbie, przemocą,
przymusem, rozbójnictwem, oszustwem, sposobem…”
M.Z.
4 komentarze:
Ani słowa o postulatach - a przecież jakies macie. Jakie?
Owszem, mamy,od lat te same:
1. Dotrzymać słowa i NATYCHMIAST przeznaczyć nasze lokale do wykupu. I to nie na zasadzie "widzimisię" pańci, która domu nawet z daleka nie oglądała, ale rzetelnej oceny stanu technicznego zasobów, z koniecznym uwzględnieniem amortyzacji i realnie istniejących wad.
2. Wykup z dawną bonifikatą, a nie sztucznie podniesioną - i to PIĘCIOKROTNIE.
UZASADNIENIE: możliwość wykupu daje lokatorom szanse na swobodne zadysponowanie swoimi dobrami, miejscem zamieszkania, możliwością poczynienia oszczędności czynszowych. Wbrew teoriom, które usiłowano w nas wmówić na siłę żaden nowy właściciel NIE WYWIEZIE lokalu poza miasto, nadal będzie wpłacał podatki do tej samej miejskiej kasy, a zwolniony lokal obejmą ci, którym jest on potrzebny czy niezbędny - i których stać będzie na to wszystko. Miasto zatem NICZEGO NIE TRACI! DOMAGAMY SIĘ PRZY TYM ZACHOWANIA WSZYSTKICH PRAW LOKATORSKICH, PRZEDE WSZYSTKIM PRAWA PIERWOKUPU! Dopuszczamy również myśl o tym, że wykup możliwy jest tylko wtedy, gdy lokator nie dysponuje innym, na przykład własnościowym lokalem.
O reszcie mógłbym tu godzinami, nie ma sensu. Domagamy się NORMALNOŚCI! Dzisiaj sytuacja jest dla wielu sąsiadów taka, że niepewność ogranicza wybór, decyzje, paraliżuje realizację planów życiowych, w końcu nosi znamiona przymuszania obywateli do niekorzystnego rozporządzania swoim mieniem. A to dotyka już zagrożeń opisanych kodeksowo...
Jakim swoim mieniem? To przecież nie jest jeszcze wasze...
Już widzę, że nie piszesz po to, by zaspokoić swoją ciekawość czy choćby poszerzyć wiedzę - ale by dowalić, uszczypnąć, przypierniczyć się do czegoś. A wystarczyło by czytać ze zrozumieniem. Gdzie niby napisałem, że mieszkanie to moja własność? Rzecz w tym, że wpychając mnie podstępem w zasadzkę, do dzisiejszego worka, spowodowano konieczność ponoszenie horrendalne wysokich świadczeń BEZ MOŻLIWOŚCI WYBORU INNEJ DROGI. Rozumiesz? Bo jeśli nie - powiem to jeszcze jaśniej: ktoś zaciągający w banku kredyt mieszkaniowy może powiedzieć, że jego koszta miesięcznej obsługi wszystkiego, co wiąże się z mieszkaniem są mniej więcej porównywalne. Zgadza się, miesięcznie płaci pewnie takie same pieniądze. Tyle że on może DECYDOWAĆ - a ja nie. On swoje prawa może cedować, kredyt przepisać na inna osobę i jutro zamieszkać na przykład we Wrocławiu. I to jest ta różnica! Ja mam płakać i płacić. No i jeszcze pogodzić się z myślą, że gdyby nawet wykup został zadekretowany, to za lokal wyceniony na powiedzmy 200 tysięcy złotych stary mokotowski komuch (a tych wokół nie brakuje) zapłacił kiedyś 20 tysięcy - a ja będę musiał wyskrobać 100 tysięcy. Teraz wszystko jasne?
Prześlij komentarz