czwartek, 19 września 2013

KTO KOGO I KIEDY



 Właściwie ten tekst miał być niezbyt obszerną reakcją na maila, dostałem go od kogoś, kto najpierw męczył mnie o tekst związany z domem, w którym mieszkam, a później skomentował poprzedni felieton. No ale możliwa odpowiedź rozrosła się i szkoda jej na zwykły komentarz, przecież zgubi się gdzieś w natłoku tekstów. Podstawowy problem jest taki, że ludzi dziwi sytuacja, w której ja i moi sąsiedzi znaleźliśmy się – jak piszą – na własne żądanie. A teraz niby wypłakujemy się publicznie. OTÓŻ TO NIEPRAWDA!!! Własne żądanie (a może lepiej: wola) owszem, było – ale dotyczyło ZUPEŁNIE INNYCH WARUNKÓW umowy z miastem. W punkcie startu nikt nie zakładał, że miasto okaże się mega-oszustem i że to jest gra w znaczone karty z nader sprawnym szulerem.
 
Przywołam tu tylko niektóre elementy tej nieszczęsnej gry, sama korespondencja w sprawie to już niezłej objętości książeczka. I pewnie nikt nie miał by ochoty jej czytać.

 Od początku: zaczęło się wszystko w roku 2000. Od prasowego ogłoszenia o tym, że każdy mieszkaniec warszawskiej Gminy Centrum, który ma jakieś swoje za małe dla potrzeb życiowych mieszkanie, wszystko jedno czy kwaterunkowe czy własnościowe – może zadeklarować zdanie tego lokalu miastu i przystąpienie do PRZETARGU. W finale można wygrać umowę cywilno-prawną z miastem na zasiedlenie lokalu dużego, o wysokim standardzie i jak na tamte czasy super-wysokim czynszu 10 zł za metr kwadratowy (standardowe rzadko kiedy przekraczały poziom 3,20 za m kw.). Mogliśmy wybierać miedzy Mokotowem i Żoliborzem. Ten drugi natychmiast odpadł.

No wiec najpierw był rekonesans – wybraliśmy się z żoną obejrzeć to mokotowskie cudo na własne oczy. Zdecydowany ochroniarz natychmiast wyskoczył nie wiadomo skąd i poinformował nas, że o jakiejkolwiek próbie oglądania mieszkań możemy zapomnieć, on tu bowiem jest od tego, by ludzi odpędzać. Dom z zewnątrz wyglądał ślicznie, po prostu znakomicie! Wokół było cicho i czysto, choć nawet pobieżny ogląd dowodził, że jednak ktoś już tu mieszka. Pewnie Lepsi – pomyśleliśmy i na tym był koniec kombinowania, w Polsce zawsze byli jacyś Lepsi i Szybsi. Na Canaletta w Biurze Polityki Lokalowej wydano nam tylko plany i wszystkie niezbędne do wypełniania „kwitki”. Przy okazji zapewniając, że to wyjątkowa okazja, miód i malina, zatem w ogóle nie wiadomo, czy nasze poprzednie 44 metrowe mieszkanie wystarczy, by do przetargu się dostać. Bo kto da większe ten będzie miał lepszą pozycję przetargową i prawo wyboru… A jest o co walczyć, mieszkanie wkrótce będą przeznaczone do wykupu!

Aby nie zanudzać: przetarg, okazało się, że już DRUGI, wygraliśmy. Druga pozycja na liście, co oznaczało wprost, że jednak te 44 metry to było coś, reszta oddawała mniej, albo dużo mniej. Dowiedzieliśmy się tego znacznie później, takie były wtedy czasy, że każdy udawał, iż zdał willę z ogródkiem, a nie na przykład 18-metrową kawalerkę kwaterunkową na parterze i w paskudnej okolicy. Albo „wyniośle milczał” – bo podobno wyniosłe milczenie jest dowodem na Wybitną Inteligencję i Pozycję Społeczną… Gdzieś w pierwszych dniach maja 2001 roku dostałem od miłej pani z Canaletta telefon, że jestem na liście – i określonego dnia mam się stawić tam i tam, by dokonać wyboru lokalu oraz podpisać stosowną umowę. Wydanie kluczy ma nastąpić wkrótce.

Te „szybkie” klucze cieszyły nas najbardziej. Dlaczego? Bo prawda jest  taka, że aby wyremontować zdawane mieszkanie i otrzymać od jego administracji stosowne zaświadczenie odbioru trzeba było się wyprowadzić do wynajętego lokalu z całym dobytkiem – i, drobiazg, zainwestować w remont zdawanego potężne pieniądze. Tu powiem tyle, że ode mnie zażyczono sobie rekonstrukcji elementów pierwotnie pochodzących jeszcze sprzed II wojny światowej. Były więc awantury, spory, kłótnie i setki podróży. Za wszystko ktoś musiał płacić i zawsze okazywało się, że to na mnie popadło. Dobra, w końcu udało się. Pewnego dnia przyjechaliśmy na Abramowskiego podpisywać umowę. Ale – TO WAŻNE – już wtedy czuliśmy, że nie „dostaliśmy” mieszkanie, ale że je wytargowaliśmy w zupełnie innych okolicznościach, niż nakaz czy administracyjna decyzja!

Pokazano nam trzy lokale do wyboru. Każdy o innym układzie wnętrza. Obejrzeliśmy i mówimy: chcemy TEN! A urzędniczka na to: może się jeszcze zastanowicie, to nie jest dobry wybór. Nie! Chcemy TEN. Widziałem iskry w oczach i wyraźny gniew, to tylko utwierdzało mnie w decyzji. Klucze za trzy dni. Były. Wziąłem. Jakby nie zdając sobie sprawy z faktu, że oto w tej chwili płacę za TRZY mieszkania: stare zdawane, nowe jeszcze nie objęte w faktyczne posiadanie i to wynajęte na określony czas, bez prawa przerwania umowy. Czegóż się jednak ze szczęścia nie robi… Płaciłem i już. Nie widząc wcale, że w umowie dotyczącej Abramowskiego NIE MA passusu o przyszłym wykupie. To podobno miał być tylko taki drobiazg legislacyjny…

A potem już tylko mieszkaliśmy. Coś tam trzeszczało, coś się odklejało albo nie domykało – kto by tam zwracał na to uwagę. U sąsiadów było znacznie gorzej. Odpadały połacie sufitów, ruszała się podłoga, ot, polskie „niedoskonałości”. U nas też pewnego dnia zaczęło się. I wtedy zawitała do drzwi Wysoka Komisja. Oznajmiając, że oto wymieniać będą wszystkie ceramiczne elementy wyposażenia. Znaczy się kafelki w przedpokoju, kuchni, łazience i wszędzie tam, gdzie je przyklejono do ścian i podłóg. Patrzyłem na tych zadowolonych z siebie urzędników z niedowierzaniem: ale po co to macie czynić? Skąd w ogóle wiecie o jakichś niedoskonałościach w moim mieszkaniu? No to chodź pan i zobacz. W łazience zaczęli odciągać od ściany wannę. Kafelki jechały za krawędzią naczynia, po pokonaniu jakiejś tam drogi z hukiem spadły na ziemię tłukąc się bezpowrotnie. Okazało się, że „zapomniano” przykleić je do ściany. Mistrzostwo świata, prawda? Zaczął się okres remontowy.
 
Jak w zasiedlonym i zagospodarowanym już mieszkaniu wygląda remont generalny, ledwie trzy lata po wprowadzeniu się – nikomu chyba tłumaczyć nie trzeba. Był przetarg, wygrała jakaś firma typu „krzak”, rano robotnicy wpadali na chwilę na piwo, potem znikali. Ułożyli jedną wstęgę kafelków – i wio, do sklepu po zapasy, dzisiaj ważny mecz, będziemy oglądać u pana. 

Niespecjalnie nawet protestowałem, postawiłem jeden warunek: skończycie u mnie prace remontowe na dobrym poziomie, zaraz potem to oglądanie i wynocha, mam prawo do normalnego życia! Udało się, może widzieli na twarzy potężną desperację, może była inna przyczyna, remont trwał stosunkowo krotko. U innych ciągnął się miesiącami. W tej edycji remontowej – i w następnej, około roku 2008, TEŻ. Bo trzeba Czytelnikom wiedzieć, że dom w zakresie mieszkań REMONTOWANY BYŁ JUŻ DWA RAZY. W zakresie uszczelnień zewnętrznej części fundamentów RAZ. W zakresie ocieplenia – TEŻ RAZ, chałupa nie przeszła by audytów energetycznych narzuconych przez Unię. Co się zmieniło? Nic się nie zmieniło. Co ma odpadać – odpada. Co ma przeciekać – przecieka. No, może tym z ostatniego piętra jest cieplej. Zyskiem bezwzględnym jest też to, że po klatkach nie snują się już tabuny wiecznie pijanych rzekomych rękodzielników…

Tak czy siak w miarę upływu czasu rozmowy o wykupie naszych cholerycznie drogich lokali po prostu zanikały. Ostatni „rzut na taśmę” miał miejsce gdzieś około roku 2005, pojawiła się lista, na którą mógł się wpisywać każdy, kto takiej operacji chciałby dokonać. Nie wiem zbyt dokładnie od kogo otrzymał ją ówczesny przedstawiciel lokatorów, postać dla mnie ponura i niekompetentna, podobno od administracji, wiem natomiast, że wkrótce okazało się to, iż lista choć oficjalna jest nic nie znacząca. I po drugie, że Biuro Polityki Lokalowej odcina się od myśli sprzedawania czegokolwiek, radzi siedzieć nam cicho i nie protestować – bo czynsze kosmicznej wysokości i tak są łaskawe. A mogą być GALAKTYCZNE – zdaniem podpisanej pod pismem Władczyni. To było rozumowanie, którego sens nie każdy widzi – da się on sprowadzić do konstatacji, że nie marudźmy z powodu chlapnięcia nas w pysk. Bo i tak przyłożył nam „ludzki pan” – tylko uderzył i skłamał, a mógł przecież zabić…

Dzisiaj wielkie mieszkanie o czynszu na poziomie 12,08 zł za metr kwadratowy (plus WSZYSTKIE OPŁATY) nie jest mi już do niczego potrzebne, dzieci wyleciały w świat. Mogę lokal oczywiście zdać – ale co wtedy mam ze sobą zrobić? Iść pod most? Zastrzelić się? Urzędów to nie obchodzi. Urzędy uważają – to novum! – że Miasto MUSI GODZIWIE ZARABIAĆ. Musi? Nieprawda! NIE TAKA JEST ISTOTA DZIAŁANIA WSPÓLNOTY!!!

Czy jedyną sprawczynią słynna Bufetowa? Niestety NIE. Decyzję o formalnym zakwalifikowaniu naszego domu do innej kategorii „luksusu mokotowskiego” podjęli radni dzielnicowi, tu oczywiście dominacja PO. Stalinowskie błądzenia palcem po mapie i przesuwanie ludzi raz tu, raz tam to dzieło tych właśnie durniów! Jaki skutek? Ponad stówa z każdego lokalu więcej. Im się przyda. Nas udusi. Ale dla tych dzielnicowych baranów jest dokładnie wszystko jedno czy zaduszą nas na śmierć w pięć minut, czy tylko w trzy. Dla nich będą dodatkowe apanaże, premie i poletka żerowe, na których da się utłuc kolejne pieniądze. Że niby lokatorzy, sklepikarze, właściciele nieruchomości już tego nie wytrzymują? Kogo to obchodzi… „Uczcij partię czynem – zdechnij przed terminem…” W miejsce zagłodzonych przyjdą nowi frajerzy. Statystyczne wskaźniki mówią im, że dzielnica rośnie, powstają coraz to nowe biurowce, więc widać ci „niby duszeni” jeszcze jakieś pieniądze mają. Że co, że to niby 10 procent populacji w narodzie, w którym nożyce dochodów rozwarły się już tak bardzo, iż w ogóle nie przypominają modelowego narzędzia? Koń ma duży łeb – niech się martwi. Oni póki co maja kasę. Płacą orkiestrze – i ta będzie grać taką melodię, jakiej sponsor od niej zażąda.

Jeden z blogerów Salonu24 (http://matuzalem.salon24.pl/532887,jest-nam-dobrze-i-dobrze-nam-tak) opisał to w następujący sposób: „…Na całym świecie są ludzie nieroztropni i utracjusze. W Polsce też. Na całym świecie są ludzie szukający łatwego chleba kosztem innych. W Polsce też. Na całym świecie są ludzie rządzący fatalnie. W Polsce też. Na całym świecie są przestępcy i zbrodniarze. W Polsce też. Ale – takie mam wrażenie – Polska jest jednym z nielicznych krajów, gdzie te patologie kwitną, jakby były esencją gospodarki, polityki, życia społecznego, mają się lepiej niż ludzie porządni, uczciwi, przyzwoici… Przy czym PATOLOGIA to nie ludzie żyjący w nędzy, tylko ci, którzy ich do tej nędzy doprowadzają, po dobroci, po prośbie, przemocą, przymusem, rozbójnictwem, oszustwem, sposobem…

M.Z.

 

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Ani słowa o postulatach - a przecież jakies macie. Jakie?

M.Z. pisze...

Owszem, mamy,od lat te same:
1. Dotrzymać słowa i NATYCHMIAST przeznaczyć nasze lokale do wykupu. I to nie na zasadzie "widzimisię" pańci, która domu nawet z daleka nie oglądała, ale rzetelnej oceny stanu technicznego zasobów, z koniecznym uwzględnieniem amortyzacji i realnie istniejących wad.
2. Wykup z dawną bonifikatą, a nie sztucznie podniesioną - i to PIĘCIOKROTNIE.

UZASADNIENIE: możliwość wykupu daje lokatorom szanse na swobodne zadysponowanie swoimi dobrami, miejscem zamieszkania, możliwością poczynienia oszczędności czynszowych. Wbrew teoriom, które usiłowano w nas wmówić na siłę żaden nowy właściciel NIE WYWIEZIE lokalu poza miasto, nadal będzie wpłacał podatki do tej samej miejskiej kasy, a zwolniony lokal obejmą ci, którym jest on potrzebny czy niezbędny - i których stać będzie na to wszystko. Miasto zatem NICZEGO NIE TRACI! DOMAGAMY SIĘ PRZY TYM ZACHOWANIA WSZYSTKICH PRAW LOKATORSKICH, PRZEDE WSZYSTKIM PRAWA PIERWOKUPU! Dopuszczamy również myśl o tym, że wykup możliwy jest tylko wtedy, gdy lokator nie dysponuje innym, na przykład własnościowym lokalem.
O reszcie mógłbym tu godzinami, nie ma sensu. Domagamy się NORMALNOŚCI! Dzisiaj sytuacja jest dla wielu sąsiadów taka, że niepewność ogranicza wybór, decyzje, paraliżuje realizację planów życiowych, w końcu nosi znamiona przymuszania obywateli do niekorzystnego rozporządzania swoim mieniem. A to dotyka już zagrożeń opisanych kodeksowo...

Anonimowy pisze...

Jakim swoim mieniem? To przecież nie jest jeszcze wasze...

M.Z. pisze...

Już widzę, że nie piszesz po to, by zaspokoić swoją ciekawość czy choćby poszerzyć wiedzę - ale by dowalić, uszczypnąć, przypierniczyć się do czegoś. A wystarczyło by czytać ze zrozumieniem. Gdzie niby napisałem, że mieszkanie to moja własność? Rzecz w tym, że wpychając mnie podstępem w zasadzkę, do dzisiejszego worka, spowodowano konieczność ponoszenie horrendalne wysokich świadczeń BEZ MOŻLIWOŚCI WYBORU INNEJ DROGI. Rozumiesz? Bo jeśli nie - powiem to jeszcze jaśniej: ktoś zaciągający w banku kredyt mieszkaniowy może powiedzieć, że jego koszta miesięcznej obsługi wszystkiego, co wiąże się z mieszkaniem są mniej więcej porównywalne. Zgadza się, miesięcznie płaci pewnie takie same pieniądze. Tyle że on może DECYDOWAĆ - a ja nie. On swoje prawa może cedować, kredyt przepisać na inna osobę i jutro zamieszkać na przykład we Wrocławiu. I to jest ta różnica! Ja mam płakać i płacić. No i jeszcze pogodzić się z myślą, że gdyby nawet wykup został zadekretowany, to za lokal wyceniony na powiedzmy 200 tysięcy złotych stary mokotowski komuch (a tych wokół nie brakuje) zapłacił kiedyś 20 tysięcy - a ja będę musiał wyskrobać 100 tysięcy. Teraz wszystko jasne?