czwartek, 21 sierpnia 2008

Krajobraz po bitwie z rozumem

Obejrzałem dzisiaj pomieszczenia zajmowane przez ochroniarzy w naszym domu. Dokładniej: stan, w jakim owe pomieszczenia pozostawili dzielni stróże z firmy „Juwentus”. Szczerze mówiąc, a nie jestem „obrzydliwy” – chce się wymiotować na sam widok, nie wspominam tu o efektach zapachowych, nie da się ich przekazać dosłownie na piśmie, zresztą i dobrze. Tak zwana szatnia, w której ochrona winna zmieniać ubrania cywilne na służbowe nie nadaje się do użytku nawet po tych kilku tygodniach prób, jakie obecna ekipa przeprowadza z wietrzeniem i spryskiwaniem ścian preparatami anty-smrodowymi.

Jak nisko może upaść człowiek? Tak, wiem, retoryka, upaść można nieskończenie głęboko, żal do świata za winy prawdziwe i urojone plus opary gorzały znieczulają skuteczniej, niż współczesna medycyna. Kto do tego doprowadził? Czyżby bandą śmierdzących leni i nieudaczników nikt z ich dowództwa się nie interesował? Okazuje się, że po raz kolejny kolejna firma potraktowała nasz dom jako miejsce zesłania paru ludzkich dewiantów (a może to tylko jeden?) – i gdyby nie śmierć jednego z nich, nigdy zresztą lokatorom nie wyjaśniona, znosilibyśmy spokojnie tę firmę co najmniej do stycznia roku następnego. A kto wie czy nie dłużej – „Juwentus” wystartował w kolejnym przetargu i przegrał o włos. Powinien rzecz jasna przegrać SROMOTNIE – ale gdy administrator czy organizator przetargów patrzy wyłącznie w dokumenty, a wizje lokalne uznaje za czyn zbędny dzieje się tak, jak się działo. No i jest jeszcze wytłumaczenie ostateczne: zamówienia publiczne. Wygrywa nie najlepszy, ale najmarniejszy i najtańszy. Nikt nikogo nie pyta czy płatnik chce mieć w ochronie bandę śmierdzących i niesprawnych dziadów… Płatnik jak wiadomo ma podstawowy obowiązek – płacić.

Czy poruszaliśmy problem ochrony? Owszem. Poruszały go obydwie organizacje lokatorskie. Były oficjalne i prywatne pisma. I była woda w ustach adresatów tych pism. Ile forsy poszło w błoto? Nikt nie wie. Publiczne to jakby niczyje… Gdybyśmy mieli wspólnotę lokatorską pijak i śmierdziel nie zagrzał by u nas miejsca dłużej, jak dwie służby. I czy to nie jest aby przyczynek do rozmowy o marnotrawstwie, jakiemu podlega wszystko, co nie wykupione?

M.Z.

piątek, 15 sierpnia 2008

Stronniczy sierpniowy przegląd "dokumentów"

Na konkurencyjnej stronie odpowiedź na pismo, o którym było tyle słów miesiąc i półtora miesiąca temu. Jak to już pisałem dokument wysłany przez naszą lokatorkę-reprezentantkę uważam za merytorycznie słuszny. Także dzisiaj. O odpowiedzi powiem w tym miejscu tyle, że mętna, ale już nie tak napastliwa. Zaprasza do prowadzenia dialogu w urzędniczym stylu, co jest oczywiście pułapką. Podobnie jak analizowanie punkt po punkcie tego, co w odpowiedzi JEST. To też pułapka. Moim zdaniem ważniejsze to, czego w odpowiedzi NIE MA. Nie ma ani słowa o prawach samorządnych gmin do ustalania praw, jakie uznają za słuszne – nawet jeśli zdaniem jednostki nadrzędnej (Miasto Warszawa) wprowadza to tak rzekomo nie lubiany przez urzędników chaos. Nie ma ani słowa o statutowych obowiązkach gmin wobec obywateli, działalność komercyjna akurat do fundamentalnych w tym ujęciu nie należy, a pismo „raczy” o tym zapominać. Zapewne licząc na to, że normalny obywatel nie czyta przed snem samorządowych podstaw w wydaniu dla sennych i leniwych.

Co dalej? Niestety powrót do mojej teorii. Podobne treści (co w odpowiedzi) rozbija ona już na początku twierdzeniem, że w chwili podpisywania umowy najmu wobec każdego lokatora dokonano oszustwa, podstawiając mu towar pokrętny prawnie, marny, wcale nie komercyjny, popadający w ruinę co roku bardziej i bardziej. Więc należy pisać, wskazywać, fotografować i składać zażalenia. Każdego miesiąca, roku, ba, każdego dnia, w którym wystąpi nowa usterka. Oczywiście ktoś to najpierw musi przyjąć do wiadomości, następnie inteligentnie i konsekwentnie realizować. Ale… Na tamtej stronie to już nie moja działka.

A nadęte urzędy były w Polsce zawsze, zawsze też wydawało im się, iż produkują dokumenty głęboko słuszne, kompletne i zamknięte. W ostatnim swoim felietonie Stanisław Michalkiewicz pisze o tym tak:

„…apel o udzielenie Gruzji pomocy przypomina popularne w sferach kupieckich telegramy, kiedy Poczta Polska zwolniła z opłat depesze związane z akcją ratowania ekipy generała Nobile, która nieoczekiwanie wylądowała na zamarzniętym Oceanie Lodowatym: „Panie Piperman, pan jedź na ratunek generałowi Nobile, a jak pan nie możesz, to przyślij mnie pan te zamówione dziesięć tuzinów koszul”.”

M.Z.

niedziela, 3 sierpnia 2008

Divide et impera, czyli darmowy kurs języków obcych dla władców i biznesmenów

Divide et impera to przekładając z łaciny na polski: dziel i rządź. Skłócaj ze sobą przeciwników, dolewaj oliwy do ognia, kręć i kombinuj tak, byś nawet jako słabszy wyszedł na swoje. Właściwie dalej należało by dopowiedzieć, że ten, który rządzi jest po prostu władcą. Chcesz mieć władzę nad innymi? To uprzykrzaj im życie, stawiaj bariery, zapory, twórz nieżyciowe przepisy, wytyczaj idiotyczne szlaki i ścieżki. Że niby znienawidzą Cię? Ano znienawidzą! Tylko cóż to władcę obchodzi…

Giełda samochodowa na Żeraniu ma dwa wejścia. Pierwsze od strony oficjalnych, płatnych parkingów przy ulicy Płochocińskiej. Drugie od strony zaplecza. Obydwa miejsca postojowe niestrzeżone, z tą tylko różnicą, że oficjalne płatne prawie dychę. Przytomni zajeżdżają zatem od tyłu. I władze giełdy, żyjące zresztą z gości, którzy ją odwiedzają, postanowiły połowę tych niesfornych podszkolić w sztuce przetrwania. Zaplecze odgradzane jest blokami betonowymi, zasiekami z drutu kolczastego i stalowymi prętami zbrojeniowymi wbitymi w ziemię. Teoretycznie nikt nie ma prawa się prześliznąć. Ale co niedziela jakoś tak się dzieje, że już około szóstej rano betonowe klocki niesione niewidzialną ręką odsuwają się na bok, niektóre pręty „nieznani sprawy” wyrywają z korzeniami, w błocie cieknącej z pobliskiej toalety pojawiają się drewniane kładki ze znalezionych przez kogoś szczątków płytek chodnikowych, dykty i tekturowych opakowań.

Słowem: narobił się ten giełdowy władca, narobił, a i tak dał dupy. Wniosek z tego taki, że rozkazy należy jednak wydawać przytomnie, komu trzeba i kiedy trzeba. Czy wiecie Państwo, że tę wiedzę można było zdobyć nie pijąc piwa od siódmego roku życia, tylko czytając literaturę dziecięcą? Tak, tak, w „Małym Księciu” Antoine’a de Saint Exupere’ego występuje ważna dla wszystkich potencjalnych władców postać Króla, który dzięki własnemu rozsądkowi i zupełnie bez magii potrafił wydawać rozkazy Słońcu. Rozsądny ów władca rozkaz „Wzejdź” wydawał po prostu o świcie. „Zachodź” – o zachodzie. Złoty dysk nie tylko słuchał go w skupieniu – Król nie tracił wobec poddanych ani grama swego wrodzonego majestatu…

Zabawę z betonem uprawia również „dyrektor” administracyjny domu, w którym moja firma wynajmuje pomieszczenia. Otóż postanowił on centrum miasta (niemal naprzeciw Dworca Centralnego) uczynić oazą spokoju, świeżego powietrza i harmonii spacerujących przed południem par. Oczywiście przeszkadzają mu w tym zbożnym dziele właściciele samochodów. Odważają się otóż ci barbarzyńcy jeździć swymi pojazdami, ba, nawet parkować je w miejscu, które Jaśnie Panu Dyrektorowi pasuje jako pasaż dla pieszych i wychodek dla psów. Miejsce nie podlega dyrektorskiej jurysdykcji, ale to przecież duperela, myśl o powodowaniu zachowaniem innych jest tak przemożna, że wręcz nie można się opanować… W związku z tym dureń ten barabancki postawił w miejscach, którymi zmotoryzowani poruszali się przedtem kilka betonowych koszy. Nic się nie przemknie! Czy aby na pewno? Bo przemyka się jednak, każdego dnia i bez końca. Homo sovieticus sponiewierany? Nie wiem. Morda zadowolona z siebie jak przedtem, więc może do rozumu nic nie dotarło. Do rozmu? Co tez ja głupi gadam…

A na giełdzie jak na giełdzie: nadal dominuje podstawowe pytanie „Za ile i dlaczego tak drogo?” No cóż, jak zwykle „za pół ceny”, a „drogo, bo to luksus dla wybranych ekspertów”. I któż potrafi oprzeć się magii tego fundamentalnego w interesach dialogu?

Marek Zarębski