O ludziach, ludzkich i diabelskich sprawach - i wszystkim o czym chcę coś powiedzieć. M.Z. to Marek Zarębski. Strona zawiera treści ujęte w formę słowa pisanego. Wszelkie zatem pretensje przyjmuję również TYLKO W TEJ FORMIE!
poniedziałek, 7 maja 2012
Wyznania teoretyka
Tytuł nie wziął się znikąd: faktycznie teoretycznie jestem… teoretykiem. Literatury. Prawdę mówiąc wydział polonistyki wyposażając mnie kiedyś w ten tytuł na bazie stosownej pracy popełnił kardynalny błąd rozrzutności. Nigdy z wyuczonych narzędzi oglądu czy analizy tekstów literackich nie korzystałem, wybrałem inny zawód, gdzieś podświadomie uznając wspomniane narzędzia albo za nieprzydatne, albo po prostu bałamutne. Okres pobytu na ukierunkowanych już ostatnich latach studiów pokazał jedno: jak gorączkowo młodzi adepci wiedzy literaturoznawczej poszukują nowych obszarów eksploracji. Wyrywają starszym maleńkie, z reguły nieurodzajne poletka kamienistej gleby. Sieją tam jakieś tajemnicze ingrediencje i czekają latami co też z nich wykiełkuje. Może jakie potężne drzewo nowej wiedzy? Z pewnym zażenowaniem przyznaję, że sam tak uczyniłem, teoria była tak arogancko nowa (ale nie o odmieńcach!), iż promotorzy nie bardzo wiedząc co z całością uczynić wycenili ja maksymalnie wysoko - i serdecznie na pożegnanie pomachali autorowi. Uniwersytecką, źle płatną asystenturę objęła koleżanka, która miała zwyczaj nie wychylać się aż tak bardzo…
Co było później? Formalne zawalenie się w Polsce teorii lewackich, przez pryzmat których starano się oglądać wszystko, co weszło w starcze oczka „socjalistycznie zasłużonych dla nauki” - nie przyniosło niestety narodzin nowych, ożywczych prądów umysłowych. A już o prawicowym ich skrzywieniu nie było co marzyć! Zmiany okazały się kosmetyczne, nadto przeprowadzone niechlujnie: „społeczną rolę literatury” zastąpioną „wydźwiękiem obywatelskim i patriotycznym”, co było czystą fikcją, bo nałożone na ostro promowaną przez żydów nienawiść do patriotyzmu jako takiego spowodowało, że mało kto chciał się babrać w działaniach nie uznanych przez salon. A Salony przez tę nację były zdominowane… Ośrodki akademickie jeszcze bardziej. W pewnym sensie trudno się dziwić, że młody człowiek idąc na jakąś uczelnię, a później podejmując na niej pracę naukową liczy na osobisty sukces i awans, a nie towarzyski i zawodowy ostracyzm… Sukces czy satysfakcja to nawóz osobistego wzrostu i dobrego samopoczucia. Na tym rośnie dalej poczucie przydatności, umiejętność radzenia sobie z zadaniami, które przedtem wydawały się niemożliwe do realizacji. No ale co ja tam będę opowiadał rzeczy, o których wie i dziecko – jeszcze jaki niedospany psycholog udowodni mi zaraz, że projektuję własne marzenia w obszar, „o którym jako tworze niezwykle konsystentnym nie mam bladego pojęcia”… Z drugiej strony chciałoby się powiedzieć, że młody człowiek pozostając na uczelni jako jej pracownik nie powinien tak od razu cechować się daleko posuniętym konformizmem… Mówię tu o polskich uczelniach, innych po prostu nie znam.
Po pozornie przełomowej dacie 1989 roku młodym poszukiwaczom rychło przyszły na ratunek zagraniczne ośrodki lewactwa wszelkiej maści. Znaczna ich część okazała się ukryta w USA. Oczywiście w pierwszym planie chodzi o miejsce, w którym badało się wszelkie komplikacje natury ludzkiej (prawda jak to ładnie brzmi dla badacza?) i w którym owe „badania” nie spotkały się z odrzuceniem, którego dostąpili doktrynerzy klasycznie socjalistyczni w Europie. W istocie akceptacja dla dewiacji wszelkiej maści okazała się doskonałym nośnikiem dla wprowadzenia w krwiobieg para-naukowy treści, które ludziom żyjącym w PRL-u zdały by się z góry podejrzane, ba, niektórzy odrzucili by je nie wnikając w meritum. O co chodzi? W skrócie o to, że byli lewaccy doktrynerzy nie mogąc już dalej udawać, że są reprezentantami świata pracy musieli znaleźć sobie zastępczy obiekt adoracji i oczywiście wyzysku. Padło na nieszczęsnych pedałów, lesbijki, transwestytów i wszelkiej maści odmieńców fizycznych i psychicznych. Istnieli zawsze. Zawsze byli marginesem. Pewnego dnia stali się nową wymuszoną „normą”. Ruszyła cała machina propagandowa, każdy wypreparowany z otoczenia dewiant, nieudacznik, człek pozbawiony klasycznej identyfikacji płciowej (a może tylko socjalnej?) był dla owych prądów myślowych cennym nabytkiem. Co lata całe kryło się w zaciszu prywatności, zakątków duszy i umysłu, zadymionych pokojach i pozostałościach po alkoholowych imprezach – pewnego dnia ruszyło na łamy naukowych rozważań, później na ulice i przewoźne platformy, podobne do tych z brazylijskich karnawałów. Nowe pierwiastki odkryto w starych tekstach. Pożądane zachowania u zapomnianych już autorów. Rozpoczęło się najdziwniejsze święto rozkodowywania ponoć nieznanych wcześniej czy ukrytych znaczeń, przydawania im nowej rangi, mianowania ich czymś godnym manifestowania czy świętowania. Bo też w istocie uruchomiono coś, co wiele lat wcześniej określono mianem karnawalizacji. Stanu przejściowego, bytu w pewnym sensie postawionego na głowie i jednorazowego. Rozciągnięto jego ramy, czas trwania. Później godzien był już poważnych badań i dysertacji. Wielu obserwatorów tego zdarzenia wyraża opinię, że nigdy dewiacjom nie poświęcono tyle uwagi, co podczas tej para-naukowej kampanii. I że ilość pary, która winna w swej istocie napędzać tłoki naukowego postępu poszła w całości w gwizdek. Niestety w niektórych środowiskach od tej właśnie pory facet przebierający się za cycatą śpiewaczkę czy baba udająca kulturystę stali się nie tyle normą (tego nie udało się jednak osiągnąć!) co w pewnym sensie towarzyskim obowiązkiem. Salony uzyskały naukową rangę bytu…
A może to jednak mylny trop, może plemionom prymitywnym, odseparowanym od współczesności miejscem i sposobem życia poświęcano podobną ilość uwagi? Niestety nie. Odmienność seksualna i jakoby wynikająca z niej zaburzona identyfikacja miejsca w grupie ludzkiej okazały się na tyle atrakcyjne, że godne dalszych para-naukowych wysiłków. Doskonale to wszystko korespondowało z narzuconą skutecznie przez lewaków i ich klony "poprawnością polityczną". Kolebką owej "wolności od wolności" były oczywiście konserwatywne Stany Zjednoczone. Właśnie tam znaleziono sposób, by sprytnie ukryć lewackie, a czasem wręcz marksistowskie ideały - pod przykrywką "postępowości" i atrakcyjnej "nowoczesności". Posłużono się starym, wypróbowanym sposobem zdefiniowanym jeszcze przez Rzymian w postaci zasady „divide et impera”: ludziom wychowywanym w kulturze purytańskiej i do przesady pielęgnującej tradycję zaoferowano bunt i możliwość stania się "nowym" człowiekiem. Dwie pieczenie przy jednym ogniu: tradycja zdemolowana, ale nie przez „rewolucjonistów”, lecz „dociekliwych badaczy natury ludzkiej”. Któżby nie chciał z tej okazji skorzystać… Co to ma wspólnego z lewactwem? Przypomnę więc tylko hitlerowskie starania stworzenia nowej „rasy panów” i równie intensywne próby ulepienia „radzieckiego człowieka”.
Czy więc dzisiaj możliwym jest pokazanie prawdziwych źródeł powstania podobnych para-prądów myślowych, ergo ujawnienie prawdziwego ich oblicza, także propagandowego lub jak ja wolę ideologicznego? Nie sądzę. Młody naukowiec nie złoży wszak oświadczenia, że oto ruszyło go sumienie i przyznaje, iż swoją pracę magisterską napisał do spółki z kimś trzecim, albo wręcz zlecił jej napisanie fachowcowi. Wydawca setki książek o urokach życia w queerowej komunie nie przyzna się, że jest szalbierzem czy agentem działającym na czyjeś zlecenie i oto postanowił oddać nieuczciwie zarobione pieniądze na rzecz dajmy na to wspólnot chrześcijańskich.
Wróćmy wszakże do teorii queer. Czy normalny w sensie fizycznym mężczyzna może i powinien wypełniać w zbiorowości funkcje męskie, kobieta - kobiece? A jeżeli nie – to kim jest tak względem preferencji seksualnych, jak roli społecznej? W sieci jak do tej pory ukazał się tylko jeden rozsądny tekst na ten temat, zanotowałem jego fragmenty, autorem jest MisQot . Pisze on tak, cytując na początku wytłuszczony fragment z Gazety Wyborczej, którego autorkami były panie Marzena Lizurej i oczywiście Kazimiera Szczuka:
„…Teoria queer (tłumaczona przez nas jako teoria odmienności lub teoria odmieńców) pojawiła się na początku lat dziewięćdziesiątych… Śmieszy mnie dorabianie naukowej gęby teoryjce wynalezionej przez grupę lewicujących odmieńców. W każdej populacji, czy to ludzkiej czy to zwierzęcej występuje - ze względu na fizjologię procesu krzyżowania - niewielka grupa jednostek "błędnych", silnie uszkodzonych genetycznie, odróżniających się jakimiś cechami od ogółu. W przyrodzie, rządzonej twardą ręką darwinizmu, takie jednostki znikają zazwyczaj bezpotomnie. A u ludzi? Pokonaliśmy, ha ha, Naturę i niedługo będziemy rozmnażać pary homoseksualne - oczywiście ku chwale nauki i postępu. Tymczasem Natura to ewolucja, a nie rewolucja!
Czyli - streszczając - queer to manifest tych, którym wąskie (sic!) ramy hetero- i homoseksualizmu "nie wystarczają"... Trudno o czytelniejszą definicję chorego, hedonistycznego postrzegania świata, społeczności i seksualizmu przez pryzmat egoizmu i egocentryzmu. Cóż, gdy człowiek nie musi już dbać o dach nad głową i jedzenie, a przyjemności i sztuki ma w nadmiarze, to mu się przewraca w głowie…”
Autor tego fragmentu pisze dalej, że dziwnym jest zapał, z jakim salonowe, GazetoWybiórcze autorki szukają gdzieś po świecie prawdziwie naukowej „teorii queer” definiującej płynność tożsamości seksualnej, zamazującej niepodważalne różnice psychofizyczne pomiędzy płciami. Nie mogę ani przyznać mu racji, ani zaprzeczyć. Nie mam pojęcia, czy taki „dzilawąg” w ogóle kiedykolwiek mógł powstać. Choć nie wykluczam, że podjęte były próby jego stworzenia, wiele ośrodków naukowych rozsianych po świecie zajmuje się od lat rzeczami „ o których filozofom się nie śniło”. Jaka jest ranga tej naukowej konstrukcji? Sądzę, że przede wszystkim przelotna. I że być może gdzieś i kiedyś jakieś dzieciaki na zajęciach z literaturoznawstwa czy psychologii będą się uczyć o istnieniu tych wysiłków – jako ślepej uliczce poznania ludzkiego.
Bloger MisQot przywołuje na koniec swych rozważań taki fragment tekstu wymienionych wyżej pań: „…Queer stawia wiele pytań, obala mity uznawane za oczywistość, pokazuje represyjny charakter normy i pozwala wszystkim odmieńcom (nie tylko seksualnym) schronić się pod parasolem płynnej tożsamości…” Odautorski komentarz jest ostry: „…Tego bełkotu już nie skomentuję, bo musiałbym użyć wobec autorki słowa powszechnie uznanego za obelżywe i w Wiekach Ciemnych określającego pacjenta szpitala psychiatrycznego... A przecież NIE WOLNO!...” Powiem, że w pierwszym porywie serca chciałem się i ja pod tym podpisać. Ale zaraz potem przyszła refleksja, że właściwie nie takie cuda już świat widywał, nie pierwsza to próba stworzenia wizji społeczeństwa, w którym niewielki procentowo sektor osobników zboczonych i zdziwaczałych seksualnie, nie ponoszących za nic odpowiedzialności, hałasuje tak, jakby były ich miliony, a każdemu należał się co najmniej rząd dusz nad resztą tych wszystkich standardowych prostaków, do których sam mam honor się zaliczać.
M.Z.
Foto. maxvoltage.wordpress.com
piątek, 4 maja 2012
Z pieśnią na ustach
W ogóle nie interesuję się zawodami, w których dwudziestu spoconych facetów biega za nadętym świńskim pęcherzem. W nosie mam nadchodzące Euro i głęboko pogardzam autorami marnotrawionych na najdroższe stadiony świata publicznych pieniędzy. Wiadomo, że szalbierstwo JUŻ ujawniło się w materii budowy szybkich połączeń kolejowych i drogowych. Zapewne wkrótce ujawni się więcej obszarów, w których miłośnicy „gały” zrobili nas w konia. Dzisiaj wszakże kilka uwag o hymnie - piosence, którą zmajstrowali dla nas z okazji tej hucpy. Podobno wkrótce tzw. Władza podpisze ukaz, na mocy którego wszyscy będziemy ją kochali po grób. Beze mnie.
Utworek jest jaki jest, prosty i zapewne melodyjny. Są też ludzie, dla których jest prymitywny i fałszywy. Tak, to ja. Cała ta narracja z jakimś nigdy nikomu nie znanym Kołem Gospodyń Wiejskich na kilometr śmierdzi kpiną szalonego wielbiciela szmoncesów i festiwali klezmerskich, organizują takie od lat w Krakowie. Jest w sumie obrzydliwa. Mógłbym tak długo pastwić się na gustami tego nieszczęśnika, który najpierw całość skonstruował, później doprowadził do promocji. Dzisiaj tłumaczy się jak wszyscy fałszerze wyborczy: tak zdecydował naród w plebiscycie SMS-owym. Akurat! Ciekawe są jednak głosy popierające wybór tej szmiry. Wszedłem na Nowy Ekran, a tam wyznania Docenta Zza Morza. Przytoczę fragmenty, ortografia nie jest pomyłką, tak „stało” w oryginale i tak pewnie pisuje Docent:
1. „…Nie mamy się czego wstydzić przed "Europą". Gości interesuje nasz audentyzm i prawda, a nie epigonizm i naśladowanie już przebrzmiałych trendów…
…Wybór tej piosenki na hit Biało-Czerwonych i hymn Euro 2012 wywołał typowe utyskiwania, z nieśmiertelnym „ależ co Europa sobie o nas pomyśli”?...”
2. Audentyzm i prawda są tym, czego inni szukają w nas – nikogo nie intreresują jakieś popłuczyny po tym, co wcześniej miał u siebie.
I co odpowiedzieć podobnemu modelowi? Że większość z nas tak zwany wstyd przed Europą ma głęboko w ogonkowej stronie – bo to głupstwa wmawiane Polakom przez michnikowszczyznę? Że przez lata, w których Docent starannie szlifował paryskie czy nowojorskie bruki, pilnie zmywał gary w meksykańskich garkuchniach albo też modyfikował historię polskiego narodu, zapominając jego języka – ten nie godził się na zaloty wobec niego w postaci Cepeliad i podobnego szajsu? Że te wszystkie bzdety, które „naukowiec zza morza” chce tu przedstawić jako PRAWDĘ I AUTENTYZM INTERESUJĄCE obce nacje (tak to się pisze, mniemam, że przed docenturą była i matura ale czy słusznie?) są prawdami wyssanymi z brudnego palucha?
Chyba, że jest jak w starym i brutalnym dowcipie. Co to jest: pierze, sprząta i gotuje, także dupy nie żałuje, dla ułatwienia dodajemy, że jest okrągłe? Tak, Docent – to właśnie Koło Gospodyń Wiejskich! W tym kierunku ciągniesz? Tak widzisz kraj swoich narodzin? Takiej się zeń spodziewasz muzyki?
W tej sytuacji nie wiem już czy współczuć, czy rozpocząć akcję zbiórki pieniędzy na jakieś poważne zastrzyki. Takie robione grubą igłą…
M.Z.
Foto: http://img1.demotywatoryfb.pl/uploads/201002/1266936291_by_portaledge_500.jpg
czwartek, 3 maja 2012
Co jest po drugiej stronie lustra?
Śmieszne pytanie, prawda? Jeśli jeszcze zadaje je facet, który w kilku już ostatnich wpisach wprost powiada, że coś tam sprzedał i coś tam kupił tylko dlatego, „że tak było zapisane na górze” to może całość być zrozumiana jako zdewocenie, idiotyzm i demencja. W porządku, niechaj będzie i tak, zupełnie mnie to nie boli. Nadal uważam, iż zdarzają mi się rzeczy, które zdecydowanie wykraczają poza normalne pojmowanie tego, co dzieje się wokół, jakie mogą być przypadkowe rozmowy czy nieprzewidziane kontakty. I powiem wprost, że bardzo mi się to podoba.
Kilkanaście miesięcy temu sprzedawałem Hondę Accord. Stara seria jeszcze z początków lat 90-tych, bez ABS-ów, klimatyzacji i temu podobnych wodotrysków. Silnik obsługiwał zwykły gaźnik, fotele były bardziej podobne do klubowej kanapy, niż niewygodnych współczesnych „kubełków”, ale całość jechała jak wściekła – lub aksamitnie i łagodnie gdy tak jej kazałem. O woli sprzedaży przesądził brak najprostszego schładzacza, podczas dość upalnego urlopu po prostu gotowaliśmy się z żoną we wnętrzu łowiącego upał czerwonego koloru karoserii. Nie było łatwo z tą sprzedażą! Autko napadli najpierw młodzi ludzie skorzy do kupienia, ale „za połowę ceny”. Później starsi „koneserzy” skłonni nawet do zapłacenia jakiejś tam kwoty, ale pod warunkiem udzielenia im wieloletniej gwarancji i zagwarantowania bezpłatnego serwisu posprzedażowego. Wariactwo i absurd? Widać nic im nie szkodziło formułowanie takich właśnie żądań. Autko trafiło w końcu w ręce normalnego nabywcy. Nie wnosił do mnie nigdy żadnych pretensji, mogę więc domniemywać, że był zadowolony z transakcji. Nie nakłamałem nigdzie, opowiedziałem wszystko, co wiedziałem o aucie, nawet obiecałem dostawę tylnych lamp, po które nikt nigdy się nie zgłosił (to były lampy zapasowe, te zamontowane nie nosiły śladów uszkodzeń).
A dzisiaj telefon właśnie w sprawie owej Hondy. Pewien pan chciałby kupić ją dla syna. Bo ma być to auto może i nie nowe, ale pewne, dobrze wyglądające i takoż jeżdżące. Od dbającego o nie właściciela. Pasują wszystkie wymagania - prócz tego, że Hondy już nie mam. Tak czy siak z sympatycznym rozmówcą przegadaliśmy niemal godzinę, pewnie zasypałem go gradem informacji, które niby leżały na wierzchu, ale to zwykle przyczyna, dla której ich nie zauważamy. Mam nadzieję, że się przydałem i że to, co powiedziałem okaże się pożyteczne…
Dlaczego dzisiaj o tym wszystkim? Okazuje się oto, że normalni ludzie jednak potrafią się jakoś odszukać, nawiązać kontakt i wymienić co najmniej kilka uwag o świecie wokół. Czy więc uważam, że dwóch normalnych to coś nadzwyczajnego? Nie. Ale dwóch normalnych kontaktujących się ze sobą po powodzi informacji o sprzedażach pewnie i miliona samochodów w ciągu tego minionego roku (to się dokonało wokół, nie za ich sprawą) – to takie całkiem zwyczajne nie jest. W każdym razie jakie by nie było – podoba mi się. Dowodzi bowiem, że można i tak.
M.Z.
poniedziałek, 30 kwietnia 2012
Rozpad i hierarchie
Sieć internetowa łączy ludzi? Pozwala im na nieskrępowane wymienianie opinii i uwag? Tworzy nową jakość kontaktu międzyludzkiego?
Niby prawda. Sam poznałem w ten sposób pewnie kilka osób wartych zaprzyjaźnienia się z nimi poza siecią. I kilka takich, z którymi ani tu, ani tam już nie chcę… Katalizatorem okazały się kontakty bezpośrednie. Miny, gesty, wysokość używanych tonów. Poznanie prawdziwych nadziei i oczekiwań związanych z takim właśnie kontaktem, wpasowanie tego wszystkiego w nasze takie same nadzieje i oczekiwania. Czasem to wychodzi, czasem nie. Jak to w życiu. Tyle że kiedy nie udaje się jest nam smutno. Ja zaś po prostu lekko się wściekam, taka konstrukcja…
Po co o ty wszystkim pisze? Oto właśnie w sieci ukazują się kolejne materiały pokazujące jak bardzo jesteśmy kontrolowani, jak bardzo techniczne możliwości służb tajnych i dwupłciowych (a więc i wszelkiej maści przestępców) przerosły to, do czego zdążyliśmy się przyzwyczaić na przykład podczas kupowania telefonu komórkowego. Poinformują nas: unikalny numer, niemożność podsłuchiwania, tajne konta i takie tam trele morele. Wszystko to oczywiście brednie nastawione najpierw na reklamę, w kolejnym planie na ubezwłasnowolnienie użytkowników. Większość z nich życia bez komórki w ogóle sobie nie wyobraża. Ja akurat jako dorosły człowiek przeżyłem stan wojenny bez tego urządzenia. Bez najmniejszego uszczerbku na życiu towarzyskim. Sięgając w historyczną dal najdoskonalsze podziemne Państwo Polskie również aparatów typu komórka czy CB radio nie znało – a funkcjonowało w najlepsze. Więc o co tu w ogóle chodzi?
Moim zdaniem o to, by tak kontakty międzyludzkie skanalizować, a tym samym technicznie owe kanały uczynić możliwymi do kontrolowania – by Jasiowi i Małgosi nawet nie przyszło do ślicznych główek umawianie się na randkę w inny sposób, niż zadekretowany. Spiskowcy antypaństwowi? Ależ oczywiście, proszę szanownych spiskowców, spiskujcie ile wlezie, byle przez komórę, wtedy mamy was w garści, nawet nie trzeba zastawiać specjalnych pułapek! Ziściło się kabaretowe hasło paru szyderców: naprawdę dożyliśmy sytuacji, w której „dzisiaj pytanie, jutro odpowiedź, pojutrze wezwanie na komendę”.
W dalszym planie pojawiło się niestety inne współczesne, a wywodzące się z nowoczesnych technik zjawisko. Nazywam je personalnym oszustwem sieciowym. Pal sześć, że blondyn okazuje się łysym, a zalotna trzpiotka starą babą bez poczucia humoru. To się jeszcze da przeżyć, ograniczamy spotkania tete a tete, reszta sama umiera. Nie wspominam o drobiazgu, że przecież sami piękni też być nie musimy – i najczęściej nie bywamy… Gorzej gdy w realu napotykamy kogoś, kto sieciowo pasjonował się dajmy na to konstrukcją samolotów – i ten ktoś nie bardzo wie dlaczego aluminiowa rura z fotelami dla pasażerów w ogóle unosi się w powietrze. Coś się nie zgadza. Coś nie pasuje. I każdy wyciąga swój wniosek – jeśli w ogóle mu się chce. Ja stosuję separację. Nie ma żadnych „męskich rozmów”, mój GPS kazał skręcić, skręcam i nie dyskutuję, to urządzenie jeszcze mnie nie zawiodło.
No dobra: ale przecież właśnie coś się zerwało, prysło, nie ciągnie czy nie kontynuuje… Trudno. Lepiej z mądrym i normalnym zgubić, niż z głupim zostać w związku bez nadziei. Pierwsze najczęściej rodzi żal. Drugie ZAWSZE wieszczy nadchodzący kłopot. A ja jestem już za stary na coraz to nowe kłopoty. Nie chcę!
Personalnie: jeśli umawiam się z kimś na spotkanie w poniedziałek, parokrotnie potwierdzam przybycie i rozmowę to nie mogę wykręcić się w tenże poniedziałek sianem. Bo nadal nie ma w naszym niezbyt wdzięcznym terenie trzęsień ziemi, nie wybuchają wulkany, powodzie nie zalewają drogi radomskie – mazowieckie. Jutro będzie już inaczej, my będziemy inni, czas będzie inny. I trochę szkoda…
M.Z.
niedziela, 29 kwietnia 2012
Czy podróże kształcą?
Moim zdaniem tak. Ale też dalej czynią człowieka łagodniejszym. W sprzyjających okolicznościach opada skorupa skostniale założonych punktów widzenia. Inne zyskują dodatkowe potwierdzenie. Nie, nie żeby zaraz generalnie przeszacowywać własne opinie, w żadnym wypadku. Ale każda z nich pokojowo skonfrontowana okazuje się… mniej naprężona? Dla mnie jakoś tak. Wczoraj wieczorem wróciłem z krainy spokoju. Trzeba spotykać się z ludźmi o podobnych falach nadawania i odbioru. Gadać, opowiadać, słuchać. I jednak nie ulegać mirażom, że nie chciani mogą się zmienić. Nie mogą…
Kilka fotek. Ani celowo wybranych, ani coś istotnego opowiadających. O, tak właśnie było w danej chwili. I tyle. Podziękowania dla Gospodarza!
M.Z.
czwartek, 19 kwietnia 2012
Słuchanie powoduje irytację
Jest to oczywiście myśl przewrotna, ponieważ chcę tu przywołać fragmenty wypowiedzi ludzi bez wątpienia mądrych i doświadczonych, a nie jakichś tam bajarzy ludowych, klecących wypowiedź z głupich deklaracji, stękania i westchnień. Jednym z mądrych jest na pewno profesor Witold Kieżun, niemal półgodzinną jego wypowiedź na temat tego co się w Polsce dzieje (a raczej co się NIE DZIEJE) można odnaleźć w RadiuWnet.
Dwaj pozostali to starzy moi prywatni znajomi, kilka lat więcej, nie chcą się ujawniać, niech im tam. Otóż wszyscy oni twierdzą, że Polska traci swoją szansę na normalność i gospodarczą niezależność, staje się krajem wprost kolonialnym, a marnując kapitał ludzki popełnia zwykłą zbrodnię. Oskarżyć o nią należy nie godło, nie ideę polskiej państwowości, ale tych zarządców i łaskawców, których mamy na rządowych i w ogóle decyzyjnych stołkach.
Prof. Kieżun ma prócz arcyciekawego życiorysu znakomite doświadczenia płynące z wieloletniego pobytu w Afryce, gdzie tworzył system zarządzania państwami odzyskującymi niezależny byt formalny. Pozostali też to i owo widzieli, jeden w obu Amerykach, drugi w Europie, gdzie pracował dla wielkich i mniejszych korporacji. Wszyscy przyznają, że strata dwóch milionów bezrobotnych i półtora miliona emigrantów, z reguły nieźle wykształconych, a na pewno chętnych do pracy odbiła by się czkawką ekonomiczną nawet na krainie dwa razy ludniejszej. Byli pracownicy korporacji widzą też zagrożenie w tworzeniu fikcyjnej sfery rzekomych usług, to nie tylko podwykonawcy bankowi, ale też na przykład rzekomi ochroniarze, emeryci, niejednokrotnie kalecy czy niepełnosprawni, absolutnie nie kwalifikujący się do niczego więcej poza ochroną kurnika. A i to nie na skraju lisiego lasu… Płacenie im to nic innego, jak nabijanie kabzy byłym policajom i SB-kom, którzy stworzyli te agencje rzekomej ochrony.
I wszyscy wymienieni rozmówcy zgodnie twierdzą, że wkraczamy intensywnie w epokę neo-kolonializmu…
Nie ma praktycznie dużego przemysłu narodowego, wiele fabryk z obszaru innowacyjnych kiedyś technologii po prostu zaorano, nie ma wizji wykorzystania takich bogactw narodowych, jak węgiel kamienny, czy gaz łupkowy, przetaczamy się powoli, ale skutecznie w obszar wyłącznie świadczenia usług dla korporacji międzynarodowych. Dzietność potencjalnych matek spada w zastraszającym tempie, dwukrotnie częściej rodzą Polki, które wyjechały do Wielkiej Brytanii, ZUS jest bankrutem, ludzie w pełni sił intelektualnych nie są przyjmowani do pracy nawet jeśli takowa gdzieś się pojawi, doświadczenie traktowane jest jako zło konieczne, godne starannego unikania. Ostatnie informacje o ograniczeniu godzin nauczania historii kraju ojczystego są po prostu przerażające – ale na cóż niewolnikowi wiedza i świadomość… A jednocześnie mnoży się na potęgę klasa próżniacza, dzieci polityków i ekonomicznych celebrytów nie mają problemu we właściwym ustawieniu się w życiu, byli donosiciele, kapusie, agenci i złodzieje dawno już wyprowadzili aktywa poza granice kraju, prawo jest tak skonstruowane, że właściwie niczego już nie można im odebrać. Reszta wpada w kredytowe pułapki, żyje chwilę ponad stan po to tylko, by chwilę później wpaść w objęcia pełnej degrengolady. Kiedy wejdzie się na dowolny portal internetowy jasno widać, że tak zwana wolność słowa nie spowodowała podniesienia stanu wiedzy nawet na milimetr, do głosu za to doszła wszelkiej maści swołocz, agenci wpływu, mistyfikatorzy i pospolici kłamcy.
Jak tu nie irytować się słuchając uważnie podobnych treści? Odrzucić się nie da – wszystko to niestety szczera prawda.
M.Z.
Fot.zielonykarzelreakcji.nowyekran.pl
środa, 18 kwietnia 2012
Droga powrotna?
Z krainy czterosuwowej i ogólnie motoryzacyjnej usiłuję wrócić do normalności – ale niesporo to idzie. Wiruje wszystko wokół w jakimś szalonym tańcu, gdy we wtorek zdaje się, że coś do ludzi dotarło, to już w środę wszystkiemu zaprzeczają twierdząc, że to tylko chwila słabości.
Kontakty międzyludzkie wykruszają się, wiotczeją, w końcu zanikają ostatecznie. Może to taki los… Wielkie portale polityczne czasem reagowały na to, co tu i ówdzie napisałem, tylko jakaś obietnica rezonansu, mglista i nigdy nie dotrzymana. Nadal oczywiście wchodzę na Nowy Ekran, nadal obserwuję Polaków – ale skwitować to wszystko da się wyłącznie przywołaniem tytułu remarque’owskiego „Na Zachodzie bez zmian”.
W Nowym Ekranie szaleństwo braci Pińskich: mistrzowie pseudo-kamuflażu, właściwie dublują dziecinny jakiś PAP, czy podobna rządową agencje. Informacjom nie da się zaprzeczyć, ale ich dobór i brak komentarza odautorskiego można już wyłącznie obśmiać. I co z tego? Nic. W medium elektronicznym, szybkim z założenia, tempo żółwiowe, przyznam, że prowadziłem w życiu szybsze tygodniki. Wolność słowa obrócona przeciw samej sobie – „cenne myśli" publikuje Gudzowaty. Chyba pora umierać! Bzdety idą w świat, ktoś tam wzdycha „Gdyby nie miał racji nie doszedł by do takiego majątku”… Mili: doszedł właśnie dlatego! Człowiek guma, nie wiadomo już czy bardziej aparatczyk, TW czy agent. Co za idiota tak sformułował regulamin, że reszta tkwi obok tego osobnika?
Narodziło się też kilku geniuszy strategii organizowania blogerów i komentatorów w związki nie wiadomo jakiej maści i rangi, ważne, że ktoś kimś już może zarządzać, są stosowne przepisy chytrze zwane „konstytucjami”, wkrótce pewnie nadejdzie pora budowania pierwszych więzień. Od zabawy balonikami do rządów dusz i umysłów… Cóż, można i tak, zawsze paru kandydatów na kapciowych się znajdzie. Carcajou: porządek świata nie polega na tym, że wczoraj śpiewałeś na imieninach, dzisiaj idziesz na scenę operową. Bo nie daj Boże sprawdzi się bon mot Napoleona, że czasem opłaca się wynieść kogoś tak wysoko, by reszta zobaczyła małość wyniesionego…
Gdzie iść i z kim trzymać? Już nie wiem. Więc pewnie pozostało mi jedno: opowiedzieć się za sobą samym, za własnymi odczuciami i ocenami, własnym rozumem i wartościami podstawowymi. Trochę instynktu pewnie też nie zawadzi. Jak dotąd nie zawiódł.
Tylko czy brak ludzkiej interakcji jest jedynym właściwym działaniem?
M.Z.
poniedziałek, 16 kwietnia 2012
Ciućmoki i mondzioły
Opisywałem już sprzedaż auta? Pewnie że tak… „Na górze” było zapisane kto, kiedy i w jakiej samochodowej sprawie ma do mnie przyjść. I przyszedł. Więc reszta głupich pogaduszek przeminęła, niewarta wspominania… Dwuosobowa ekipa, zrazu nieufna, skażona jak się okazało kontaktami z poprzednimi sprzedającymi – ale reszta spotkania (byłem normalny) jak marzenie. Jak w książce o białych ludziach, którzy coś sprzedają i coś kupują.
Opowiedziałem co wiem, niczego nie zatajałem, oddałem zgromadzone części zapasowe (w cenie!), zweryfikowaliśmy numery nadwozia, była jazda próbna. Młodszy na początku nie wierzył, że auto będzie tak sztywne, ale i sterowalne zarazem. Starszy chciał wydać jak najmniej, ale też nie był to dziki upór, raczej próba. Dogadaliśmy się bardzo szybko, dom, kawa, podpisywanie umowy. Czy następnego dnia było nabywcom gorzej? Tego nie wiem. Nie sądzę. Nie powinno być gorzej. Sprzedałem naprawdę dobry samochód. Później niestety zaczęła się druga część dramatu. Kupowanie…
A może raczej: nieudane próby porozumienia się z potencjalnymi oferentami. Skomentuję ten etap tak: nie opisując nudnych i durnowatych rozmów w parę dni później przestałem gdziekolwiek telefonować. Dla zdrowia psychicznego. Bo ileż razy można wysłuchiwać, że „stan idealny” zakłada blacharski remont tylnych nadkoli? Ile razy cierpliwie znosić jakieś pseudo-męskie puszenie się ćwierćgłupa utrzymującego, że informacja o wymianie rozrządu nie jest konieczna nikomu, ponieważ autem za kilka tysięcy na dzień dobry i tak należy jechać najpierw do serwisu? Sztuka przekonywania najwyraźniej Polakom nie jest znana ni w ząb: odbierając połączenie traktują gościa jak intruza, który nie tylko samochód chce wziąć za darmo, to jeszcze na dodatek z najładniejszą kochanką i czwórką piekielnie zdolnych dzieci z zawodowej szkoły rolniczej. Że co, że oni nie mają ani kochanek, ani dobrych aut, ani może i dzieci? No toż ja to wiem. Oni nie.
W Polsce istnieje kilka centrów, w których zakupów nie należy dokonywać pod żadnym pozorem. Pierwszy: Płock, Gostynin i tamte okolice. Zero kultury technicznej, zero kultury w ogóle, pozorna grzeczność chama małorolnego, interesy załatwiane co najwyżej na słabo oświetlonym placu peryferyjnej stacji benzynowej, ekipa sprzedających z reguły kilkuosobowa, agresywna, zasada rozpraszania uwagi, bagatelizowania nawet kardynalnych usterek technicznych. I to wielkie, niewyobrażalne samozadowolenie… Są zakochani w sobie z pełną wzajemnością. Ich samochodami zawsze jeżdżą niepalące kobiety w ciąży, wyłącznie do kościoła, z dwójką „młodszych”. W dziurę po wyrwanym systemie klimatyzacyjnym wpasowane na siłę chińskie radio z telewizorkiem, może w końcu któryś klient powiesi się na takim haczyku… We wnętrzach brud niewyobrażalny, najwyraźniej opisana wyżej była właścicielka woziła także węgiel do przedszkola. I koniecznie podgniłe liście kalafiora z ubiegłego roku – smrodu spod Gostynina nie da się niczym innym wytłumaczyć. Obrazicie się na mnie? A kij wam w oko: zmarnowałem już dostatecznie dużo pieniędzy na podróże do tego „centrum sprzedażowego”. Ani razu „pierwszy właściciel” nie figurował wpisany do dowodu rejestracyjnego. Bo to był „szwagier”…
Drugie centrum „specjalnej troski”: Gorzów Wielkopolski. Tu należy liczyć się z lepszym stanem technicznym, niż pod Płockiem, pułapką są za to dokumenty. Jeśli wyczytacie w inseracie, że auto świeżo przywiezione z Niemiec i po wszystkich opłatach – to automatycznie dodajcie do ceny stałą wartość nie uiszczonej opłaty recyklingowej (500 zł) i zwolnienia z VAT-u (165 zł) dla bezpośredniego importera. Pal sześć te pięć stów za złomowanie, to da się opłacić w imieniu importera wszędzie. Ale drugi dokument może być wydany wyłącznie osobie wwożącej pojazd na polski obszar celny i tylko przez właściwy, miejscowy organ skarbowy. Jeśli tego brak – stoimy, można oczywiście nowy zakup przeznaczyć na złom, dzięki czemu szczęśliwy właściciel odzyska z kwoty powiedzmy 8 tysięcy jakieś 300-400 złotych. Brać nie grymasić – bo reszta jak nówka sztuka, mało śmigana!
I wszechobecne komisy… Dla mnie współczesna zaraza, nie tylko windująca poziom cen, ale też oszukująca w warunkach wieloosobowej zmowy. Prywatne przedsiębiorstwa, raz mniejsze, raz większe, czasem to po prostu podwórko miejscowego domku, firma ma zarabiać, a nie „robić dobrze” swoim klientom. To samo auto raz jest w Bytomiu, po dwóch dniach w Sosnowcu, cena i wyposażenie wirują jak gówno w przeręblu, zero wiedzy o przedmiocie sprzedaży, tanie epitety bez pokrycia, po prostu kłamstwo i blamaż. A propos Sosnowca: jedno z biedniejszych polskich miast, ale widać kwitnie na bazie handlu samochodami. Kto pseudo-zawodowcom stamtąd w ogóle sprzedaje swoje samochody – nie wiem. Ale na pewno jest ich wielu, prywatne przedsiębiorstewka kwitną. Jeśli nie dopilnujecie całości tuż przed odjazdem wyjmą wam jeszcze radio z wnętrza. Tłumacząc, że na to akurat umowy nie było… Była, sosnowieckie cholery, jak najbardziej była, radio tkwi na fotkach z ofertą jak byk. A to co wyprawiacie jest po prostu zwykłym złodziejstwem!
I można by tak jeszcze długo i długo… W Zamościu pędzą swoje samochody paliwem z Ukrainy, jak w banku w nowoczesnych modelach wypalone gniazda zaworowe, podobno ukraińska benzyna ma w sobie zbyt dużo czystego spirytusu. Jeśli nie podpiszecie się przed finalną umową czymś niezmywalnym na oponach – zdejmą je wam w ostatniej chwili. Na przeciwnym krańcu Polski, Żary, Zielona Góra, Cieszyn będzie jak na obozie ruskich komandosów z nudów grających w sowiecką ruletkę. Może akurat nabój nie trafi na otwór lufy i naciskając spust nie rozstaniecie się z tym światem… Pewności oczywiście nie ma. Rozmnożona przez pączkowanie kategoria prywatnych sprzedawców – opowiadaczy legend zajmuje się stopniowaniem napięcia. Najpierw auto jest ideałem na kołach. Za godzinę ma nadkola do wymiany. Jeszcze później tylko jeden kluczyk z immobilizerem – „ale po co panu dwa?”. Potem może wysiąść sprężarka klimatyzacji, „takie rzeczy i tak się naprawia natychmiast po kupnie”… Pomysłowość ludzka zdaje się naprawdę nieograniczona, bezczelność także. Naprawdę spsiał nam ten naród do imentu! W materii motoryzacji łże, kłamie, zmyśla, puszy się bez sensu, kantuje w żywe oczy i popisuje swoją „męskością”. Aż wstyd tego wszystkiego słuchać.
W sumie sprzedałem normalnym i kupiłem następcę od jeszcze normalniejszych. Nie wiem jakim cudem, na pewno nie za sprawą własnych starań, więc teoria, że „na górze tak było zapisane” nabiera rumieńców. Ale ile to wszystko kosztuje nerwów, czasu i pieniędzy – już mi się nie chce opowiadać.
M.Z.
Fot.sprzedaż.jpg sprzedaz.auta-i-motoryzacja.com
poniedziałek, 2 kwietnia 2012
Niestety muszę ugryźć
To prawda: piszę coraz rzadziej. Że co? Że to żadna strata? Dla niektórych zapewne tak. Ale sam nad tym mocno ubolewam: ostatnio nie potrafię zebrać myśli tak, by rzeczy i sprawy, które stają się dookoła usystematyzować. Zgodnie z przekleństwem mojego dziadka dożyliśmy ciekawych czasów. I nie bardzo wiadomo za co zabrać się najpierw, o czym najważniejszym opowiedzieć.
Zawaliła się polityka, finanse państwa i prywatnych osób, wali się dosłownie mój dom, rzekomo luksusowy i komercyjny. Nie ma już słupów milowych - wartości, powywracano je wszystkie do góry nogami. Dawni znajomi i tak zwani przyjaciele, myślę o tych z wieloletnią historią, okazali się kupą… nie, nie powiem szczerze, ostatnio unikam takich epitetów. Każde ciągnie w swoją stronę, im głupiej - tym więcej słuchaczy i czytelników. I właściwie nie byłoby się czemu dziwić, tak było chyba zawsze i co epoka to podobne narzekania. Ciekawe jest tylko to: kiedy koniec zjazdu i jak wygląda meta. Czyżby dobry Stwórca chciał w ten sposób pokazać każdemu, że piekło jednak istnieje i wcale nie jest puste?
W młodości fascynowałem się książkami podróżniczymi. Co jest po drugiej stronie rzeki? To był problem i to była ciekawość… W jakim mówią tam języku i czym się zajmują? Co robią wieczorami i kogo nienawidzą. Zdany na autorów dopuszczanych do głosu za socjalizmu okazałem się pierwszym zdezorientowanym. Bo oto wiele lat później przyszedł czas, w którym sam wybrałem się gdzieś tam, powiadano „za zachodnią granicę” – i wspomnienia lekturowe gwałtownie przestały pasować do rzeczywistości. Duńczycy nie lubią przygranicznie Niemców… Nie, tego w szkołach nie uczono, o tym się w żadnych książkach nie czytało. A „nielubienie” oglądane z bliska okazało się całkiem płomienne… Prawdziwi Holendrzy wcale nie zajmowali się wyłącznie produkcją żółtych serów i uprawianiem tulipanów. Francuzi nie byli rozpoetyzowani i piękni, raczej już kurduplowaci i niedomyci, zaś swój skądinąd piękny kraj podzielili na dwie części: Paryż i Prowincję. Paryżem należało się zachwycać. Prowincją pogardzać.
I oto wiele lat po powrocie czytam w sieci rzeczy, od których włos dęba staje i wypadają zęby przednie. Niestety ma to związek z przywoływaną już tutaj moją koleżanką szkolną, Hanią Bakułą. Jak i ja ma swojego bloga. Jak i ja pisuje w nim o rzeczach, które ją interesują. Niestety w przeciwieństwie do mnie do dzisiaj nie ogarnęła się z cienia sowieckiej nocy i pisze bzdury, od których flaki człowiekowi dobrowolnie wyłażą na wierzch.
Jeden z ostatnich Haniowych wpisów o Francji i Francuzach, oryginał tutaj: http://hanna-bakula.bloog.pl/id,330959508,title,Po-francusku,index.html Już sam początek może wzruszyć i onieśmielić. Pisze tam Nadobna, że jej „…fascynacja Francją wynika z jej (Francji – przyp. aut) inności od wszystkich krajów na świecie…” Bystro i głęboko, prawda? No toż nawet geniusz nie wpadł by na pomysł, by ująć to tak trafnie i syntetycznie! Opis jest tym barwniejszy, że tę „inną” Francję zamieszkują ludzie drobnej kości, o podłużnych, szczupłych twarzach, takichże sylwetkach, gęstych włosach. Oczywiście pełni szyku, a jakże, nie ma zmiłuj się. Całą Francję zamieszkują? Ależ nie, autorka ma na myśli wyłącznie Paryż. Reszty albo nie zna, albo głęboko nią pogardza. Więc reszta po prostu nie istnieje.
Wolno widzieć komu co chce? Wolno. Gdybyż na tym tylko poprzestano – byłoby wszystko nie do obalenia. Niestety w tym opisie, moim zdaniem fałszywym, pisząca sama dostrzegła jakiś fałsz lub co najmniej przesadę. Posługuje się tedy opozycją: słowiańską rzecz jasna, tą „pasioną ciężką kuchnią pod szarym kłapciastym niebem”, obrośniętą tłuszczem wyhodowanym za piecem (gdzież ona do cholery widzi te piece?), z obfitymi zadami i biustami. My, Słowianie, źle się odżywiamy, poruszamy się ciężko, lekkość kojarzymy z pedalstwem, nie czytamy, nie piszemy, nie uśmiechamy się. I co najgorsze: nie żremy na śniadanie croissantów, ale bułki z szynką.
Przyjrzyjmy się teraz paryżanom. Bez wątpienia należą do kategorii ludzi rozsądnych. Tak bardzo rozsądnych, że wywołali pod koniec drugiej wojny światowej swoje powstanie dopiero po upewnieniu się, że pancerne dywizje Leclerca zajęły już przedmieścia. Przedtem bywało różnie. Jak opowiadał mi to osobiście Kazimierz Leski, w czasie okupacji kilkanaście razy z ramienia dowództwa AK odwiedzający Paryż w przebraniu niemieckiego generała – kontakt z miejscowymi konspiratorami groził śmiercią lub kalectwem. Po prostu dlatego, że zbierali się zawsze w tej samej kawiarni, o tej samej porze i Gestapo nie miało najmniejszego problemu ze zlokalizowaniem całej ekipy. Widać z jakiegoś bliżej nieznanych powodów nie wyłapano wszystkich, paryskie powstanie wybuchło i skończyło się z góry zadekretowanym sukcesem. Niestety niektórzy pełnej wolności nie doczekali: elita paryska była tak uwikłana w osobiste kontakty niemiecko-francuskie, że połowie pań musiano ogolić głowy (ale oszczędzono Coco Chanel!), zaś panów powsadzać do więzień. Niektórzy jak Louis Renault miłosiernie dokonali żywota zanim ich szyja spotkała się z gilotyną. I gdyby potężnych rozmiarów pogardzany przez wielu żabojadów generał de Gaulle nie stanął przytomnie na czele grupki Wolnych Francuzów, oczywiście uciekinierów na Wyspy Brytyjskie – Francja stała by się jedną z wielu przegranych tamtej epoki. Do dzisiaj Francuzi nie cierpią z tej przyczyny Amerykanów. Powiada się, że przyczyna jest banalnie prosta – oto pewna dama, la douce France, chciała być wzorem cnót i wdzięku, tymczasem jakiś amerykański kowboj dwa razy w jednym tylko wieku dwudziestym widział ją bez makijażu i majtek. No zbrodnia niesłychana, po prostu horror! Pewnie dlatego z zemsty to jeden z niewielu krajów, w których nieznane jest pojęcie „komputer”. Potomkowie Gallów mówią na to urządzenie „ordinateur”.
Francuskie lata powojenne to długa i skomplikowana historia, nie czas ją tutaj przywoływać. Skończyło się mocarstwo kolonialne, kraj bez wątpienia odżył, niestety cały czas cierpiąc na chorobę, z której chyba początkowo w ogóle nie zdawał sobie sprawy: rozkwit lewactwa wszelkiej maści. To w Paryżu lęgły się najbardziej idiotyczne stowarzyszenia lewicowe, paryscy filozofowie bez specjalnego skrępowania sławili doktryny sowieckie i teorie „normalności” zboczeń, tolerowano zwolenników OAS i Chomeiniego, usiłowano stworzyć nowy wzorzec literatury (nie udało się) i na siłę pozostać stolicą kulturalną świata. Nie wyszło. I Sartre i Francoise Sagan okazali się zjawiskami chwilowymi, przeminęli, tu i ówdzie po prostu ich wyśmiano. Dalej działa tylko Daniel Cohn-Bendit, przez wielu swoich kolegów z europejskich instytucji zwany „uroczym, rozchełstanym śmierdzielem”. Gwiazda tak zwanego intelektu smutno wzdycha do przeszłych przygód z kilkuletnimi dziewczynkami… Nie ma już Algierii i innych pańskich zachowań w Afryce Północnej, jest za to mnóstwo kłopotów z importowanymi do centrali Arabami. Niekiedy tym szczupłym, o drobnej kości paryżanom Arabowie palą po kilkaset samochodów dziennie, paryżanie kładą uszy po sobie, dalej płacą nierobom zasiłki w wysokości dwóch-trzech polskich przeciętnych emerytur, władze zaś biorą się za Cyganów. Bo w końcu coś robić trzeba…
Czy warto i należy porównywać lekkość paryżan z ponurością i kiepskim wyglądem Polaków? Widać warto, przepaść aż prosi się o ujawnienie. Jesteśmy paskudni i smutni, nie lubimy zboczków, człapiemy po ulicach po pracy (o ile ją w ogóle mamy), nie potrafimy planować wakacji trzy lata naprzód, po prostu odstajemy od tej kulturalnej i wesołej Europki coraz dalej i dalej. Nadobna Hania daje tu jasną odpowiedź: jako Polacy źle się odżywiamy i to jest prawdziwa przyczyna naszego kiepskiego wyglądu i permanentnego stresu. Leżało na wierzchu, a my nie widzieliśmy… Zatem wniosek nasuwa się jeden: trzeba coś uczynić, by ci piekielni Słowianie nie szli więcej w szkodę. Może zawstydzić? Może zlikwidować? Może oddać w ajencję? Nie doczytałem się wskazówek wprost podanych. Mniejsza…
Wniosek natomiast po tej „wstrząsającej” lekturze jest jeden: jeżeli kobito tak właśnie postrzegasz resztę świata i dziejących się na nim rzeczy i zdarzeń to co to wszystko, co o innych rzeczach pisujesz w kilku (jak sama się zachwalasz) nakładach jednego tytułu jest warte?
M.Z.
Subskrybuj:
Posty (Atom)