Z cyklu KOMENTARZE ZŁOŚLIWE: seks i skandale-czyli czym jest tyłek dla celebryty
Kiedyś słuchałem radia, niektórych audycji – „wpadła mi w ucho” i taka ciekawostka, jak rozmowa o rzekomej celebrytce Natalii Siwiec. Temat dyżurny: seks i skandale… Może precyzyjniej: skandaliki. Cna ta dama relacjonuje swą pierwszą miłość. Ona lat czternaście, on dwadzieścia kilka. Wstrząsające, prawda? Chyba musiała uciekać z lekcji matematyki. Tylko kogo to dzisiaj rusza? Może prokuratora – o ile zarzut pedofilii dla „narzeczonego” jeszcze się nie przedawnił.
Więc czym jest zadek, popularnie zwany dupą
dla artysty lub celebryty? Twierdzę, że ostatnią deską ratunku.
I to jest sprawa, o której nie tylko ja pisałem na innych forach, chodziło
wówczas o to, że zaszczepianie nam na siłę wzorów „paryskich”, w których
starszy wiekowo facet i młodsza od „mistrza”, wchodząca „w towarzyski obieg”
panienka staje się zjawiskiem powszechnym, niestety dość życzliwie odbieranym i
promowanym.
Potem pojawiło się zjawisko tzw. galerianek, nakręcono o tym jeden film polski i kilka zagranicznych, z których dwa (te obce) dostępne były do niedawna w kinach. Nie podaję tytułów, ponieważ od razu wyjaśnię, iż nie zajmuję się promowaniem młodocianej prostytucji. Dobra, dobra, panie i panowie oponenci: zawsze to było, wiem. Ale nigdy nie było tak chętnie nagłaśniane – filmowane, analizowane i w gruncie rzeczy popierane.
Tymczasem wzorzec paryskiego seks-skandalu od
wielu lat był biologicznie dosadny i tym się różnił od innych skandali, czym
różnią się filmy instruktażowe dla początkujących ginekologów od filmów
erotycznych. Nie wdaję się w szczegóły, tego po prostu niesposób nie zauważyć
nawet nie będąc filmowym koneserem. W dziejach literatury i filmu Francuzi
seks-skandalizując, czyli opowiadając o okolicach zadka osiągnęli prawdziwy
szczyt idiotyzmu – do dzisiaj pamiętam książkę jakiegoś paryskiego frustrata,
który długo i namiętnie opisywał swój problem towarzyski. Otóż ilekroć coś go
zainteresowało w wieloosobowej rozmowie natychmiast odczuwał potrzebę
podrapania się w swą… rurę wydechową. Dzieło ponoć szokowało współczesnych
pisarzynie czytelników i zachwycało krytyków. Mnie brzydziło. No ale ja nie
jestem paryskim koneserem i chyba już nigdy nie będę…
Jeden z blogerów Nowego Ekranu, przedtem Salonu24, Coryllus, zajmując się
problemem seks-skandali pisał o tym wszystkim swojego czasu tak: „…wokół
Paryża, kawiarni, hoteli i łóżka ze zmiętą pościelą krążą myśli pisarki
Gretkowskiej, której wynurzenia przeczytałem w kolejce do dentysty. „Wynurzała”
się ona na okoliczność wydania kolejnej książki pod tytułem „Trans”, która
opowiada o romansie autorki z reżyserem Żuławskim. Od razu powiem, że Żuławski
to jest ten gorszy z dwóch peerelowskich skandalistów robiących filmy.
Borowczyk nie pieprzył takich okropnych truizmów i w ogóle miał tę zaletę, że
mówił mało. Niestety Pan Bóg postanowił zabrać ich do siebie w odwrotnej
kolejności. Żuławski miał w PRL pozwolenie na skandalizowanie, a jego filmy
miały tę samą funkcję co dziś programy Wojewódzkiego, były też tak samo
gówniane. Chopin rzygający krwią na białą klawiaturę fortepianu, i temu podobne
utensylia. Miało to przekonać widza, że ma do czynienia ze sztuką. I
przekonywało. Synowie prokuratorów i dyplomatów czynnych w ZSRR mogli w takie
rzeczy uwierzyć. Mogli nawet uwierzyć w to, że Chopin był w Tatrach, bo tak to
się reżyserowi kiedyś w filmie „Błękitna nuta” chlapnęło. Nie jest to jednak, prawda,
towarzysze, szczegół ważny. Ważna bowiem i istotna jest sztuka i ekspresja…”
Za PRL-u Żuławski nakręcił film „Trzecia część nocy”. Jedna ze scen przedstawia
tam poród kobiety, jak twierdzili wtajemniczeni rodziła ówczesna żona reżysera
Małgorzata Braunek i robiła to ponoć naprawdę, nie jak ryży aktor Olbrychski,
który grając u Hoffmana Azję Tuhaj-Bejowicza nabijany był na pal pod narkozą
(sam tak twierdził, podobno ironicznie i w odpowiedzi na dociekliwe pytania
wiernych wielbicielek). Skandalizująca para nie miała zbyt wielkiego pola do
popisu, proszę pamiętać, że w latach 60- i 70-tych nie było TVN-u. A jednak
zadziwiać też się dało…
I pisze dalej Coryllus: „…Jak tylko komuna się skończyła zaczął się Żuławski
produkować w telewizji i robił tam mniej więcej to samo co Wajda – opowiadał o
wyższości kultury i sztuki rosyjskiej nad polską. Potem zaś wrócił do swoich
ulubionych tematów, czyli do – jak to malowniczo nazywa młodzież – dymania. I o
tym właśnie napisała książkę Gretkowska. O tym, że będąc młodą i niewinną
poznała starego satyra, który ją uwiódł w paryskiej kawiarni opowiadając o
sztuce i współistnieniu duchowym bytów wyższych, do których oboje się
zaliczali, a utwierdziła ich w tej wyższości władza ludowa wydając im
paszporty…”
Tu niestety różnimy się z autorem (nie po raz pierwszy zresztą), jako
realista uważam mianowicie, że Gretkowska otrzymując w tamtych latach paszport
z całą pewnością nie była już taką niewinną, jaką dzisiaj chciała by się
przedstawiać – decydenci paszportowi też lubili młode artystki trochę
polansować, zanim przekazywali je w szpony krwiożerczego, paryskiego
kapitalizmu. I starzejących się, choć najwidoczniej nieźle jeszcze
zachowanych satyrów, przesiadującym w paryskich kawiarniach i z tego żyjących.
Nad Wisłą zawsze zostawały panie, które z kolei uwielbiały młodych artystów. To było bodaj trudniejsze, znaczy się panom było trudniej, proszę pamiętać, że czasy były takie, iż nikomu nie śniło się o wynalezieniu Viagry. I jak to powiadał pewien aspirujący do wyższej pensji młody kamerzysta na Woronicza: miał z tego powodu nieustający problem hydrauliczny. Ilekroć bowiem spojrzał na swą potencjalną protektorkę – to siadało mu ciśnienie w układzie. Skąd wiem to wszystko? Stąd, że byłem w tamtych czasach studentem, ale też na pół etatu pracownikiem zajmującym się wywózką śmieci i taśm kursów językowych dla jakichś tajnych szkół pod Warszawą. W gmachach TVP właśnie. Przez co brać robotnicza zakwalifikowała mnie jako swojego, piękne hostessy prezesa Szczepańskiego uznały, że nie muszą przed „ziomalem” gryźć się w język – i było wspaniale. Co prawda dzięki hostessom kariery nie dało się zrobić… Za to nie było najmniejszej potrzeby, by opowiadać im o „bytach wyższych” czy jakichś tam współistnieniach duchowych. Kobitki były bowiem bardzo cielesne.
Zatem już bez ogródek: zdecydowanie pani
Natalia Siwiec może zadziwiać głupszych od siebie. Bo nie z nami te numery…
M.Z.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz