środa, 29 kwietnia 2015

CZY WARTO KUPIĆ SOBIE MOTOR?



To jest oczywiste odniesienie do problemu związanego z wrzaskiem wokół „Nocnych Wilków”, co to w „bandycki” sposób chcieli przejechać do Berlina – ale nie przejadą, bo zakazali. Kto zakazał? Odpowiedzi jest tu kilka, każda ponoć lepsza od poprzedniej, żadne tam ważne wizy Schengen się nie liczą, nie będzie Putin pluł nam w twarz… Oczywiście niejaka Ewita Szpadel, Komoruski i Schetyna mogą pluć, najlepiej logice w ryło, bo co tam, mają stempel, więc mają rację. Co ma do tego wszystkiego Putin? Podobno kiedyś odwiedził ruskich motocyklistów, wkrótce okazało się w Polsce, że w ramach tzw. „pocałunku śmierci”. I teraz już się można Kremlowi sprzeciwiać, jak kto potrafi najlepiej. Komandosi na granicę, jeszcze tylko min atomowych brakuje, ale to da się uzupełnić, w końcu Niemcy podczas jednoczenia się pewnie je wykopali i schowali w archiwum, może kilka wypożyczą…

To co się wyprawia w naszym nadwiślańskim pięknym kraju dawno przekroczyło granice pojmowania, w Polsce wie to nawet dziecko - wypada więc wyrazić zdziwienie czemu w swoich planach nie uwzględnili tego Rosjanie. Przecież można było wjeżdżać do strefy EU po kolei, nawet i przez tydzień, zbiórkę zrobić pod Sokółką albo Terespolem – i wio dalej, sama jazda zabroniona jeszcze nie jest. Tymczasem przeciw tej zbiorowej podróży zjednoczyły się wszystkie polityczne siły – co jest o tyle dziwne, że mało kto przypuszczał, iż taki krętacz Sakiewicz będzie mówił jednym głosem z Michnikiem i spółką. A jednak… Czego to dowodzi? Ano tego na pewno, że polityka jako sztuka pozorów wreszcie pokazała swoją prawdziwą twarz. Kiedyś mówiło się, że na sali obrad plenarnych wieszają na sobie takie psy, jak menele – po czym idą do knajpy sejmowej, gdzie wspólnie chleją gorzałę i pożerają ośmiorniczki, inaczej przecież nie wypada. Teraz widać jasno, że strona lewa i strona prawa to pojęcia umowne i nieostre, w końcu wszystko zależy od tego, z której strony się patrzy. A jak kto się dorwał do bufetu, sejmowych apanaży i reszty wywyższenia – to z powodu takiej dupereli jak prawda stawiać się nikomu nie będzie. Wyrywanie nogi z dupska boli przecież okrutnie…

Od pewnego czasu obserwuję uważnie kto i dlaczego (oraz jak) patrzy na tę sprawę z pozycji kandydata na prezydenta. I tylko u jednego z nich, konkretnie Grzegorza Brauna, znalazłem krótką odpowiedź, którą uważam za właściwą. To wszystko jest manewrem mającym „zmylić przeciwnika”. Tak, proszę Państwa: robią z nas durniów, z siebie zresztą też, ale w końcu chodzi o to, by nie gadać kto na stołek prezydencki pasuje, a kto nie, bo zdrajca! Braun eksponuje to znakomicie, pewna młoda-zdolna pyzata dziennikareczka zęby sobie wyłamała dostając służbowe polecenie „przesłuchania” kandydata na prezydenta (a jest taki obowiązek!). Braun otóż „przesłuchiwać” się nie daje, mówi co ma do powiedzenia i najwyraźniej nie obawia się procesów, którymi go straszą. Dzięki czemu uważam, że jest to wystarczający powód, by kłamliwe publikatory od fałszywej lewej do fałszywej prawej wydzierały się ile sił w płucach o zagrożeniu płynącym z obecności kilku albo kilkunastu facetów na Harleyach i w przepoconych skórach, co to chcą dojechać do Berlina. Tym się mamy aktualnie zajmować. No – w ostateczności laniem, jakie podobno spuścił Wojewódzkiemu kandydat Kukiz. I oczywiście nagłą ciążą jednej z bohaterek jednego z seriali…

A propos podróżowania, opowiadałem o tym trochę w jednym z ostatnich felietonów. Podróżując nieco więcej, niż przed paroma miesiącami stwierdzam jedno: poziom kontroli uniemożliwiających owoż podróżowanie właśnie przekroczył granicę rozsądku. Radary, radary i jeszcze raz radary. Działają całą dobę, jak wiadomo dzieci mogą wpaść na pomysł, by o trzeciej w nocy wybrać się na wiosenny spacer i stąd na pustej o tej porze drodze nagle błysk, mamy cię draniu, płacisz. Za co? Za przekroczenie, za „niemanie”, za cokolwiek, budżet spragniony krwi, płać i nie mędrkuj. Tablicy rejestracyjnej samochodu przysłonić połą kurtki po prostu się nie da. Na motorze podobnych manewrów widzę coraz więcej. Chrzanię: kupuję motor!

M.Z.

PS. O tym, że jestem "ruskij szpion" słyszałem już wiele razy. Wysilcie się na coś bardziej oryginalnego...

sobota, 25 kwietnia 2015

ZNOWU W DOMU, TYM DOMU...



Szanowny Panie! Szanowni Panowie!



Na początku tego roku po wymianie wstępnej korespondencji miałem przyjemność spotkania z mokotowskim radnym SLD Panem Markiem Rojszykiem. I to nie są czcze zwroty: rozmowa była nawet więcej niż przyjemna i rzeczowa. Przedstawiłem wówczas sytuację domu na ul. Abramowskiego 9 prosząc radnego o dokładniejsze przyjrzenie się tej sprawie.



Pan Marek w krótkim potem czasie zadał wiceburmistrzowi Zdzisławowi Szczekocie dostępne w domenie publicznej pytanie dotyczące kosztów, jakie poniosła Dzielnica i Miasto na remonty naszej „kamienicy”. Wiceburmistrz Szczekota odpowiedział swoim pismem – wszystko na ilustracjach. Zanim pozwolę sobie na kilka słów komentarza w sprawie tej odpowiedzi chcę powiedzieć, że moje spotkanie z wiceburmistrzem zaowocowało takoż responsem tego urzędnika, jego treść zawiera felieton zamieszczony tutaj: http://mcastillon.blogspot.com/2015/03/odpowiedz-z-mokotowskiego-ratusza.html. Korzystając z prawa polemizowania z dokumentami zamieszczonymi w domenie publicznej mam do powiedzenia co poniżej.

Wracając teraz do pisemnej odpowiedzi P. Szczekoty na interpelację P. Marka Rojszyka: dokument bez wątpienia opiera się na faktach. Niestety ZMANIPULOWANYCH faktach. Co prawda w pragmatyce działania polskich przedstawicieli władz administracyjnych nie obowiązuje brytyjska zasada mówienia prawdy, całej prawdy i tylko prawdy – ale jak to niżej wykażę mieszanie tego, co było (choć być nie powinno) z tym, czego w dokumencie NIE MA jest jeszcze jedną twarzą zwykłej manipulacji.


Dwadzieścia dziewięć punktów pisma wiceburmistrza Szczekoty opisujących
koszty związane z domem Abramowskiego 9 nie zawiera kilku istotnych i drogich detali. Nie ma tam wyszczególnienia kosztów wymiany ceramiki budowlanej we wszystkich lokalach naszego domu w roku 2002-2003. Nie jestem w tej chwili w stanie podać kosztów tej operacji, ale bez wątpienia wymianę kafelków ściennych i podłogowych w 48 lokalach domu można uznać za znaczącą i kosztowną. Dlaczego ta operacja nie została uwzględniona w specyfikacji? Rozumiem, że vice-burmistrz Szczekota oparł się w swojej informacji na materiałach dostarczonych przez ZGN Mokotów albo DOM Wierzbno i że wymienianie tej pozycji przez pracujących tam urzędników jest im co najmniej nie na rękę – dowodzi bowiem wysoce radosnej i nieodpowiedzialnej działalności tych, którzy dom przyjęli do odbioru i przeznaczyli do eksploatacji. Z odpadającymi kafelkami na ścianach i podłogach? Nie ma się czym chwalić, prawda?



Dokument P. Szczekoty nie wspomina również o innym zdarzeniu, które miało miejsce, choć jak widzę w opublikowanym dokumencie nie ma po tym nawet śladu. Myślę o próbie osuszania fundamentów naszego domu na przełomie lat 2002-2003. Opowiadałem o tym na spotkaniu z Panem Markiem Rojszykiem: czynności budowlane podjęto bodaj w październiku, niestety skala prac najwidoczniej przerosła wykonawcę, robotę kończył już podczas trzaskających mrozów. Przesada z tym „trzaskaniem”? Ależ skąd: ziemia z wykopów wokół domu musiała być przed wrzuceniem jej do „dziury” rozmrażania specjalnymi palnikami gazowymi. Oczywiście na wiosnę wszystko osiadło i prace trzeba było uzupełniać…



Punkty 18 i 19 zestawienia przedstawionego przez P. Szczekotę opowiadają o mozole i kosztach docieplania mieszkań na piętrze 7 domu. Dlaczego? Co się stało, że lokatorzy kilka lat nie czuli jakoby zimowych chłodów, a pewnego dnia zażyczyli sobie dociepleń? Odpowiedź jest prosta: lokatorzy jak najbardziej czuli zimno, składali w tej sprawie liczne protesty, ale operacja lepszego izolowania budynku poprzedzona była badaniem (przy pomocy kamery termowizyjnej) przenikalności cieplnej ścian. I tę operację należy wiązać z wchodzącym w życie obowiązkiem narzuconego przez Unię Europejską tzw. audytu energetycznego. Okazało się, że termoizolacja piętra siódmego jest mniej więcej taka, jak w domkach campingowych połowy lat 60-tych, tych z dykty i płyty spilśnionej. Wizja potężnej kary za tę sytuację spowodowała dość gorączkowe działania ekip „ocieplaczy”. Specjalne windy usytuowane bezpośrednio nad wejściami do klatek schodowych (działające bez jakichkolwiek zabezpieczeń!) wwoziły na siódme piętro tony styropianu o 30-centymetrowej grubości. Jednej z sąsiadek, byłej więźniarce Ravensbruck, tak skutecznie „docieplono” lokal, że praktycznie zlikwidowano możliwość otwierania okien i wyjścia na balkon – i gdyby nie interwencja prasowa jednej z ogólnopolskich gazet w mocy pozostało by tłumaczenie robotników i ich kontrolerów, że w ten sposób zabezpiecza się lokatorkę przed „ucieczką ciepła”. Najcieplej przecież w grobowcu rodzinnym w ogóle pozbawionym okiem, prawda? Ad rem: co z tym wszystkim mają wspólnego nieszczęśnicy zasiedlający ten dom na tym piętrze? I pozostali lokatorzy?



Odpowiedź na zapytanie nr 15 Pana Radnego Marka Rojszyka jest w pewnym sensie niebezpieczna także dlatego, że odrywa realnie poniesione na budynek Abramowskiego 9 koszty od tła, od standardowych kosztów ponoszonych na inne kamienice i domy komunalne. Przez  to gubi właściwą perspektywę wyliczenia. Bo być może z wyżej (w poprzednich akapitach) wymienionych powodów niefrasobliwości budowlanej to więcej… A może MNIEJ? Tak czy inaczej: ktoś za to odpowiada. I z całą pewnością nie są to lokatorzy, na których całe to odium kosztów spływa. Stąd niżej podpisany twierdzi, że najwyraźniej rozmawiamy z przedstawicielami władz różnymi językami – choć mój polski i tamten też podobno polski…



A skoro już przy szczegółach jesteśmy – tam ponoć diabeł ukryty… Punkty 27 i 29 wspominają lokal numer 1. Chciałoby się na podstawie skarg mieszkańców tego lokalu powiedzieć, że to „dzieci szczególnej troski”. Bez przerwy ich zalewa. Niestety dokument P. Szczekoty ani słowem nie zająknie się skąd te wszystkie nieszczęścia. A wynikają z uporczywych starań najemców (różnych, lokal zamieniony) tego mieszkania by stworzyć sobie wyimaginowany pałac. Przeróbki, przeróbki i jeszcze raz przeróbki… Ktoś oczywiście powinien udzielać na nie zgody, muszę założyć, że udzielał. Czemu więc dopuścił do sytuacji, w której nastąpiło zalanie, zresztą znacznie większe w sąsiednim lokalu numer 2, o którym zestawienie milczy? Czemu najemca nie opłacił własnej niefrasobliwości z własnej kieszeni i ta pozycja znalazła się w zestawieniu vice-burmistrza? Bo pięknie brzmi i podnosi i tak niemałą sumę pieniędzy wydanych na nasz dom? A co reszta lokatorów ma z tym wspólnego?



Chciałbym zwrócić też uwagę Pana Marka na dodatkowy szczegół: z listy finansowych nieszczęść związanych z moim domem wynika wprost, że nigdy nie był on komercyjny, bo też z tymi usterkami komercyjny BYĆ NIE MÓGŁ. A jednak  przez wszystkie minione lata urzędnicy uporczywie trzymają się jak płotu twierdzenia, że zawyżone i niesprawiedliwe czynsze są wynikiem luksusu, którego jakoby doświadczamy każdego dnia. Wciąż i wciąż… Więc powinniśmy wręcz być wdzięczni vice-burmistrzowi, że nie płacimy jeszcze więcej… Jest to oczywista bzdura i nadużycie. Jak ktoś może opowiadać takie rzeczy – nie wiem. Zdaje się może - zgodnie z instrukcją, którą jak na dłoni widać zestawiając jego pismo-odpowiedź na moje zażalenie z pismem, jakie w roku 2007 lokatorzy Abramowskiego 9 otrzymali od Biura Polityki Lokalowej, sygnowała je naonczas Beata Wrońska Freudenheim. Ten sam sznyt, ten sam wdzięk, te same argumenty... No cóż, jako były dziennikarz wyczulony jestem na kopie i kalki myślowe. A z taką w opisanym przypadku miałem do czynienia.



Szanowny Panie Radny! Doskonale rozumiem, że polityka lokalna różni się od tej poważnej wyłącznie nazwą, że i na Mokotowie działają grupy wpływu, opcje, koterie. Radnych SLD jest bardzo niewielu. Otrzymał Pan odpowiedź, którą na własny rachunek nazywam wykrętną i zmanipulowaną – choć nie kłamliwą wprost. Pan wie lepiej ode mnie, od nas, co czynić dalej. Ja opisując przez wiele lat meandry lokalnej polityki samorządowej wiem natomiast, że jeśli jedna taka manipulacja „wejdzie w ciało” – to następna będzie jeszcze „odważniejsza”. Są ludzie, dla których liczy się racja lub brak racji. I są tacy, dla których dziesięć kilo byle jakich pism znaczy więcej, niż prawda. Kiedy w rozmowie bezpośredniej podnosiłem kwestię złej jakości budynku to przecież nie dlatego, że ja, pojedyncza osoba, mam takie zdanie. Chodziło o to, że miałem w teczce (i mam do dzisiaj – do przekazania Panu) ekspercką opinię o stanie nieruchomości, którą podwładni P. Szczekoty odebrali do użytku i puścili w obieg najmu. (Że co – że to nie za jego kadencji? A o ciągłości władzy to ten pan słyszał?) Jakby w ogóle nie zdając sobie sprawy z faktu, że bubel pokaże swą prawdziwą twarz prędzej czy później, że jak u Murphy’ego jeśli coś ma się zawalić to zawali się na pewno. I nie wystarczy zakrzykiwanie rzeczywistości, nie pomogą magiczne pieczątki i zaklęcia. Pismo P. Szczekoty DOWODNIE TO POTWIERDZA. Opowiadałem Panu podczas naszego spotkania o bezsensie najmowanie drogiej ochrony, która w istocie nikogo i niczego nie chroni, ale kosztuje lokatorów ponad 10 tysięcy miesięcznie. Ktoś się postarał… O co? O swoich policyjnych kolegów-właścicieli ochroniarskich agencji, o sens podobnych działań, o logikę? Oczywiście otrzymałem swojego czasu ostrą reprymendę ze strony jednego z urzędników słynnej Irysowej 19: to nie pańska sprawa, płaci miasto, nie pan, proszę się nie wtrącać… Czy spotkał się już Pan z tak pojmowaną nauką ekonomii i społecznego podejścia do spraw wspólnych?



Po co nas, lokatorów Abramowskiego, ale też Meissnera, Marii Kazimiery, Mickiewicza i Ząbkowskiej nabierano w latach 1998-2001? No cóż – miastu potrzebne były jakieś lokale, nie tak duże jak nasze obecne, ale za to dokładnie i za ciężkie pieniądze wyremontowane. Wypełniło się. Więc dzisiaj należy już tylko uciszać podobnych mnie lokatorów – niepełnymi i zmanipulowanymi zestawieniami finansowymi, z których nic nie wynika, tupaniem nogą jak w piśmie vice-burmistrza do mojej zbiorowości. Stoi tam jak byk, że „miasto nie prowadzi działalności deweloperskiej…”. To jak nazwać tę działalności, która uprawia? Chcą spłynąć na papier słowa, których nie powinienem używać. Nie użyję. Pan wie w czym rzecz.



A prywatnie tyle jeszcze chciałbym dodać, że jestem zwolennikiem twierdzenia, iż ludzie wybrani na urzędy teoretycznie obsługujące obywateli nie są wyznaczeni do wytyczania ścieżek obywatelskiego myślenia – mają natomiast swoim respondentom pomagać, uczestniczyć w rozwiązywaniu ich problemów. Czy tak się dzieje? Oczywiście odpowiedź  jest tu negatywna. TAK SIĘ NIE DZIEJE. Szkoda – ale cóż ja będę biadolił nad rozlanym mlekiem… W 2007 roku napisałem w odpowiedzi na pismo Biura Polityki Lokalowej, że nie tacy mocarze pewnego dnia musieli przyznać, że jednak się mylili. To samo mogę i chcę powtórzyć dzisiaj moim partnerom wysoce kulawego urzędniczo-obywatelskiego dialogu: produkujecie teksty, których wkrótce możecie się wstydzić. I to obciąża was – nie mnie. Któregoś dnia możecie zostać sami ze swoim uporem, bez pracy w sektorze publicznym, zapomniani. Na własnej skórze odczujecie co to znaczy głuchy, nie odpowiadający telefon, co znaczy ślad waszego, a nie mojego uporu odnotowanego przecież w sieci. Nawet dzisiaj nie macie mocy, by to powstrzymać, a ślady zatrzeć. Jutro będziecie kompletnie bezradni.



Marek Zarębski

poniedziałek, 13 kwietnia 2015

PODRÓŻ KU SŁOŃCU



Zupełnie inne od domowych-blokowych doświadczenia: podróż na południe Polski. Trzy osoby ze średnim bagażem, sprawny samochód, nawigacja, CB radio, atlasy samochodowe i termosy z kawą. Te ostatnie okazują się praktycznie zbędne: dzisiaj nie ma już miejsc, w których można się zatrzymać na poboczu, czy zjechać na leśny parking i tę kawę siorbnąć. Są za to ogromne zajazdy, na parkingach których niepodzielnie królują duże ciężarówki. A propos – to królowie gadulstwa radiowego i panowie, których – przynajmniej sądząc z wypowiedzi – należy unikać jak ognia. Z ogromnego TIR-a wysiada mocno łysiejący i spasły kurdupel w przepoconej podkoszulce. Kiedy ruszy w eter wyemituje opowieść jak to wczoraj on z Mariolą… Prawdziwy Gigi Amoroso, dowiecie się o szczegółach, które mistrzom gimnastyki artystycznej zdają się niepojęte i niewykonalne. Na drugim biegunie opisy ich szefów. No po prostu poezja!

Polska drogowa najpewniej jest państwem, w którym za informację, gdzie jesteśmy i dokąd jedziemy nikt nie odpowiada. Zwiedzając tę skądinąd przepiękną krainę przed wieloma laty wjeżdżałem zaraz za Warszawą na drogę katowicką, zwaną gierkówką i pomykałem żwawo na południe. Niestety to się skończyło, nikt już nie kocha Katowic i wszystkie znaki informują nas, że właśnie jedziemy na Wrocław. Kompas wbudowany w niemal każdy ludzki mózg buntuje się przeciw tej dezorientacji – ale co tam, zadekretowano i dalej jazda… Z kolei na drodze „krakowskiej” z tablic można się dowiedzieć, że jedziemy na Radom i Kielce, o Krakowie ani słowa. No, po jakimś czasie, drobnym, wypłowiałym drukiem, coś tam z dawnych lat zostało na poboczu… W Kielcach zaczynają się prawdziwe jasełka: wiem co będzie za pięć kilometrów, ale nie mam pojęcia czy to kierunek krakowski, czy wrocławski. Małe ośrodki toczą tu ze sobą śmiertelną wojnę – nie wymienieni na drogowskazach nie istnieją. Więc „wymieniają” się wszyscy, od znanego w świecie Pińczowa, Buska Zdroju, przez Kazimierzę Wielką i Proszowice. Tu zasadzka: zjazdu na autostradę A-4, którą można ominąć kompletnie zwariowany komunikacyjnie Kraków już nie ma. Gdyby jednak jakimś podstępem udało wam się dosięgnąć autostradowej nitki to okaże się, że największą po grodzie Kraka miejscowością jest Wieliczka. Informacji o kompletnie nieznanych Wadowicach brak. Dalej to już prawdziwa loteria. Kto tu nie był ten nie dojedzie, zero szansy. Nam się udało. Pasażerowie pytają jakim cudem. Odpowiadam: widać to psi instynkt z lat minionych. Nic lepszego nie jestem w stanie wymyślić…

Na pasach pieszy ma pierwszeństwo… Prawda jak to pięknie brzmi? Pieszy zatem, taki sobie grubasek może z trzynaście lat, dobiega do pasów i nie zastanawiając się ani chwili, nie rozglądając na boki wpada na nie świńskim truchtem. Jest to tak zwana „racja trupa”. Wyjeżdżający zza zakrętu TIR hamuje tak ostro, że naczepa zarzuca jakieś trzy metry. Na szczęście nikt z tyłu za blisko nie jechał, udało się… Z wąziutkiej uliczki ostro startuje policyjna Alfa Romeo, Białorusin nie ma szans, a policyjna statystyka ostro zaraz pójdzie w gorę. CB-radio ożywa ostrzeżeniami. Dziwne nieco one, bo posługują się szyfrem, którego większość nie-ciężarówkowych bywalców eteru nie zna. Co to znaczy „miśki oznakowane na 452”? Widziałem to wiem. Reszta nie ma pojęcia.

Tak, jesteśmy mocarstwem radarowym. Stoi tego świństwa przy drogach tyle, że gdyby wszystko sprzedali na złom to pewnie małe miasteczko przeżyło by za darmo ze dwa lata. To, co rzekomo miało porządkować ruch i stabilizować prędkości podróżujących okazało się jednym wielkim nieszczęściem. Za radarem każdy pedał gazu idzie w podłogę. Nadrabiają stracony czas. Gdy spóźniam się ze zwiększeniem prędkości trąbią na mnie i przy wyprzedzaniu pokazują chore palce. Pół Polski ma chore palce, ciekawa przypadłość… Długo to nie trwa – za chwilę kolejne rondo. Wielkość znaczka pocztowego, ciężarówki nie mają żadnej szansy na zmieszczenie się. Połowa tych większych idzie tak bardziej „na wprost”. Dzięki czemu już po niedzieli brukarze będą mieli robotę, sprytnie to wszystko pomyślane. Ciekawie robi się w okolicach Warszawy, podczas powrotu. Otóż rondo ma swoje prawa, czyli pierwszeństwo ma ten, który już na nie wjechał. Skutek taki, że w piątkową noc pod Mińskiem Mazowieckim stoi się piętnaście minut, „słoiki” jadące „do łoćców” na południe kraju idą zderzak w zderzak i nie puszczają nikogo. Gdyby ktoś nie wierzył ile tego bractwa „buduje w tygodniu stolicę” – niechaj sprawdzi sam. A doprawdy trudno uwierzyć, że ich służbowe podróże zaczynają się po 21 w piątek…

Z Mińska Mazowieckiego wracam na Mokotów około 23. Jest prawie pusto i zupełnie „bezpiecznie”: z radiowych informacji wynika, że na tej „dróżce” grasują trzy cywilne radiowozy i nikt nie przekracza prędkości 50 km na godzinę. Można dziesięć więcej, ale wiara w rzetelność pomiaru i sprawiedliwy wyrok to jedno – a praktyka drugie. Swoją drogą ciekawostka: „myśliwi” to same Ople Vectra. Stąd zapewne jeden z bardziej niecierpliwych kierowców wrzeszcząc, że „nie będzie Niemiec pluł nam w twarz” i „w dupie mam Claudię Schiffer” rusza ostro do przodu. Dla niezorientowanych: Claudia Schiffer reklamuje w telewizji właśnie Ople. Po kilkuset metrach z lasu w okolicach Starej Miłosnej szarżuje nań owa „niemiecka jakość”. Mamy cię bratku! Kilometr dalej na poboczu czterech facetów ostro leje się po mordach. Ale kogo to obchodzi: leją się to znaczy przepili już wszystko, nie ma sensu wręczać im mandatów i nawoływać do spokoju. Mając trzy promile we krwi nie wolno jechać – ale ci akurat szli na piechotę, a to dozwolone…

No więc świat to naprawdę "my" i "oni". Pod każdym względem. "My" jesteśmy źli, jeździmy za szybko, źle głosujemy i w ogóle zatruwamy środowisko. "Oni" mają piękne skórzane mundurki, strzegą prawa i lubią polować. Od sierżanta po prezydenta. C'est la vie...

M.Z.

wtorek, 7 kwietnia 2015

CIEKAWE?


Co dzisiaj dzieje się, co słychać nowego w materii spraw mieszkaniowych na Abramowskiego? Otóż NIC SIĘ NIE DZIEJE I NICZEGO NIE SŁYCHAĆ. W pewnym oczywiście sensie – ponieważ urzędy mają kodeksowo przewidziany czas na odpowiedź i te dni jeszcze nie minęły. Ta cisza jest więc w pewien szczególny sposób usprawiedliwiona. Równolegle jednak wzrasta zainteresowanie tekstami związanymi z tą sprawą pośród lokatorów podobnych domów i kolonii domów. To widzę po wejściach na stronę, czytelnictwie określonych tekstów, a nawet tych komentarzach, których autorzy zastrzegają sobie nie publikowanie ich pod felietonami. Pisałem już o tym, nie ma co się powtarzać. Święta zintensyfikowały tę falę, najwyraźniej wolny czas sprzyja podobnym lekturom. Pojawiło się jednak zjawisko, które mocno mnie niepokoi.

Jak to już przedtem okazjonalnie pisałem: są ludzie, którym poruszane przeze mnie tematy w jakiś sposób są bliskie, ale którzy koniecznie chcą wszystko „dyskutować”. W sensie „a to powinien pan inaczej ująć, tamto określić, w ogóle zaś nie tak ostro, władza nie lubi nachałów i uparciuchów”. Szanowni! Przecież możecie wszystko, co ja jakoby niewłaściwie czy nieprecyzyjnie ująłem określić sami, ubrać w stosowne słowa i wysłać gdzie trzeba. Nic nie stoi na przeszkodzie podobnemu działaniu. Jakoś jednak do tej pory tego nie uczyniliście, przynajmniej nie ma śladu podobnych dokonań - to dlaczego?

Co się zaś tyczy tego co i kogo lubi władza: jestem zwolennikiem twierdzenia, że ludzie wybrani na urzędy teoretycznie obsługujące obywateli nie są wyznaczeni do wytyczania ścieżek obywatelskiego myślenia – mają natomiast swoim respondentom pomagać, uczestniczyć w rozwiązywaniu ich problemów, reprezentować zbiorowość na zewnątrz. Czy tak się dzieje? Oczywiście odpowiedź  jest tu negatywna. TAK SIĘ NIE DZIEJE. Szkoda – ale cóż ja będę biadolił nad rozlanym mlekiem… W 2007 roku napisałem w odpowiedzi na pismo Biura Polityki Lokalowej, że nie tacy mocarze pewnego dnia musieli przyznać, że jednak się mylili. To samo mogę i chcę powtórzyć dzisiaj moim partnerom wysoce kulawego urzędniczo-obywatelskiego dialogu: produkujecie teksty, których wkrótce możecie się wstydzić. I to obciąża was – nie mnie. Któregoś dnia możecie zostać sami ze swoim uporem, bez pracy w sektorze publicznym, zapomniani. Na własnej skórze odczujecie co to znaczy głuchy, nie odpowiadający telefon, co znaczy ślad waszego, a nie mojego uporu odnotowanego przecież w sieci. Nawet dzisiaj nie macie mocy, by to powstrzymać, a ślady zatrzeć. Jutro będziecie kompletnie bezradni.

Dostałem też propozycję niesłychanie oryginalną – choć może tu akurat powinienem użyć słów dosadniejszych. Mniejsza… Chodzi o to, bym gdzieś do kogoś pojechał i wytłumaczył mu (a może im?) bliżej nie nazwane „szczegóły” mojego działania. Usiłowałem się dowiedzieć kto zacz mnie tak głośno wzywa do pogawędki, jakie ma powody, w czym rzecz. Oczywiście bez merytorycznej, jasnej odpowiedzi. Gdzieś tam w trakcie dalszej wymiany duserów użyte zostało sformułowanie, że oto uprawiam propagandę z gruntu fałszywą i złą, w pewnym sensie śladem „znanego publicysty”, któremu ponoć do pięt nie dorastam. Pierwsza myśl na to dictum była taka: skorom taki nieporadny, to cóż niepokoi respondenta? Michalkiewicz, którego tu często i obficie cytuję? To proszę zaprosić do siebie samego Mistrza, a nie zawracać mi głowę! Oj, wiem, to niemożliwe. Mistrz odpowiedział by zapewne tak, jak to uczynił w jednym z ostatnich felietonów, oryginał tutaj http://michalkiewicz.pl/tekst.php?tekst=3363  A obszerny cytat, na którym mi zależy i który chciałbym osobie „zapraszającej” przekazać jest taki:

„…w tym przypadku wypada przypomnieć instrukcję wydaną przez „Macieja Poleskiego” czyli Czesława Bieleckiego jeszcze w latach 70-tych w ramach „Małego Konspiratora”. Instrukcja zalecała, by wezwany na przesłuchanie zawsze domagał się od ubecji formalnego wezwania na piśmie, z zaznaczonym numerem sprawy oraz adnotacją, w jakim charakterze jest wezwany: świadka, czy podejrzanego – bo od tego zależał status procesowy. Toteż kiedy pewnego razu asystent resortowej „Stokrotki” zadzwonił do mnie z zaproszeniem do programu w TVN, odpowiedziałem, że oczywiście stawię się na przesłuchanie, jednak pod warunkiem otrzymania pisemnego wezwania z numerem sprawy oraz zaznaczeniem w jakim charakterze „Stokrotka” będzie mnie przesłuchiwała: świadka, czy podejrzanego. - „Razwiedka, nie razwiedka – porządek musi być!” - dodałem na koniec i od tej pory mam od resortowej „Stokrotki” całkowity spokój. Okazuje się, że podobnie jak w latach 70-tych, również i dzisiaj ubecja próbuje uchylać się od formalizowania swoich kontaktów z obywatelami, próbując stwarzać wrażenie spontaniczności i normalności. Nie ma żadnego powodu, by ubowcom w tym pomagać, bez względu na to, czy pracują po komendach, czy w stacjach telewizyjnych dlatego powrót do wypróbowanych zasad „Małego Konspiratora” wydaje się pilnie potrzebny…”

Zatem Szanowny: uznaj, że i ja mam Ci tyle do powiedzenia.

M.Z.

czwartek, 2 kwietnia 2015

TRZEBA GO LECZYĆ!



Gołe baby, pretensje do urzędników, cytowanie „oszołomów” a la Michalkiewicz…  No tak: wszystko to czynię, nawet z pewnym ukontentowaniem. Po czym okazuje się, że liczba wejść na stronę gwałtownie rośnie, w końcu jest coś dla „koneserów” i coś dla inteligentów. O to chodzi, proszę Państwa! Wszystko polega na tym, by do swoich racji przekonać jak największą grupę osób, którzy albo mieli odmienne od mojego zdanie – albo nie mieli żadnej opinii. Pierwsze miesiące tego roku poświęcone były w zasadzie sprawom mieszkaniowym. Ale po ostatniej odpowiedzi od vice-burmistrza Mokotowa Zdzisława Marka Szczekoty, przypominam, że dotyczyła naszych doręczonych, słusznych pretensji wobec miasta związanych z niedotrzymanymi obietnicami – postanowiłem zasięgnąć języka u innych. Okazało się, że na tym tle moje zdanie jest niezwykle łagodne. Dziwne, prawda? Co jest do licha? Czyżbym spadł z pozycji Naczelnego Malkontenta?

Zacznę jednak od czegoś innego, dość przyznaję odległego. Był sobie przed laty przebój „Szklana pogoda”. To z czasów, kiedy telewizji nie wierzyło się z zasady, choć oglądało ją mnóstwo osób. W znacznej części tylko po to, by wiedzieć z czym się nie zgadzać i czego nie lubić. Potem, zwłaszcza po roku 1989, wybitnym manipulatorom udało się to zjawisko zmniejszyć, przemodelować, a w końcu odwrócić niemal o 180 stopni. Część publiki zaczęła telewizją żyć, nawet jeśli nadal dialogów w polskich serialach tradycyjnie nie  było słychać ni w ząb. Wzeszła moda na tzw. gwiazdy i celebrytów, podobno mieliśmy się pasjonować tańcami w kisielu i cholera wie czym jeszcze. Zaraza dotarła i do podobno niezależnego Internetu, przeczytajcie proszę dowolne wydanie Wirtualnej Polski by wiedzieć o czym mówię. Tak czy siak jeżeli niejaki Wojewódzki wyrąbywał standardy chamstwa wieczorem – to tylko po to, by na początku tego wieczoru mogły w dziennikach telewizyjnych (czyli niby audycjach poważnych) królować inne, proporcjonalnie mniejsze chamy. Dodam w tym miejscu: kłamliwe chamy, jako że w audycjach z definicji informacyjnych króluje propaganda, nie prawda. Podobnie wszystko wygląda w rzekomej „polityce” – chamstwo Niesiołowskiego, Palikota czy ostatnio Sikorskiego jest usprawiedliwieniem dla nieporadnych rządów dozorcy żyrandola czy niejakiej Evity Szpadel (Na Metr Wgłąb). Koło się zamyka: skoro Zyzio kręci to i mnie wolno. Wkrótce nikt już nie będzie pamiętał co było najpierw, jajo czy kura. To i tak bez znaczenia – dzisiaj telewizję włącza się tylko po to, by przymusowo obejrzeć półgodzinny zestaw reklam, z rzadka przerywanych filmem, który obleciał już wszystkie podobno konkurencyjne stacje. Reszcie wiary dawać nie należy. Znów „coś knują”…

Kiedy po fikcyjnym przełomie roku 1989 twórcy ówczesnego ustroju państwa utrzymywali, że „od dzisiaj to jest już państwo prawa” zapewne nikt nie przewidywał jak potężny kij dają do ręki urzędnikom pośledniejszej rangi. Dzisiaj wystarczy najpierw wymyślić jakiś absurdalny przepis, kompletnie niezgodny z prawami wyższego rzędu (np. Konstytucją!) – by móc następnie każde świństwo uzasadnić tym właśnie podwórkowym bzdetem. Samorządność już nie jest samorządnością – zgodnie z zasadą, że „demokracja demokracją – ale ktoś tym burdelem musi rządzić”. I nie ma już samorządnych dzielnic Warszawy. Jest mityczne Miasto: moloch pożerający wszystko i wszystkich, którzy staną mu na drodze. Ludziom można obiecywać złote góry – ale jak to w polskim „parlamentaryzmie” bywa poseł nie jest związany instrukcjami swych wyborców. Wybrali go i dość tych żartów! Poszła won hołoto! Urzędnik też już niczego nie musi. W końcu to nie on 14 lat temu składał nam, lokatorom, jakieś obietnice. I dzisiaj nie chce mieć świadomości, że obowiązuje go ciągłość władzy. Wydano powielaczowy przepis, że nie musi. Więc jak to w „państwie prawa” – można kłamać, mataczyć i twierdzić, że wyborca i lokator w jednym to przecież niedouczony idiota, kompletnie nie pojmujący istoty władztwa i „interesu publicznego”. W końcu rabusiowi rabunek „musi się opłacać”…

„Szklana pogoda” pierze nam umysły, degeneruje i przyzwyczaja do tego, do czego rozsądny człek nigdy przedtem przyzwyczaić by się nie chciał. To jest metoda postępowania wobec żaby, wrzucona do wrzątku natychmiast zeń wyskoczy, podgrzewana powoli niechybnie ugotuje się na miękko. Urzędnicy pieprzą trzy po trzy, zgrabnie to niby ubrane, ale jaka by ta szatka nie była – sensu w treści nie ma za grosz. Liczy się ilość i ustawiczne nękanie – obywatel ma w efekcie zrezygnować, pęknąć, dać sobie siana. Po to obsadza się ludzi na urzędach, by postępowali jak w powiedzeniu, że „cierpliwym i ustawicznym działaniem nawet konklawe można przekonać do ludożerstwa”. Co z tym czynić? Nic. Po prostu nie ustępować. Prawda ma to do siebie, że niestety wymaga obrony i walki o nią. Owszem, każdego dnia przekonują nas, że zamachiwanie się siekierą na słońce nie ma sensu, że mocniejszego się nie pokona. A jednak… Może być jak na tytułowej ilustracji? Proszę Pani: że co, że znów ta goła pupa? Owszem. Ale jak to Pani ustaliła już przedtem - mnie trzeba leczyć.



M.Z.