wtorek, 8 lipca 2014

GANG OLSENA REAKTYWACJA



Tak się złożyło, że w ramach zdobywania nowych harcerskich sprawności zostałem kiedyś handlowcem. W branży kosmetyków samochodowych. A że sponsorem przedsięwzięcia była pewna firma z Danii – mnie i kilku jeszcze handlowców skierowano na specjalne szkolenie do Kopenhagi. Jak tam było tak tam było, nie ma co wracać do już opisanych śmiesznostek. W całej tej historii - i dla tego wywodu - ważne jest, że proszony po powrocie o relację z tego niewielkiego kraiku umiałem powiedzieć tylko tyle: jeden wielki gang Olsena.

Po osiemnastu bez mała latach nie mam dzisiaj nic do dodania. No, prócz może tego, że ciężko pracując sfery rządowo administracyjne Ukochanej Ojczyzny umiejętności filmowych gangsterów-nieudaczników przebiły już po wielokroć. Dzisiaj więc taniej wychodzi zaspokajanie ciekawości – zamiast pokonywać mnóstwo kilometrów promem i pociągami między Warszawą i Kopenhagą możemy pójść na spacer pod dowolny urząd w godzinach zakończenia pracy. I zobaczyć jak Olsenowie wyglądają naprawdę. Czym jeżdżą (nie rowerami!), w co się ubierają i o czym rozmawiają.

„A bo pan jest taki okropnie anty-urzędniczy…” Daję słowo: NIE! Istnieje bowiem inna grupa, której warto przyglądać się starannie – a gdyby kto z dowolnego powodu znalazł się pod dowolnym sądem to i przysłuchiwać ich rozmowom. Prawnicy. Adwokaci, prokuratorzy, czasem trafi się sędzia czy sędzina. Dobrym miejscem do takich obserwacji jest zwykle „kącik palacza”. Czyli miejsce, gdzie towarzystwo wpada na małego dymka. W życiu nie widzieliście takich cudaków. Najpewniej nigdy nie zetknęliście się z podobnymi tekstami, jakich tam przyszło by wam wysłuchać. Naiwna wiara w tak zwana „sprawiedliwość”, wprasowano w nas tę wiarę nie tylko w szkołach, także w filmowych produkcjach i książkach - tam musi polec w pierwszych trzech minutach. Człowiek to już nie człowiek, a „sprawa”. Prawnik ma nad „sprawą” władztwo. Wszystko jedno jakie – jakie bowiem by nie było ma mu przynieść korzyść majątkową.

Znów się czepiam? Nawet jeśli – to łagodnie. Przeczytajcie proszę dwa niże zalinkowane teksty. O chyba Indianinie, bo o Człowieku Zwanym Koniem. Zgroza? A gdzie tam! Toż to patent stary jak świat, po roku 1989 spotkałem się z podobnymi pomysłami po wielokroć. Ciekawe jest to tylko, że tak wygląda rzetelny opis wszystkiego, co się wokół nas dzieje…



M.Z.

sobota, 5 lipca 2014

KAMYCZEK DO OGRÓDKA, czyli RATUJ SIE KTO MOŻE BO ŚMIERDZI!



Kilka tygodni temu złożyłem skargę  na prace obu naszych administracji. Rzecz opisana, tekst skargi przywołany, zainteresowani wiedzą w czym rzecz. Żyje to dzisiaj wszystko swoim życiem: odzywają się instytucje, do których nie pisałem, odzywają się też sami zainteresowani, to jest Rada Dzielnicy Mokotów. Ostatnie adresowane do mnie pismo pochodzi z dnia 26 czerwca i wnosi, że sprawa będzie rozpatrzona do dnia 24 lipca. Trwa ponoć gromadzenie dokumentów. Bardzo ciekawi mnie co wynika nie ze słuchania ludzi, ale gromadzenia papierów, świstków i pisemnych enuncjacji. By radnym zajmującym się problemem ułatwić zadanie - dzisiaj krótka opowiastka, której z dokumentów nie wyczytają za żadne skarby. To będzie „opowieść kiblowa”.

Jak wiadomo w podziemiach klatki pierwszej urzędują ochroniarze. Bezsens tego urzędowania opisywałem już tyle razy, że właściwie nie ma sensu wracać do tego w niniejszym tekście. Jak by jednak nie było ochroniarze to żywi ludzie, potrzebują kibelka. Ulokowano ów przybytek także na poziomie minus jeden, czyli poniżej grawitacyjnej rury odpływowej. Do wyplucia do kanalizacji wszystkich nieczystości niezbędna jest więc pompa, która świństwa tłoczy gdzie trzeba, inaczej się ponoć nie da. Oczywiście nie wolno wrzucać do porcelany żadnych śmieci, papierów i takich tam, pompa nie jest doskonała i łatwo ją unieruchomić… To stało się  kilka dni temu, rzecz natychmiast została zgłoszona do administracji – a ta wysłała na miejsce zdarzenia swojego „specjalistę”.  Ów jak to już drzewiej bywało obejrzał, posmutniał i wydał wyrok: konieczna wymiana całości, ale koszty winni pokryć „sprawcy”. Jakieś tysiąc kilkaset złotych za pompę (jedni mówią o kwocie 1700, inni o 1900) plus robocizna. A całość naprawy od wycenienia kosztów, przez zakup niezbędnych detali po ustalenia płatnika trwać będzie nie krócej, jak dwa tygodnie. Jak przez ten czas ochroniarze mają załatwiać swe potrzeby fizjologiczne? A, mili, to już wasz  problem, sraliście bez umiaru – to teraz cierpcie i biegajcie do metra, gdzie zainstalowano najbliższy kibelek. A propos: metro tez poniżej poziomu ulicy, a kibelek tam działa… Może mają lepsze pompy?

Nie chce tej w gruncie rzeczy „śmierdzącej” opowieści przedłużać, więc powiem tyle: ogląd pomp kibelkowych w kilku warszawskich marketach budowlanych dowiódł, że najdroższa kosztuje nie więcej, jak 700 złotych. Skąd zatem kwota o ponad tysiąc wyższa? Tajemnica mundialu. Tak czy siak jeden z ochroniarzy wściekł się i zdemontował urządzenie. Jego wyczyszczenie, naprawa nie była konieczna, a potem późniejszy montaż trwał nie dłużej, jak 40 minut. Dzisiaj wszystko działa jak należy.

Czy ta historyjka, prawdziwa do bólu, są świadkowie i naprawiacze, znajdzie swoje odbicie w dokumentach, które dla radnych dzielnicy pracowicie przygotowują administratorzy? PO STOKROĆ NIE! Prawdy, Szacowni Rajcy, tam nie wyczytacie. I w związku z tym: czy ja, skromny kronikarz i źródło utrapienia dzielnych urzędników mam rację twierdząc, że nasi administratorzy prowadzą księżycową gospodarkę – czy nie mam?

M.Z.
---------------------------
PS. 10 lipca 2014, ok. godz. 13-tej, info z ostatniej chwili: jak się okazuje administracja jednak kupiła pompę za 1900 zł i za zgodą szefa ochroniarzy zamontuje ją (lub już zamontowała) na właściwym miejscu. Strony zgodziły się - więc cóż ja mam do gadania? Oczywiście nadal uważam, że wszystko to kabaret, księżycowa gospodarka i tak dalej. No ale cóż, w kwitach wszystko się zgadza...