czwartek, 26 czerwca 2014

UWAGA! DOBRY PRZEDRUK

Teoria spisku…kelnerów

Media obiegła sensacyjna wiadomość o spisku kelnerów, co samo w sobie wystarczy za komentarz, bo jakie to musi być państwo skoro nawet kelnerzy spiskują przeciwko niemu. Świat polityki bezpardonowo określił ich (wraz z tzw. zleceniodawcami) jako grupę przestępczą pozostającą na usługach być może Rosji albo, jak słyszymy właśnie Ameryki, a jutro być może okaże się, że Islamskich radykałów.

Spisek_kelnerów_1
A przecież nam sprawa wydaje się jasna. To kolejna odsłona trwającej w naszym państw wojny. Jakiej wojny? Wojny państwa z własnymi obywatelami, którzy pozostając w sytuacji bez wyjścia w konfrontacji z jego zaborczymi aspiracjami i totalną omnipotencją imają się różnych sposobów, aby wziąć odwet na tym ciemiężycielu. Co najmniej poprawić swoja pozycję w narożniku naszego lokalnego ringu.

Z pozdrowieniami red. nacz. Liber



Napisane przez:


Z wykształcenia socjolog, niegdyś korposzczur, obecnie rysownik i satyryk, który wierzy w istnienie siły humoru i satyry zdolnej zmienić rzeczywistość.

------------------------------------------
I równie dobry komentarz:

nikt
Wyciekło przemówienie tuska z posiedzenia rządu:
http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=YVipLTW66io

Przywołał: M.Z. 
Oryginał tutaj: http://3obieg.pl/teoria-spisku-kelnerow
------------------------------------------
PS I jako komentarz dodatkowy sugerowany sposób zapobieżenia podsłuchom. Do oglądu o tego samego Autora w portalu 3Obieg: 

Bardzo mi się ta sugestia podoba! Nikt niczego nie wychlapie, konwersacja utrudniona - a jak znawcy wiedzą "chlapnąć" sobie coś płynnego i wysokoprocentowego jednak można i bez jęzora. Przy okazji ileż bzdur mniej będziemy zmuszeni wysłuchiwać w środkach przymusowego przekazu... m.z.

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Rząd się sam wyżywi?




Afera taśmowa… Komentują wszyscy, od lewa do prawa, zatem nie ma sensu powtarzanie tego, co po stokroć zostało wypowiedziane. Ciekawskich odsyłam do czeluści Internetu, dzisiaj wręcz pęka w szwach od opinii mądrych, dyletantów i mądrych inaczej. Niektórzy biorą za to kasę – ale w sieci to już rzecz wiadoma. Dla mnie ujawniona właśnie arogancja przedstawicieli tak zwanej władzy to żadna nowość. Zastanawiam się tylko co jest przyczyną (zastanawiam tutaj, na piśmie), że to zaraźliwa choroba, która normalnego nie tyka, lecz się czepia urzędnika. Czy konstatacja, że przykład idzie z góry jest tu wystarczającym wytłumaczeniem?

Pamiętają Państwo „rząd się sam wyżywi”? Wtedy szokowało, dzisiaj zdaje  się czymś są tak normalnym, że właściwie nie ma o czym gadać. Wylani z ministerialnych gabinetów przejdą przecież do spółek skarbu państwa (a może do ukraińskich koncernów?), są po „próbie ognia”, więc skromna pensja w okolicach stu tysięcy miesięcznie należy im się jak psu buda. Da się przeżyć od pierwszego do pierwszego, może nawet dzieci doposażyć w jakiś apartament… Że co, że to dyletanci i złodzieje? W tym rzecz: jest ich za co trzymać, stare powiedzenie mówi, że kwity i dokumenty nie płoną, gdzieś ktoś je schowa i poczucie bezpieczeństwa dla prawdziwych władców neo-PRL-u zapewnione!

Tymczasem nam, maluczkim, już zaczęto tłumaczyć, że wszystko „dla dobra państwa”. Że to właściwie norma, iż panowie zatroskani losami państwa i narodu wyrażają się nie tyle wulgarnie, co ekspresywnie – więc nie ma sprawy, narada była robocza, a że w knajpie to bez znaczenia. Obserwując portale internetowe wyraźnie widać, że specjaliści rządowej socjotechniki już kombinują czym by tu smród zagłuszyć, a aferę przykryć. Część publiczki wierzy – w końcu kto dzisiaj zna się na układach rządowo bankowych i komu zależy na tym, by w obiegu było tyle banknotów, ile trzeba, a nie tyle, ile panowie z dawnej „Sielanki” ustalą przy ośmiorniczce „na miętko” i wódeczce?

Na dwie godziny przed zapowiadaną konferencją prasową naszego ryżego przywódcy (od „przy wódce”) typuję, że „państwo” zaatakuje jego ustami nielegalność podsłuchów, które tej całej mafii nie służą. I że niby państwowym funkcjonariuszom wolno więcej, ba, może nawet wszystko. Doły urzędnicze słuchają – i nie można ich zawieść. To tam właśnie, na dole, wyrąbywana jest świetlista przyszłość każdego ministra, tych usuniętych zwłaszcza. Może trzeba będzie podnieść  nam podatki? Może czynsze? Może wprowadzić taksę kuracyjną od świeżego powietrza na skrzyżowaniu Marszałkowskiej i Alej? Jeszcze nie wiadomo – ale coś wymyślą na pewno. W końcu zeznania, których trzeba będzie się trzymać na każdej komendzie są takie, że oto przy "sielankowym" stole spotkali się na państwowotwórczej rozmowie zatroskani stanem państwa patrioci - a nie żadna tam chuliganeria polityczna czy menelstwo...

Jak to wszystko zwie się teoretycznie? Formuła stworzona przez twórcę faszyzmu Benito Mussoliniego powiada jasno, że „wszystko w państwie, nic poza państwem, nic przeciwko państwu”. Nie rozumiecie? Nie szkodzi. Posłuszni urzędnicy zrozumieją w lot. A kto się sprzeciwi – pójdzie w dyby. Sądy przecież od lat mamy dostatecznie rozgrzane.

M.Z.

PS. Kreatorzy „wolnego słowa” Sylwester Latkowski i Michał M. Lisiecki przyznają nagrodę „Człowieka Roku” Bronisławowi Komorowskiemu. (Fot. prezydent.pl). Powielam tę fotkę niejako w odpowiedzi na słownie i "telewizyjnie" wyrażane zachwyty wobec ostatnich działań żurnalistów "Wprost". Coś tu nie gra, coś tu zgrzyta...

 Kreatorzy
 
Za: http://www.ekspedyt.org/czarnalimuzyna/2014/06/20/26013_sitwa-ucieka-do-przodu-zwyciestwo-prowokacji.html


czwartek, 5 czerwca 2014

ROZSTANIA - czyli dlaczego nie zostałem wielbicielem mleka



Tak się ostatnio porobiło, że zajmowałem sobie (i Państwu) głowę sprawami domu, w którym mieszkam, jakimiś wojenkami z ochroniarzami niczego nie chroniącymi, durniami z licznych poddziałów administracji – i reszta rzeczy i spraw poszła do kąta. Tymczasem wokół dzieje się tyle, że aż strach… Ale nie, nie będzie o wielkiej polityce, Obamie i łgarstwach prezydenta. To ostatnie zresztą w formie przedruku już na swoje łamy wpuściłem. Będzie o tym dlaczego nie jestem już w zawodzie, nie pracuję dla żadnej konkretnej redakcji i spokojnie czekam na głodową emeryturę...

Napisałem jakiś czas temu, że dziennikarz tak długo jest dziennikarzem póki nie podpisze umowy o pracę. Podtrzymuję! Ale by nie być gołosłownym przykład najbardziej znamienny. Mała, zapapędziała gazetka branżowa „Przegląd Mleczarski”. Na przełomie roku 2003 i 2004 rozpisała konkurs na redaktora naczelnego miesięcznika. Do jego zadań miało należeć uwspółcześnienie wydawnictwa, uproszczenie procesu wydawniczego, nowy sposób pracy z tekstem i autorami, skompletowanie zespołu i znalezienie nowych reklamodawców. Ale konkurs praktyczny polegał na tym, iż należało pierw w dostarczonym egzemplarzu wskazać niedoskonałości. Pewnego zimowego poranka zasiadłem więc za stołem mogącym pomieścić przy sobie kilkanaście najmniej osób i zacząłem oglądać co mi pod nos podrzucono.

To była straszna lektura i jeszcze straszniejszy ogląd. W magazynie formatu A-4 popełniono wszystkie istniejące błędy dziennikarskie, redaktorskiej i wydawnicze – oraz kilka nowych, o których nikomu się przedtem nie śniło. Teksty nie trzymały się kupy, napisano je w bliżej nieznanej odmianie języka polskiego, wpuszczono na strony bez ładu i składu, najchętniej w postaci jednorodnych i nudnych „blach”. Z kiepskimi tytułami, bez śródtytułów, bez ilustracji. Później okazało się, że powyżej autora-doktora materiały nie podlegały opracowaniu redakcyjnemu. Jechały od razu do drukarni i jakakolwiek próba zmiany tego stanu rodziła żywiołowy bunt. „Jakże to tak, redagować czyli kreślić prace uznanych naukowców? To się nie godzi! Tak być nie może!” No i nie było. Naukowiec wysyłał utwór spłodzony „po polskiemu” od razu do drukarni, kiedy chciał. Zaś drukarnia nie miała prawa nawet pisnąć, opóźnienia druku przyjmowała w postaci nagan pokornie – w zamian wykonując swoją robotę byle jak, niestarannie, na odwal się. Rozmywały się kolory, fotografie wpuszczano na łamy w takiej rozdzielczości, że niesposób było odróżnić krowiego ogona od rogatego łba zwierzęcia.

Powiedziałem o tym wszystkim facetowi, który konkurs zorganizował na polecenie swego pryncypała. Okazał się specyficznym pośrednikiem: do jego bowiem obowiązków należało tłumaczenie personelowi co prezes miał na  myśli – i zgadywanie co prezes będzie sobie życzył za dni kilka. Ów pośrednik nie miał oczywiście żadnego pojęcia o dziennikarskiej robocie. Cudem jakimś trafiłem swoją oceną w jego oczekiwania. Kilka dni później podpisałem umowę o pracę. Niestety półroczną. Co też w kolejnej odsłonie mleczarskiej przygody okazało się jednym z dwóch głównych gwoździ do mej trumny.

Restauracja – oczywiście w znaczeniu naprawy… Trzy tomy i mało było by miejsca! Każda decyzja miała być konsultowana i zatwierdzana. Pośrednik Boguś wpadał i stwierdzał krótko: „prezes sobie życzy tego i tego”. Albo krzywił się wymownie – co miało oznaczać dezaprobatę i uwalenie jakiegoś pomysłu.  Z drugiej strony skłonny był nawet pozyczyć swój prywatny samochód gdy trzeba było jechać gdzieś, gdzie do zaoszczędzenia było trochę pieniędzy. Poprzedni zespół to pani naczelna na emeryturze, rozstanie gładkie i bez fochów, reszta rozpierzchła się w popłochu, nawet się nie dziwię, w końcu przyszedł nowy i nie bardzo wiadomo co mu do łba strzeli. Nowy żąda na przykład dostarczenia tekstów, które jakoby miały być w zapasie. Otwieramy szufladę: pusta. W drugiej też nic. Drukarnia podobno coś tam ma – ale okazuje się, że to tylko druga połowa wstrząsającej rozprawy o produkcji twarożków ziarnistych. Autorka z prowincji na naukowym stypendium za granicą, nie oddzwania. Klapa, od drugiej części zaczynać nie wypada!

Pomysł, mój pomysł, a nie kogoś innego, co potem usiłowano powielać jako „jedyną prawdę”: podobnie jak w innych branżach gdzieś jest postać kluczowa. Człowiek, może kilku ludzi – trzeba się do nich zwrócić. Trafiłem! Mleczarstwem anno 2004 rządził Olsztyn. A w Olsztynie profesor Zbigniew Śmietana, dziekan stosownego wydziału. Nie, to nie żart – profesor okazał się prawdziwym profesorem. To znaczy: rozmawiał jak człowiek, nie ustawiał się do nowego wojowniczo, ba, nawet wskazywał inne źródła pozyskania poważnych tekstów. Nie bardzo natomiast godził się na jedno – opracowywanie nadesłanych materiałów. Zdołaliśmy się jednak umówić, że zanim cokolwiek wpuszczę na łamy nowego wydania pokażę sposób, w jaki „pastwiłem” się nad tekstem. Do nadsyłania tychże udało mi się przekonać również profesor Grażynę Cichosz. Zastrzeżenia te same: przed publikacją ogląd przez  autora zredagowanego tekstu. Udało się! Nikt nie miał pretensji, stwierdzono nawet „może być”. A to w tej branży brzmiało jak największy komplement…

Zima, śnieżny styczeń, nie wolno mi przerwać naturalnego, comiesięcznego cyklu wydawniczego. Tymczasem nie ma ani zespołu, ani studia graficznego, ani drukarni. Teksty z Olsztyna obrabiam sam, nawet składnie to idzie. Potem czekanie na akceptację. Są dwa puste pokoiki i dwa stare komputery. Czarna rozpacz! Pojawia się światełko: grafik poznany przed laty zgadza się wziąć na siebie wszystkie ciężary produkcji magazynu. Ja mu dostarczam teksty, opracowujemy layout (makietę-matkę), on po tygodniu przywozi mi gotowe egzemplarze do redakcji. Warunek mój: stoję nad nim i mam głos decydujący w układzie kolumn, szpalt, fotek. „Zwierzchność” kupuje pomysł, zgadza się na cenę, nie idzie to łatwo, ale jakoś się udaje. Co z zespołem?

Ze zwolnienia lekarskiego wraca dodatkowa pracownica. Radosna jak szczypiorek – jest w ciąży, za kilka miesięcy poród. Interesują ją wyłącznie śpioszki i przebieg porodu. Nie bardzo widzi mi się współpraca, ale też usunąć panienki „się nie da”. Podobno polecona przez „ważnego profesora”, musi zostać. Jak to skontrować? I kim?

Poważna redakcja, chcę, żeby moja była poważna, musi mieć sekretarza redakcji. Proponuję panią, z która miałem już do czynienia w innych tytułach, jest bez pracy. Od razu pyta czy zgodzę się na jeszcze jedną jej znajomą, też już miała do czynienia z prasą. Będzie rodzajem sekretarki. Obie panie z jakichś bliżej nieznanych powodów znajdują uznanie u „dowództwa”, wystawiam im zresztą awansem jak najlepszą opinię. Tak, są niezbędne, tak, potrzebujemy ich, ple, ple, ple.... Ustalamy mniej więcej wewnętrzny zakres obowiązków. Siadam w mniejszym pomieszczeniu, to moje sześciomiesięczne królestwo. Teoretycznie zaczynam rządzić. Praca zaczyna się jak u mleczarzy rano, siódma trzydzieści. Każde wyjście ma być wpisywane do księgi wyjść. Z uzasadnieniem.

W istocie kompletując zespół w ten sposób - wydałem na siebie wyrok. Wkrótce przyjdzie czas egzekucji.

Pierwszy numer nie jest pełną rewolucją, coś trzeba dokończyć z obietnic poprzedników, jakiś tekst musi mieć swój dalszy ciąg. Stara drukarnia nie zamierza rozstać się z szybkimi pieniędzmi zbyt łatwo, w końcu udaje się, ale zdobyłem nowych wrogów. W drugim numerze przechodzimy na druk cyfrowy. Do studia graficznego ciężko wyjechać, uzasadnienia w specjalnym zeszycie nabierają więc barwy i dramatyzmu, na szczęście nie zbywa mi fantazji. Nikt nie chce zrozumieć, że na pół godziny przed zakończeniem pobytu u grafika – i w ogóle godzin pracy - nie będę w tłumie pchał się z Mokotowa na Wolę. Do redakcji przychodzą pierwsze obrobione przeze mnie teksty. Profesor Śmietana zaakceptował. Profesor Cichosz dopuściła. Reszta ulega środowiskowemu parciu. No bo skoro Wszyscy Święci…

Pierwsze zgrzyty. Moja pani sekretarz ni w ząb nie chce pojąć, że jej zdanie nie jest finalne. Dąsa się, obraża, nie rozmawia ze mną. Porozumiewamy się przy pomocy karteczek kładzionych na biurkach. W sąsiednim pokoju siedzą teraz dwie wrogo nastawione baby, czasem wpada trzecia, ta w ciąży. A do redakcji przychodzą pierwsze zaproszenia. Okazuje się, że brać mleczarska prowadzi bogate życie towarzyskie, pardon, życie związane z targami, sympozjami i licho wie czym jeszcze. W każdym razie jak mogłem się przekonać już podczas pierwszego wyjazdu – znają się tu wszyscy, role są ściśle podzielone i o dziwo nie wypadam w tym rankingu źle. Ot, mówią, taki nowy buntowszczik, ale idzie się z nim dogadać, a gazetka żyje i jest coraz bardziej kolorowa… Zaczynam kursować pomiędzy Mazurami, Wisłą, Gdańskiem i dobrej klasy hotelami warszawskimi. Czasem w tle targów pojawia się sam prezes mojego przedsiębiorstwa, czasem wpada były minister, a raz nawet były marszałek sejmu. Sztuka polega na tym, by pstryknąć fotkę prezesa i marszałka, niekoniecznie ładnych dziewczyn na stoisku spółdzielni mleczarskiej z Piątnicy. Robię jedno i drugie – ale dziewczyny idą do archiwum, prezes na trzecia kolumnę, pardon, stronę. Prestiżowa…

Grzmot… Zwiastuje nadchodzącą burzę. Gdzieś w tle pojawia się ploteczka, że coś ten Zarębski za szybko wsiąka w środowisko, może nie powinien tak łatwo przechodzić na ty z niektórymi oficjelami, żadnej pokory, a to źle wróży… Cała firma, to są moi wydawcy, żyje takimi pozornie nieistotnymi informacyjkami, niektórzy się nadymają, inni śmieją, niestety popełniam błąd i nie doceniam wagi tych pocisków. Bo komuś to fraternizowanie się szło trudniej… Bo pośrednikowi między redakcją, a prezesami coś nie pasuje. Może wychyliłem się za bardzo, wylazłem przed orkiestrę? Lepka struktura narasta, zresztą w rytm buntu damskiej części załogi redakcyjnej. Moja zastępczyni dostaje rogów, zaczyna stawiać żądania i rozliczać mnie z wykonanych zadań. Tymczasem zegar przyspiesza i nie bardzo wiadomo, co będzie po upływie sześciu miesięcy podpisanego kontraktu. Stała umowa, czy znowu jakiś wykręt? Struktura magazynu zdążyła już okrzepnąć, mnóstwo rzeczy kiedyś nie do załatwienia idzie teraz automatycznie, bywają chwile, w których wygniatając tyłkiem krzesło po prostu nudzę się, nie ma nic do roboty natychmiastowej, a gadać z tymi cholernymi babami w sąsiednim pokoju nie mam ochoty…

Potem, kończył się właśnie szósty miesiąc, wszystko przyspieszyło. Pisałem podania o stały angaż, bez skutku. Rozmawiałem z prezesem, ale nigdy sam na sam, zawsze ktoś przy tym był i wtrącał swoje pięć groszy. Chyba się w lokalnej polityce zgubiłem z kretesem. Więc pewnego dnia moją zastępczynię mianowano redaktorem naczelnym, za mną nie przedłużono umowy. We współczesnej prasie, wszystko jedno czy ogólnej czy branżowej, ludzie jak ja, których przyjęto po to, by coś naprawili, wylatują bez zbędnych ceregieli. Kiedy reforma i następująca po niej egzekucja dokonają się - firma zaczyna działać jak dawniej,  żywi bezszmerowo kilka rodzin. I jest gites-tenteges, mleko w proszku, tym handlują prezesi, idzie zawsze i na całym swiecie. A czyż nie o to właśnie chodziło?

Nowa pani naczelna… Nie, moim zdaniem wtedy nie  nadawała się do tej roboty. Ale automat wydawniczy już działał, sprawnie, nikt potencjalnego potknięcia nie mógł zauważyć. Wiem, sama wyceniała się znacznie wyżej, niż ja ją. Można więc było obecnym przypisać wszystkie sukcesy – a nieobecni nawet jeśli piszczą gdzieś na poboczu, to cienko. W ramach zmian wystarczyła zmiana koloru tak zwanych belek stron poświęconych ekonomii, ot, kolorowe paski na górze oznaczające obszar tematyczny. Za to widoczne z daleka. Wszyscy podziwiali i pytali: a jakiż to powód tej rewolucji? Moją następczynię uważałem przez kilka miesięcy za zwykłą wredną sukę. Powszechna firmowa opinia była taka, że mnie po prostu sprzedała – i że oni to rozumieją, bo postąpili by tak samo. Pewnie to nie do końca prawda, choć coś na rzeczy jest na pewno. Złość minęła bezpowrotnie, przestało mnie to obchodzić, wyjechałem gdzieś daleko i miałem to za nic. Tak czy inaczej podstawowa rada dla zarządzających choćby dwoma tylko śmieciarzami: nie przyjmujcie do roboty znajomych kobitek! A gdy prezesem Kazik, pośrednikiem Boguś, kasy nie brakuje – to już na pewno tego nie czyńcie! Bo zerżną wam dupę bez litości! I co z tego, że po latach wszystko skończy się dla waszych byłych wrogów prawdziwą ludzką tragedią? Przecież jej nie dekretowaliście, nie było nawet takich życzeń…

Tak to było, tak to pamiętam. Powie ktoś: a cóż to za mała sprawa, jakiś nieznany miesięcznik, jakieś sztuczne problemy, jak to w ogóle można odnosić do problemów dziennikarstwa jako takiego?... Otóż jak najbardziej można - opinie formułowane są także na dole, w konkretnych środowiskach. Branżowe teksty formują w delikatny sposób te ludzkie grupy. Ci odlatują - ci zostają... I to są trwałe opinie, nie podlegają deprecjacji w rytm kłamstw dzienników telewizyjnych. Im bogatsze środowisko - tym jego zdanie więcej waży, a mleczarze akurat nie należą do grupy ubogich... W materii zadań stricte dziennikarskich to właśnie w takich magazynach trzeba wykazywać się polifonicznymi umiejętnościami - od samodzielnego tworzenia tekstów przez sprawności organizatorskie, graficzne, negocjacyjne po handlowe. Ileż to razy właśnie za mleczarskiej kadencji wykonywanego zawodu zazdrościłem dawnemu własnemu cieniowi: wystarczyło przed laty zrealizować zlecone zadanie, napisać dobry i prawdziwy tekst, oddać tym z góry - i spokojnie czekać na druk. W "Przeglądzie" dochodziły do tego zdecydowanie szersze powinności, a każdy następny numer domagał się innych sztuczek tekstowych i graficznych. Współpracowałem z naprawdę dobrym i sprawnym studiem graficznym, oni dbali o mnie, ja dbałem o nich, wykonywaliśmy porządną fachową robotę. Pękło. Ktoś przez dziesięć lat, jakie upłynęły od opowiadanej historii ustabilizował się, okrzepł w zawodzie, zapewne nauczył się nowych rzeczy. Ale osad pozostał... Czy dzisiaj napędza mnie tamta złość? Po stokroć nie. Zwiedziłem później jeszcze kilka ciekawych dziennikarskich zakątków - i to jest już mój kapitał, niezbywalny.

Pytanie brzmi tylko czy to się komuś może jeszcze przydać...

M.Z.



wtorek, 3 czerwca 2014

DOBRY TEKST Z 3OBIEGU!




Nie róbże Pan z nas idiotów, Panie Prezydencie!

Pan Prezydent Komorowski wiele już głupot gadał, ale z przyłożenia w kolano strzelił sobie chyba po raz pierwszy. Otóż powiedział on ni mniej, ni więcej tylko tak: „Dokonania narodu polskiego z ostatnich 25 lat, są zmianami na miarę tysiąclecia. To drugi złoty wiek w historii naszego państwa”, po czym dodał: „Kiedy zapytać Polaków o ocenę własnego życia – odpowiadają: świetnie. Rodzina? – znakomicie, w pracy? – nie najgorzej, w gminie? – sprawy idą w dobrym kierunku. Brakuje jednak satysfakcji z osiągnięć ogólnonarodowych”. Ja nie wiem jak Wam, drodzy moi mili, ale mnie opadły ręce i gacie. Szkoda tylko, że Pan Prezydent nie porównał okrągłostołowej umowy do mieszkowego chrztu a Anschlussu unijnego do Unii Polsko – Litewskiej bo mielibyśmy komplet. No prawie komplet, jakiś Grunwald po drodze by się przydał – teoretycznie mógł za niego robić sukces naszych kopaczy świńskiego pęcherza podczas pamiętnego Euro 2012, ale wyszło jak wyszło…

Oderwanie od rzeczywistości naszych umiłowanych przywódców (słowo „przywódca” do zbitek pochodzący od wyrażenia „przy wódce”) każe się zastanawiać, czy są oni jeszcze aby zdrowi na umyśle. Którzy Polacy odpowiedzieli Panu Prezydentowi na pytanie o własne życie słowem „Świetnie”? Jego kumple odwiedzający go w Pałacu Namiestnikowskim? Nałęcz, Kwaśniewski, Palikot a do niedawna jeszcze Jaruzelski? A może jego partyjny pryncypał Tusk? Tak, im wszystko idzie świetnie, forsa się ssie, układy działają, stołki w dupska nie parzą a wręcz przeciwnie. Ale zwykły, statystyczny Polak tak nie odpowie. Nie odpowie też, że w pracy nie najgorzej, bo albo zapieprza za marne grosze albo tej pracy nie ma wcale. Rodzina też nie znakomicie, bo teściowa już szósty miesiąc w kolejce do kardiologa a żona po dwunastu godzinach na biedronkowej kasie nie ma siły konsumować małżeństwa. W gminie sprawy w dobrym kierunku idą dla beneficjentów lokalnych układów, ale nie dla szarych Kowalskich, którzy chcieliby cokolwiek szybko załatwić – czy to pozwolenie na budowę domu, czy to koncesję na alkohol do małej knajpki, czy to wycinkę drzewa, które sami posadzili.

 Panie Prezydencie, weź się Pan otrząśnij, wylej sobie na łeb kubeł zimnej wody i wyjdź do ludzi zamiast czerpać wiedzę z gazetowych wycinków przygotowanych przez pałacowy serwis prasowy. Nie trzeba daleko, wystarczy pod pomnik księcia Józefa, przechodniów tam sporo i każdy zapewne chętnie odpowie jak mu się żyje w tej „wolnej” Polsce. Ze zwykłymi ludźmi Pan pogadaj, Panie Prezydencie, z tymi, którzy martwią się, czy starczy im na leki, czy dostaną w terminie wypłatę, czy będą w stanie kupić dziecku buty i podręczniki do szkoły i zastanawiającymi się, czy czekając w półrocznej kolejce do specjalisty nie przeniosą się na tamten świat zanim zdąży ich przyjąć. Pogoń Pan tych wszystkich baranów wciskających Panu kit i gierkowską propagandę sukcesu po się Pan ośmieszasz. A że jesteś Pan Głową Państwa najwyższym przedstawicielem Rzeczypospolitej Polskiej to ośmieszasz także nas wszystkich, Naród, będący w tejże Rzeczypospolitej suwerenem. Niech Pan z tego Narodu nie robi idiotów…

Napisane przez: Alexander Degrejt