sobota, 28 września 2013

WAŻNY PRZEDRUK!

Oryginał znajduje się tutaj: http://izabela.neon24.pl/post/99557,to-ostatnia-niedziela
==========================================================

TO OSTATNIA NIEDZIELA


Do tego zdjęcia ustawili panią prezydent jej pracownicy. Świadczy to jak bardzo jest wśród nich popularna.

 
Ostatnio do dobrego tonu należy narzekanie na demokrację. Narzekający daje tym do zrozumienia, że wywodzi się z klasy niegdyś uprzywilejowanej i te przywileje odebrała mu demokracja socjalistyczna. Propozycję skorzystania z jakichkolwiek mechanizmów demokratycznych osoba taka pogardliwie odrzuca, jak szachista, któremu zaproponowano grę w salonowca.
Następnym po negowaniu demokracji krokiem jest deklarowanie się jako zwolennik monarchii, pouczanie kogo nie należy wpuszczać do swego salonu, odcinanie się od motłochu, który w demokratycznym systemie rzekomo rządzi. Głosiciele tych tez nie odróżniają władzy od społeczeństwa, które niesłusznie i obraźliwie- właśnie jak obecna  władza- traktują jako motłoch.
Po pierwsze - gdyby zliczyć tych wszystkich arystokratów nie tyle z pochodzenia lecz  z dobrego samopoczucia okazałoby się, że liczebnie przekraczają połowę polskiego społeczeństwa.
Zjawisko to nazywa się w socjologii  syndromem  Mayflower.
16 września 1620 roku ( według kalendarza gregoriańskiego) z portu w Plymouth na statku Mayflower wypłynęło faktycznie 102 pielgrzymów i 30 osób załogi. Przed zejściem na ląd wszyscy dorośli męscy osadnicy podpisali umowę zwaną Mayflower compact, w której ustalili zasady funkcjonowania nowej społeczności. Gdyby teraz zliczyć osoby, które przypisują swojej rodzinie pochodzenie z tej elitarnej grupy okazałoby się, że Mayflower musiałby być przynajmniej wielkości stanu New York.

Nie ma wątpliwości, że demokracja jest listkiem figowym obecnej władzy, która- pogardzając społeczeństwem- doskonale  nauczyła się korzystać z jej mechanizmów. Jednak odrzucenie demokracji przez urażone społeczeństwo jest na rękę tej władzy. Na rękę władzy są również defetystyczne nastroje – wątpliwości co do prawidłowego liczenia głosów, wątpliwości co do klasy politycznej jako całości, oraz maksymalizm polityczny. „Wszyscy won”-  to bardzo piękne hasło ale nikt nie zaproponował jak to zrobić. Poprawię się- zaproponowali zwolennicy JOW, ale spotkali się z niezrozumieniem maksymalistów, którzy liczą na jakiś cud, po którym obecna klasa polityczna ma się doskonale i manipuluje społeczeństwem zniechęcając je do skorzystania z jednego z podstawowych mechanizmów demokracji jakim jest referendum.
Oczywiście, że wyniki referendum można sfałszować. Każdy z nas może jednak zgłosić się na obserwatora głosowania i pilnować, żeby w jego komisji wszystko było w porządku. Oczywiście, że możliwe jest fałszerstwo na poziomie liczenia głosów. Cóż szkodzi w takim razie przeprowadzić badania statystyczne odpowiednio dobranej próby.
Propozycja podobnych badań złożona opozycji przez grupę fachowców została jednak przy okazji ostatnich wyborów parlamentarnych zlekceważona.
Obowiązująca ordynacja wyborcza praktycznie  pozbawia nas biernego prawa wyborczego, skąd też wynika tak niski poziom klasy politycznej. Rozsądny człowiek, który pracuje zawodowo i daje sobie radę w życiu, nigdy nie zechce nosić latami teczki za jakimś przygłupem, żeby dostać się na listy wyborcze. W ten sposób władza pozostaje zarezerwowana dla niedouczonych elektryków i historyków, którzy mieliby kłopoty nawet  z zatrudnieniem się na budowie i  w szkole podstawowej.
Referendum to w obecnej chwili jedyny dostępny nam mechanizm wpływu na władzę. Dlatego nie należy go lekceważyć.
Inaczej mówiąc. Jesteśmy w sytuacji głodnego, któremu podano posiłek w metalowej misce. „Z czegoś takiego nie będę jadł” – powiada, „ wolę umrzeć z głodu”.
Referendum to jedyna rzecz jaką możemy w obecnej chwili zrobić, żeby powiedzieć „nie” władzy.
 Kryterium uliczne miałoby znaczenie, gdyby społeczeństwa nie udało się władzy tak doskonale skłócić. Osobno maszerują związkowcy, osobno protestują przedsiębiorcy, osobno lekarze, osobno pacjenci. Interesy ludzkie są sprzeczne- to banał. Ale aby cokolwiek uzyskać należałoby określić wspólny program minimum nie zaczynając od utopii jakimi są koncepcje nowego, lepszego człowieka i idealnej cywilizacji.

Niezależnie od tego czy demokracja nam się podoba czy nie podoba, naszym obowiązkiem jest udział w referendum i odwołanie Hanny Gronkiewicz Waltz.
Niech niedziela 13 października okaże się ostatnim dniem jej władzy.

środa, 25 września 2013

WRÓŻBY?



Ostatni tekst o moim-naszym domu odnotował rekordową liczbę odsłon. Komentarzy jakby mniej – ale też nie ma się co dziwić, ludzie lubią zmieniać polityków, nawet tych zagranicznych, ale nie lubią wychylać się na własnym podwórku. Nadal obowiązuje zasada „tisze budiesz dalsze jedziesz”. Parokrotnie zapytano mnie podczas prywatnych rozmów czy zmiana Bufetowej na mocy decyzji nadchodzącego referendum równoznaczna jest na przykład z automatycznym odblokowaniem wykupu naszych mieszkań po ludzkich cenach. Odpowiadam: NIESTETY NIE.

Co uważniejsi moi Czytelnicy doskonale wiedzą, że reprezentuję ten model postrzegania współczesnego świata, w którym jaka by opcja polityczna nie dominowała w Polsce – to i tak za główne swoje zadanie władcy poczytują odbieranie ludziom własności. Powtarzam: odbieranie, a nie przysparzanie! Właściciel czegokolwiek jest człowiekiem „bardziej się awanturującym” – więc niby po co komu rosnąca liczba takich obywateli? Po nic. I to jest odpowiedź generalna. Istnieją w niej jednak pewne luki, które chciałbym dzisiaj wymienić – i które dla potencjalnych, przyszłych właścicieli mogą być nadzieją.

Luka pierwsza: stan prawny jest dzisiaj taki, że wywalić lokatora na bruk wcale nie jest tak łatwo. Nie jest prawdą, że gdzieś w mokotowskiej okolicy czekają na niepokornych dłużników liczne nie zasiedlone magazyny czy jakieś inne pustostany, do których wysportowani komornicy wywalą opornych. Część z nich to zresztą wcale nie niezborni ruchowo staruszkowie, przeciwnie, to także ludzie młodzi i gotowi może nie strzelać, ale na pewno rzucić kamieniem w jakieś okno czy jakiś samochód. No więc cała ta operacja zdaje się wysoce ryzykowną i kosztowną – a kto wie, czy nie stanie się zaczynem ruchów, których dzisiaj nikt nie jest w stanie przewidzieć. Oczywiście urzędnicy udają, że są zdeterminowani i straszni że hej, że mają potwierdzony jakąś fioletową pieczątką  majestat. Niestety prawda jest taka, że nie mają. Że są po prostu tylko i wyłącznie podwykonawcami rozkazów płynących z góry, z innego, niż oni sami centrum. I że ta prawdziwa władza w razie ostrych sporów poświęci ich bez chwili wahania, poucina łby wszystkim, nawet tym damesom, które głośno będą się wydzierać, że są „prawnikami”.

Luka druga: to po prostu koszty. W ekonomii dawno dowiedziono, że podnoszenie opłat koniecznych w nieskończoność ZAWSZE kończy się źle. Bo oto do pewnego momentu krzywa dochodu rośnie, później zatrzymuje się, a jeszcze dalej pikuje w dół jak niemiecki bombowiec nurkujący Stukas. Poniżej pewnego poziomu tego lotu nie ma już co marzyć o wyjściu z nurkowania, będzie głośne „pierdut” i koniec. Zero kasy! I „oni” doskonale zdają sobie z tego sprawę – stąd rozliczne straszenia, kolejne pisma powodujące rzekomo „niewielkie” podwyżki, cały ten urzędniczy bełkot podparty jakąś ustawą X, czy powielaczowym prawem Y. W istocie podwyżki te są już POZA granicą wytrzymałości i rozsądku lokatora. Teraz trwa tylko ocena ile obrotów śruby da się jeszcze wykręcić, zanim urzędnicza statystyka pęknie. Moim zdanie już pękła. I coś z tym trzeba będzie uczynić. Wkrótce. Bolący ząb sam się nie naprawi, a wytrzymałość każdego obolałego też ma swoje granice.

Luka trzecia: referenda i wybory. Dziki strach przed referendum warszawskim i pogróżki Rudego, że i tak po przegranej Bufetowej uczyni ją zarządcą komisarycznym dowodzą, że strach w gaciach jest realny i już swoje waży. Nie wspominam o takim drobiazgu, że klęska drugiej po Rudym osobie w partii w normalnych państwach decydowała by o totalnej klęsce całej tej bandy. W normalnych tak pewnie by się stało. W Polsce niestety jest inaczej. Zostawmy więc – bo to inne rozważania. Ważne jest to, by likwidując nieudacznicę dać czytelny sygnał – i jednocześnie uwiadomić kolejnego władcę, że jednak jakieś ustępstwo na rzecz swoich wyborców będzie musiał uczynić. Nie dlatego że taki niby dobry – ale dlatego, że taki logicznie kalkulujący. Kalkulujący własne szanse na trwanie i jak najspokojniejszy początek rządów...

Wnioski:

- ISTNIEJE nadzieja, trzeba  ją jednak umiejętnie zwabić do naszego ogródka. Dlatego ci, którym w dniu referendum grill w głowie, a nie głosowanie SĄ DURNIAMI BARABANCKIMI!

- dotychczasowe próby wyproszenia realizacji obietnic dawanych nam przed podpisaniem umów najmu okazały się nieskuteczne – czas więc na inne rozwiązania.

M.Z.

czwartek, 19 września 2013

KTO KOGO I KIEDY



 Właściwie ten tekst miał być niezbyt obszerną reakcją na maila, dostałem go od kogoś, kto najpierw męczył mnie o tekst związany z domem, w którym mieszkam, a później skomentował poprzedni felieton. No ale możliwa odpowiedź rozrosła się i szkoda jej na zwykły komentarz, przecież zgubi się gdzieś w natłoku tekstów. Podstawowy problem jest taki, że ludzi dziwi sytuacja, w której ja i moi sąsiedzi znaleźliśmy się – jak piszą – na własne żądanie. A teraz niby wypłakujemy się publicznie. OTÓŻ TO NIEPRAWDA!!! Własne żądanie (a może lepiej: wola) owszem, było – ale dotyczyło ZUPEŁNIE INNYCH WARUNKÓW umowy z miastem. W punkcie startu nikt nie zakładał, że miasto okaże się mega-oszustem i że to jest gra w znaczone karty z nader sprawnym szulerem.
 
Przywołam tu tylko niektóre elementy tej nieszczęsnej gry, sama korespondencja w sprawie to już niezłej objętości książeczka. I pewnie nikt nie miał by ochoty jej czytać.

 Od początku: zaczęło się wszystko w roku 2000. Od prasowego ogłoszenia o tym, że każdy mieszkaniec warszawskiej Gminy Centrum, który ma jakieś swoje za małe dla potrzeb życiowych mieszkanie, wszystko jedno czy kwaterunkowe czy własnościowe – może zadeklarować zdanie tego lokalu miastu i przystąpienie do PRZETARGU. W finale można wygrać umowę cywilno-prawną z miastem na zasiedlenie lokalu dużego, o wysokim standardzie i jak na tamte czasy super-wysokim czynszu 10 zł za metr kwadratowy (standardowe rzadko kiedy przekraczały poziom 3,20 za m kw.). Mogliśmy wybierać miedzy Mokotowem i Żoliborzem. Ten drugi natychmiast odpadł.

No wiec najpierw był rekonesans – wybraliśmy się z żoną obejrzeć to mokotowskie cudo na własne oczy. Zdecydowany ochroniarz natychmiast wyskoczył nie wiadomo skąd i poinformował nas, że o jakiejkolwiek próbie oglądania mieszkań możemy zapomnieć, on tu bowiem jest od tego, by ludzi odpędzać. Dom z zewnątrz wyglądał ślicznie, po prostu znakomicie! Wokół było cicho i czysto, choć nawet pobieżny ogląd dowodził, że jednak ktoś już tu mieszka. Pewnie Lepsi – pomyśleliśmy i na tym był koniec kombinowania, w Polsce zawsze byli jacyś Lepsi i Szybsi. Na Canaletta w Biurze Polityki Lokalowej wydano nam tylko plany i wszystkie niezbędne do wypełniania „kwitki”. Przy okazji zapewniając, że to wyjątkowa okazja, miód i malina, zatem w ogóle nie wiadomo, czy nasze poprzednie 44 metrowe mieszkanie wystarczy, by do przetargu się dostać. Bo kto da większe ten będzie miał lepszą pozycję przetargową i prawo wyboru… A jest o co walczyć, mieszkanie wkrótce będą przeznaczone do wykupu!

Aby nie zanudzać: przetarg, okazało się, że już DRUGI, wygraliśmy. Druga pozycja na liście, co oznaczało wprost, że jednak te 44 metry to było coś, reszta oddawała mniej, albo dużo mniej. Dowiedzieliśmy się tego znacznie później, takie były wtedy czasy, że każdy udawał, iż zdał willę z ogródkiem, a nie na przykład 18-metrową kawalerkę kwaterunkową na parterze i w paskudnej okolicy. Albo „wyniośle milczał” – bo podobno wyniosłe milczenie jest dowodem na Wybitną Inteligencję i Pozycję Społeczną… Gdzieś w pierwszych dniach maja 2001 roku dostałem od miłej pani z Canaletta telefon, że jestem na liście – i określonego dnia mam się stawić tam i tam, by dokonać wyboru lokalu oraz podpisać stosowną umowę. Wydanie kluczy ma nastąpić wkrótce.

Te „szybkie” klucze cieszyły nas najbardziej. Dlaczego? Bo prawda jest  taka, że aby wyremontować zdawane mieszkanie i otrzymać od jego administracji stosowne zaświadczenie odbioru trzeba było się wyprowadzić do wynajętego lokalu z całym dobytkiem – i, drobiazg, zainwestować w remont zdawanego potężne pieniądze. Tu powiem tyle, że ode mnie zażyczono sobie rekonstrukcji elementów pierwotnie pochodzących jeszcze sprzed II wojny światowej. Były więc awantury, spory, kłótnie i setki podróży. Za wszystko ktoś musiał płacić i zawsze okazywało się, że to na mnie popadło. Dobra, w końcu udało się. Pewnego dnia przyjechaliśmy na Abramowskiego podpisywać umowę. Ale – TO WAŻNE – już wtedy czuliśmy, że nie „dostaliśmy” mieszkanie, ale że je wytargowaliśmy w zupełnie innych okolicznościach, niż nakaz czy administracyjna decyzja!

Pokazano nam trzy lokale do wyboru. Każdy o innym układzie wnętrza. Obejrzeliśmy i mówimy: chcemy TEN! A urzędniczka na to: może się jeszcze zastanowicie, to nie jest dobry wybór. Nie! Chcemy TEN. Widziałem iskry w oczach i wyraźny gniew, to tylko utwierdzało mnie w decyzji. Klucze za trzy dni. Były. Wziąłem. Jakby nie zdając sobie sprawy z faktu, że oto w tej chwili płacę za TRZY mieszkania: stare zdawane, nowe jeszcze nie objęte w faktyczne posiadanie i to wynajęte na określony czas, bez prawa przerwania umowy. Czegóż się jednak ze szczęścia nie robi… Płaciłem i już. Nie widząc wcale, że w umowie dotyczącej Abramowskiego NIE MA passusu o przyszłym wykupie. To podobno miał być tylko taki drobiazg legislacyjny…

A potem już tylko mieszkaliśmy. Coś tam trzeszczało, coś się odklejało albo nie domykało – kto by tam zwracał na to uwagę. U sąsiadów było znacznie gorzej. Odpadały połacie sufitów, ruszała się podłoga, ot, polskie „niedoskonałości”. U nas też pewnego dnia zaczęło się. I wtedy zawitała do drzwi Wysoka Komisja. Oznajmiając, że oto wymieniać będą wszystkie ceramiczne elementy wyposażenia. Znaczy się kafelki w przedpokoju, kuchni, łazience i wszędzie tam, gdzie je przyklejono do ścian i podłóg. Patrzyłem na tych zadowolonych z siebie urzędników z niedowierzaniem: ale po co to macie czynić? Skąd w ogóle wiecie o jakichś niedoskonałościach w moim mieszkaniu? No to chodź pan i zobacz. W łazience zaczęli odciągać od ściany wannę. Kafelki jechały za krawędzią naczynia, po pokonaniu jakiejś tam drogi z hukiem spadły na ziemię tłukąc się bezpowrotnie. Okazało się, że „zapomniano” przykleić je do ściany. Mistrzostwo świata, prawda? Zaczął się okres remontowy.
 
Jak w zasiedlonym i zagospodarowanym już mieszkaniu wygląda remont generalny, ledwie trzy lata po wprowadzeniu się – nikomu chyba tłumaczyć nie trzeba. Był przetarg, wygrała jakaś firma typu „krzak”, rano robotnicy wpadali na chwilę na piwo, potem znikali. Ułożyli jedną wstęgę kafelków – i wio, do sklepu po zapasy, dzisiaj ważny mecz, będziemy oglądać u pana. 

Niespecjalnie nawet protestowałem, postawiłem jeden warunek: skończycie u mnie prace remontowe na dobrym poziomie, zaraz potem to oglądanie i wynocha, mam prawo do normalnego życia! Udało się, może widzieli na twarzy potężną desperację, może była inna przyczyna, remont trwał stosunkowo krotko. U innych ciągnął się miesiącami. W tej edycji remontowej – i w następnej, około roku 2008, TEŻ. Bo trzeba Czytelnikom wiedzieć, że dom w zakresie mieszkań REMONTOWANY BYŁ JUŻ DWA RAZY. W zakresie uszczelnień zewnętrznej części fundamentów RAZ. W zakresie ocieplenia – TEŻ RAZ, chałupa nie przeszła by audytów energetycznych narzuconych przez Unię. Co się zmieniło? Nic się nie zmieniło. Co ma odpadać – odpada. Co ma przeciekać – przecieka. No, może tym z ostatniego piętra jest cieplej. Zyskiem bezwzględnym jest też to, że po klatkach nie snują się już tabuny wiecznie pijanych rzekomych rękodzielników…

Tak czy siak w miarę upływu czasu rozmowy o wykupie naszych cholerycznie drogich lokali po prostu zanikały. Ostatni „rzut na taśmę” miał miejsce gdzieś około roku 2005, pojawiła się lista, na którą mógł się wpisywać każdy, kto takiej operacji chciałby dokonać. Nie wiem zbyt dokładnie od kogo otrzymał ją ówczesny przedstawiciel lokatorów, postać dla mnie ponura i niekompetentna, podobno od administracji, wiem natomiast, że wkrótce okazało się to, iż lista choć oficjalna jest nic nie znacząca. I po drugie, że Biuro Polityki Lokalowej odcina się od myśli sprzedawania czegokolwiek, radzi siedzieć nam cicho i nie protestować – bo czynsze kosmicznej wysokości i tak są łaskawe. A mogą być GALAKTYCZNE – zdaniem podpisanej pod pismem Władczyni. To było rozumowanie, którego sens nie każdy widzi – da się on sprowadzić do konstatacji, że nie marudźmy z powodu chlapnięcia nas w pysk. Bo i tak przyłożył nam „ludzki pan” – tylko uderzył i skłamał, a mógł przecież zabić…

Dzisiaj wielkie mieszkanie o czynszu na poziomie 12,08 zł za metr kwadratowy (plus WSZYSTKIE OPŁATY) nie jest mi już do niczego potrzebne, dzieci wyleciały w świat. Mogę lokal oczywiście zdać – ale co wtedy mam ze sobą zrobić? Iść pod most? Zastrzelić się? Urzędów to nie obchodzi. Urzędy uważają – to novum! – że Miasto MUSI GODZIWIE ZARABIAĆ. Musi? Nieprawda! NIE TAKA JEST ISTOTA DZIAŁANIA WSPÓLNOTY!!!

Czy jedyną sprawczynią słynna Bufetowa? Niestety NIE. Decyzję o formalnym zakwalifikowaniu naszego domu do innej kategorii „luksusu mokotowskiego” podjęli radni dzielnicowi, tu oczywiście dominacja PO. Stalinowskie błądzenia palcem po mapie i przesuwanie ludzi raz tu, raz tam to dzieło tych właśnie durniów! Jaki skutek? Ponad stówa z każdego lokalu więcej. Im się przyda. Nas udusi. Ale dla tych dzielnicowych baranów jest dokładnie wszystko jedno czy zaduszą nas na śmierć w pięć minut, czy tylko w trzy. Dla nich będą dodatkowe apanaże, premie i poletka żerowe, na których da się utłuc kolejne pieniądze. Że niby lokatorzy, sklepikarze, właściciele nieruchomości już tego nie wytrzymują? Kogo to obchodzi… „Uczcij partię czynem – zdechnij przed terminem…” W miejsce zagłodzonych przyjdą nowi frajerzy. Statystyczne wskaźniki mówią im, że dzielnica rośnie, powstają coraz to nowe biurowce, więc widać ci „niby duszeni” jeszcze jakieś pieniądze mają. Że co, że to niby 10 procent populacji w narodzie, w którym nożyce dochodów rozwarły się już tak bardzo, iż w ogóle nie przypominają modelowego narzędzia? Koń ma duży łeb – niech się martwi. Oni póki co maja kasę. Płacą orkiestrze – i ta będzie grać taką melodię, jakiej sponsor od niej zażąda.

Jeden z blogerów Salonu24 (http://matuzalem.salon24.pl/532887,jest-nam-dobrze-i-dobrze-nam-tak) opisał to w następujący sposób: „…Na całym świecie są ludzie nieroztropni i utracjusze. W Polsce też. Na całym świecie są ludzie szukający łatwego chleba kosztem innych. W Polsce też. Na całym świecie są ludzie rządzący fatalnie. W Polsce też. Na całym świecie są przestępcy i zbrodniarze. W Polsce też. Ale – takie mam wrażenie – Polska jest jednym z nielicznych krajów, gdzie te patologie kwitną, jakby były esencją gospodarki, polityki, życia społecznego, mają się lepiej niż ludzie porządni, uczciwi, przyzwoici… Przy czym PATOLOGIA to nie ludzie żyjący w nędzy, tylko ci, którzy ich do tej nędzy doprowadzają, po dobroci, po prośbie, przemocą, przymusem, rozbójnictwem, oszustwem, sposobem…

M.Z.

 

wtorek, 10 września 2013

L'ENFER C'EST LES AUTRES




Tak, piekło to inni. Przypisuje się tę mądrość Jeanowi Paulowi Sartre, nie wiem słusznie czy niesłusznie. Wolałbym to drugie - Sartre był lewakiem. Ważne jest to, że kto by jej autorem nie był – ma stukrotną rację. Bo nie istnieje żaden przepis generujący bandycko rosnące w mojej kamienicy czynsze i opłaty bez osób, które go tworzą. A czyniąc tak – budują piekiełko codzienne, zdaje się bez świadomości, że wkrótce same mogą się w nim znaleźć. Oby jak najszybciej, ludzka wytrzymałość nie jest nieskończona.

Eliminacja z rynku pracy osób po 40-stce trwa w najlepsze, a mimo to najgłośniej krzyczy się o bezrobociu młodych. Widać bezrobocie innych jest mało widowiskowe... Płoną bez końca komunikaty: młodzi nie mają szans, nie mają mieszkań, nie mają perspektyw. To wszystko prawda. Ich starsi o 15-20 lat sąsiedzi mieszkania już posiadają. Nic dalej. Dogorywają na jakichś śmieciowych umowach o pracę – albo jak ja mogą zajmować się wnukami. Tysiąc razy już pisałem, że wszystko, co gadam o młodych wcale nie jest skierowane przeciwko nim samym. Młodość bowiem to zdecydowane zalety – i jedna wielka wada. Mianowicie brak doświadczenia. Kiedy się wreszcie zjawia młody patrzy z obrzydzeniem w dowód osobisty i zaczyna biadolić: o Boże, właśnie się postarzałem! Co to będzie? Nic nie będzie. Będziesz musiał z tym żyć do końca życia. Ale przynajmniej przestaniesz pitolić o zaletach wyłącznie młodości, bo tę właśnie utraciłeś…

Zgubiono nie jedno pokolenie, ale co najmniej dwa. Zagarnięto do kieszeni wąskiej grupy dobra tych, którzy też mają naturalne prawo do życia. I to wcale nie pod palmami na Majorce –ale zwykłego życia od pierwszego do pierwszego. Kto za to odpowiada? Podobno nikt. Wróciła partyjna (PZPR-owska) zasada, że jeśli nie potrafisz sobie bracie poradzić to widać zasłużyłeś na taki los. Uczcij partię czynem – zdechnij przed terminem. Więc co mi tam opowieści o likwidacji OFE… I tak złotówki od nich bym nie wydłubał.Znów okazało się, że urodziłem się w niewłaściwym momencie.

A to co się wyprawia w Polakach.eu dawno przekroczyło granice dobrego smaku, ostatnio pokonało barierę rozsądku. Każdy głos przeciwko komuś tam piszącemu to – jak utrzymuje jeden z blogerów – zamach na bezpieczeństwo już nawet nie członków grupy, ale całej, rzekomo reprezentowanej przez nich formacji. Ale banialuki! Kto natchnął was myślą o zgodzie wszystkich ze wszystkimi? Dlaczego włazicie dobrowolnie w łapy ludzi, którzy w decydującej chwili nie zawahają się urżnąć wam tych durnowatych łbów? Po raz nie wiadomo który ogłaszany jest konkurs „To jakie widzisz wyjście z sytuacji?”. To podpucha. Każda szczera odpowiedź może być przecież nagrodzona niespecjalnie przyjemną wizytą panów w ciemnych ubraniach. Szósta rano, gdy nie otworzysz wyjmą framugę. Więc kto pierwszy do tablicy? A może byś tak sam zaczął, Archikratorze… Szczegółowo, dosadnie: zbiórka chętnych partyzantów-praktykantów tu i tu, o tej i o tej godzinie… Tego chcesz?

Do triumfu zła wystarczy niemoc i bezruch ludzi porządnych… Tak powiadają – i znów mają rację. Dzieje się tak, ponieważ niektórzy porządni ludzie mniemają, że gdy dozwolą na istnienie „porządnego” portalu, gdy wejdą w niekończące się dywagacje o cywilizacji polskiej albo demokracji na wyspach Hula-Gula – to już nic więcej nie muszą robić. Reszta świata uratuje się sama, już nowy Święty o to zadba. Nic bardziej błędnego! Mówiłem: skonstruujcie szkołę porządnego myślenia i pisania. Na jednym tylko portalu i wyłącznie DLA TEGO PORTALU. Potem wzajemnej samopomocy moralnej, technicznej, medycznej, a nawet urlopowej. Nic z tego nie wyszło. Kiedy z powodu zabiegu chirurgicznego okazało się, że nie mogę być 8 września nad Wizną – liczyłem przynajmniej na ochotnicze stawienie się tam tych, którzy pod niebiosa wrzeszczeli, że zjadą, napiszą i skomentują, w ogóle ruch będzie jak diabli. I co? Pojechaliście? Piszecie sprawozdania i reportaże? Czy znowu pojawiło się jakieś cholernie dobre usprawiedliwienie absencji i niemocy?

M.Z.

wtorek, 3 września 2013

SIECIOWE POTYCZKI - GLADIATORZY WIRTUALNEJ ARENY



Długo zastanawiałem się czy o tym pisać czy nie. Napiszę: spadnie ilość wyświetleń, kogo tam obchodzą lokalne wojenki… Przybędzie wrogów. Nie napiszę: do diabła pójdą poprzednie felietony poświęcone tej kwestii. Ponieważ jednak sprawa zdaje mi się symptomatyczna dla wielu portali współcześnie orbitujących gdzieś tam w sieci – opcja pisania zwyciężyła.

Ale zanim do rzeczy przejdę kilka słów o tak zwanych źródłach. Informacji – ale też opinii, sądów, sporów i proponowanych wspólnie lub indywidualnie akcji. W moim wypadku coraz rzadziej jest to prasa, radio i TV. Powód prosty: wszystkie te nośniki informacji uparcie kreują i bez końca wałkują rzeczywistość słusznie określaną mianem matriksu – czyli czegoś, co jest sztuczne i co z realiami możliwymi do spotkania za rogiem ulicy nie ma nic wspólnego. Wykreowano światy, ludzi i problemy, które tak naprawdę nikogo prócz sponsorów nadawcy nie interesują, które żyją jakimś sztucznym oddechem i jak najdalej odsuwają coś, co jest na wyciągnięcie ręki: nieudolność rządzących wszystkich szczebli, brak życiowych szans, wyprzedaż Polski i wikłanie jej w interesy ludzi odległych i próżnych, wszechobecną biedę i stale kurczące się szanse na życie potocznie zwane normalnym. Z rzadka przez zalew tych śmieciowych doniesień i  równie śmieciowych analiz przeziera prawda, zwykle ogolona do żywej skóry, pozbawiona kontekstu i głoszona przez ludzi, którym wierzyć na dłużej po prostu nie wolno. Są bowiem jak zepsuty zegar: co z tego, że przypadkiem dwa razy na dobę pokazują właściwą godzinę…

Pozostaje sieć. A dokładniej - pozostawała sieć. Bo zło wyciągnęło swoją rękę i tutaj.

W ciągu minionych kilku lat zwiedzałem obszary sieci wzdłuż i wszerz, potem w poprzek i losowo. W kilku miejscach usiłowałem zagnieździć się na dłużej, efekt niestety zawsze był ten sam: chęć jak najszybszej stamtąd ucieczki. Wola natychmiastowego pożegnania tych „tytanów klawiatury”, którzy rozumują do dzisiaj tak: mówię po polsku, podania piszę po polsku, podpisuję się pod milionem kwitów po  polsku, JESTEM WIĘC DZIENNIKARZEM OBYWATELSKIM! Lub co najmniej blogerem, pal sześć, że in spe i w najlepszym wypadku honoris causa. Mam więc pełne prawo do wyrażania swoich myśli, jakie by one nie były, w końcu jest wolność słowa i niech mi tu tylko który podskoczy!

To niestety nie jedyny, może nawet nie główny problem. W istocie bowiem pozostają nim właściciele portali i portalików, ich zarządcy, ci współcześni demiurgowie czasem piszący lepiej, czasem gorzej – ale bez wiedzy i doświadczenia, które pozwalało bym im na ogarnięcie całości tego, co na ich podwórku się dzieje. Czasem mają pieniądze i jakieś pomysły, częściej to wszystko wyczerpuje im się po mniej więcej roku. Niektórzy szkolą się i bardzo starają, odwiedzają miliony odczytów i seminariów, wspierają jakimś pojedynczym blogerem z prawdziwą dziennikarską żyłką – po czym wstępują na mównice i oznajmiają w tekście programowym: U MNIE ABSOLUTNA WOLNOŚĆ WYPOWIEDZI!

KWIATY NA ŚMIETNIKU?
Prawda jest taka, że absolutna wolność wypowiedzi jest jak koncentrat wytwornych perfum: niemiłosiernie śmierdzi. Przyjęta za zasadę naczelną wkrótce staje się własnym zaprzeczeniem i parodią. Portal bowiem by trzymać się kupy i rozwijać musi być JAKIŚ. Patriotyczny, lewacki, hobbystyczny, poświęcony zbrodni smoleńskiej, albo wyższości Świąt Wielkiej Nocy nad Bożym Narodzeniem. JAKIŚ, proszę Państwa – ponieważ rzekomy uniwersalizm, gdzie każdy może wybrzdąkać co mu w duszy śpiewa to NIJAKOŚĆ, a ta nudzi czytelników najpóźniej pod koniec pierwszego tygodnia. I jeśli teraz wspomniana wolność wypowiedzi, najczęściej i głównie w nie moderowanych komentarzach zaczepnych, bzdurnych albo aroganckich zdominuje myślenie o całości – to portal przekształca się w maglowisko, bazar, miejsce wiecznych pyskówek. I GINIE! Albo inaczej, zgodnie z obserwowaną praktyką: zaczyna wegetować na granicy absurdu, złego smaku i pseudo-poważnej szmiry. Żeby to wszystko opanować, ogarnąć, żeby tym wszystkim w rozsądny sposób zarządzać – trzeba mieć naprawdę dużą wiedzę i jeszcze więcej doświadczenia… Zaś w sytuacjach krytycznych nie wystarczy wrzeszczeć na pełen głos, że oto „dobrego zarządcę ktoś gnojem obkłada”. Jak to ostatnio ma miejsce w Polakach.eu.org

Powie ktoś w tym miejscu: a to się znalazł wielbiciel cenzury, niech go gęś kopnie! NIEPOROZUMIENIE! Nie jest bowiem cenzurą nie wpuszczanie do własnego domu awanturników, autorów małych i podłych, autorów nie potrafiących pisać po polsku czy wręcz autorów traktujących portal jako miejsce popisów dla własnych ułomnych teorii. Jest natomiast PRÓBĄ CENZURY traktowanie tych, których już się do wnętrza wpuściło „z buta”. Pouczanie ich, kpienie z nich i jawne umniejszanie tego wszystkiego, co zgodnie z zasadą swobodnej wypowiedzi chcą oznajmić. I czynią to w sposób do którego albo wszyscy się przyzwyczaili – albo w sposób, który jest emanacją ich głęboko przemyślanego zdania.

KONKRETY
Omówmy konkretny przykład. W portalu Polacy.eu.org ukazuje się tekst właściciela: Mufti Turbanator, „O Polakach (eu.org)”. Rzecz o zakłóconym spotkaniu Zygmunta Baumana, dzisiaj rzekomego socjologa, kiedyś prominentnego członka sowiecko-polskiego aparatu przemocy. Tekst ilustruje zdjęcie wykonane już po tym, gdy policja siłą usunęła ze spotkania osoby protestujące przeciw temu osobnikowi. Pojawiają się komentarze, między innymi ten:

w.red, , 2013.09.01 o 17:49
To ja zacznę od końca. Na zamieszczonej fotce widzę raczej przedstawicieli starszego pokolenia i młodych jak na lekarstwo. A jeśli już są to zindoktrynowani lewactwem w takim samym stopniu jak starsi. … Co chcesz im zaproponować i do czego przekonać ?
To pokolenie zawziętych konsumentów domagających się ciągle więcej i więcej za friko.

W.red pisuje w tym miejscu od lat. Jest człowiekiem wyważonym i zdecydowanie spokojnym – stąd większość wpadających tu osób uznaje go za jeden z filarów portalu. A mimo to za swoją spokojną enuncjację „zarabia” tę oto odpowiedź:

Mufti Turbanator, 2013.09.01 o 19:04
Czy ja dobrze myślę, że na fotce to Nie-Polacy, w każdym razie Mniej Prawdziwi, więc nie ma się co nimi zajmować, lepiej się poklepywać po plecach, zrzędzić na żŻydów i pilnować poprawności portalu?
I od razu nam przybędzie, ho ho! Mynaród!

Dla Muftiego to typowe zachowanie, stosowane od paru miesięcy z uporem i zawsze wtedy, gdy nieudolnie usiłuje „zarządzać” pojawiającymi się treściami. Sposób, w jaki to czyni zdaje się sugerować, że istnieje jakaś precyzyjna instrukcja postępowania, nie przesądzam w tej chwili w której głowie zrodzona. I owa instrukcja każe posłużyć się w określonej sytuacji nie tylko jasno zdefiniowanym sposobem wykpienia przedmówcy, ale też wręcz użycia precyzyjnie opisanej sekwencji słów. Neologizm „żŻydzi” pojawia się pewnie po raz setny, „Mynaród” podobnie. Najciekawszy jest jednak kierunek, w którym autor tego komentarza zdaje się podążać. Oto bowiem odczytuję w jego słowach sugestię, że życzy on sobie, by w kierunku „przyszłości” maszerować karnie, zbiorowo i bez selekcji. To znaczy wspólnie z Baumanem i jego apologetami, zgromadzonymi we wrocławskiej Sali. Czy to może być odczytane jako bezczelność? Może. Nie tylko ja tak to widzę. Kilka dni później pojawia się bowiem i ten wpis:

MatiRani, 2013.09. o 00.32
WAŚĆ JAKO PIERWSZY! Gdybyś, turbanie jeden, nie kpił arogancko, głupio i prymitywnie z mądrych ludzi, to by nie myśleli o TWOIM portalu jako o kupie gnoju bez wystającej z niego wiosną róży… No i nie widzę poprawy, oj, nie widzę… A tu koniec lata i zimą będzie jeszcze gorzej.


KIEPSKIE PROGNOZY
Dawne „gwiazdy” Polaków.eu.org na emigracji: Spirito Libero i Wojtas u Opary na obecnym Neon24.pl, ten pierwszy jako zastępca redaktora naczelnego, ten drugi jako bloger i przyszły wykładowca akademicki(!). PKP – i stali moi Czytelnicy doskonale wiedzą co ten skrót oznacza. SL przy jakimś innym tekście zaszczycił mnie odpowiedzią na komentarz: lubi mianowicie jak się męczę. To ciekawa reakcja – mniej więcej taka, z jaką spotykałem się przed laty w rozmowach z tajniakami chcącymi nakłonić mnie do donoszenia na kolegów. Kiedy już wiedzieli, że nic z tego – strzelali to właśnie zdanie… Dla nich oznaczało „zafartowanie” opornego. Przypadkowa zbieżność, czy nie? Zostawmy. W wypadku Wojtasa wszystko co miałem do powiedzenia już powiedziałem, po paru miesiącach okazało się, że moje opinie uważane zrazu za ekstremalne okazały się w zestawieniu z kolejnymi ledwie niewinnym gaworzeniem. Kto więc zatrudni aroganckiego ogrodnika z mocno dyskusyjną teorią Cywilizacji Polskiej? Czyżby kolejna Wyższa Uczelnia Gotowania na Gazie? GPS dalej w roli Latającego Holendra, bez portu macierzystego. Któżby zresztą wpuścił do przystani gościa, który na rufie swej łódki ma wypisane „Ciemnogród”?

Dalej nie ma sensu. Czuję nadciągającą burzę towarzyskich wyrzutów. Przeżyję, jasne, że przeżyję, w tym roku tak jest bez przerwy, widać kłania się jakaś numerologia albo co… Ale jak to już pisałem w wielu miejscach: atomizacja środowiska blogerów, większa, niż działo się to naturalnie, powiodła się. Nic już nie dzieje się na poważnie, królują dyletanci i niedouki, wyprzedają swe strzeliste myśli, im bezczelniej i głupiej tym lepiej (Chrystus to dla Spirito kumpel!). Właściciel Polaków.eu koniecznie chce maszerować wspólnie z mentalnymi sowietami, no, w najlepszym razie wysiłek edukacyjny kierować właśnie na nich. Na razie pojęcie Narodu podzielił jak zapałkę, choć nie na czworo, ale pewnie na sto części. I  nadal ma wątpliwości… Nadal poszukuje racjonalnych korzeni wiary, jakiejkolwiek wiary. Miast poszukiwać sprzymierzeńców hoduje „dzilawągów”. Powie kto: nic ci do tego, jego prawo. A moje prawo? Mogę jaki świadek komentować czy już raczej powinienem napić się czegoś uspokajającego raz na zawsze? I pytanie: czy aby WSZYSCY gladiatorzy nie są skazani na ten sam los?

M.Z.